- W empik go
W dolinie Narwi. (Nie)pokorna wdowa - ebook
W dolinie Narwi. (Nie)pokorna wdowa - ebook
Rok 1817. Baron Robert Ostrowski niegdyś hulaka, uwodziciel i przy tym doskonały żołnierz dręczony koszmarami, wyrusza do Warszawy, by rozwiązać zagadkę zabójstwa ojca. W trakcie śledztwa poznaje Natalię Walewską, skromną, gnębioną przez teściową wdowę, pasjonującą się ogrodnictwem i kuchnią. Okazuje się, że za niewinnym spojrzeniem kryje się inteligentna i uczuciowa kobieta.
Młodzi łączą siły, aby odkryć tajemnice z przeszłości. Trop prowadzi do zamorskich interesów rodziny Walewskich…
W co zamieszany był zmarły mąż Natalii? Czy Robert powieli los swego ojca? Jakie plany ma teściowa Walewskiej?
(Nie)pokorna wdowa, kolejny tom z cyklu W dolinie Narwi, to połączenie romansu i powieści przygodowej, której fabuła rozgrywa się na Podlasiu w pierwszej połowie XIX wieku.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67102-50-6 |
Rozmiar pliku: | 702 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kamienny Dwór, majątek barona Ostrowskiego pod Ostrołęką, marzec 1817
Może nie jest jeszcze za późno? – Pytanie odbiło się echem w przestronnym gabinecie wielkiego kamiennego budynku usytuowanego na szczycie jednego z wielu wzniesień w tej okolicy, nad rzeką Narew w województwie łomżyńskim Królestwa Polskiego.
Robert Ostrowski, ósmy baron Kamiennego Dworu1, spoglądał na pomięty skrawek papieru, który trzymał w zaciśniętej w pięść dłoni. Stał bez ruchu: wysoki, barczysty, pochylony. Postawę tę nabył w ciągu ostatnich dwóch lat, by ukryć oszpeconą twarz przed wzrokiem wścibskich osób. Cienka struga światła, wpadająca spomiędzy ciężkich kotar, uwypukliła jego wyrazisty profil i stworzyła jasny refleks na kruczoczarnych, gęstych włosach.
1 Rozbudowa, przebudowa i rozkwit pałaców, dworów i zabudowań folwarcznych nad Narwią i jej dopływami przypada na drugą połowę XVIII wieku. Kamienny Dwór to wytwór wyobraźni powstały na bazie opisów dworów istniejących w przeszłości.
– Złe wieści? – Usłyszał za sobą głos Marcina Leona, starego sługi. Pojawił się bez uprzedzenia, jak zwykle w podłym humorze.
– Wyjeżdżam do stolicy – rzucił, jakby to stanowiło odpowiedź na pytanie starca.
– Może w końcu weźmie się, mości pan, za szukanie żony? Nie, żeby była tu jakaś szczególnie potrzebna, ale czas ucieka.
– Nie zapomniałem o tym – burknął niezbyt uprzejmie – ale nie to jest powodem wyjazdu.
– Nie będę pytał, bo i tak mości pan mi nie odpowie. Jakbym miał komu te sensacje przekazać.
Robert obrzucił go tylko krótkim spojrzeniem przenikliwych, zielonych oczu i sięgnął po kapelusz z szerokim rondem, specjalnie dla niego zaprojektowany, który zakładał, zawsze kiedy opuszczał mury swojej posiadłości. Dawniej rzuciłby zapewne jakąś kąśliwą ripostę, teraz częściej wybierał milczenie. Nie stał się przy tym mniej twardy, mniej niedostępny, ale trochę spokorniał. Po prostu cynizm, podsycany latami, zachowywał dla siebie.
– Idź, odpocznij sobie. Narzekałeś ostatnio na ból biodra.
– W rzeczy samej, jaśnie panie, w rzeczy samej. – Starzec chwycił się za schorowany bok i ruszył do wyjścia, postękując. – Ale przy okazji może się pan za jakąś rozejrzy.
Robert nie był przeciwnikiem kobiet. Kiedyś przebierał w nich jak w ulęgałkach, a one nie wyglądały na szczególnie cierpiące z tego powodu. Teraz jednak myśl o tym, że mógłby przywieźć jakąś do Kamiennego Dworu, wywoływała w nim trwogę. Nawet gdyby miała najcudowniejsze wnętrze i była piękna niczym róża, ba – niczym cały różany klomb. Na szczęście zostało mu jeszcze trochę czasu, a sprawa, z jaką wybierał się do Warszawy, była zupełnie innej natury. Przypomniał sobie o kartce trzymanej w dłoni. Podniósł papier na wysokość wzroku, po czym zgniótł go ponownie i wcisnął do kieszeni.
– Może – burknął. – Idź już, Marlon (od lat używał tego przydomka), i powiedz w stajni, że będę potrzebował powozu.
– Jak zwykle ja – jęknął starzec i podreptał do wyjścia.
Wieści z Warszawy nie należały ani do miłych, ani do tych, nad którymi nie warto się pochylić. Potwierdzały jedynie to, czego spodziewał się od dawna. Musiał odnowić zerwane jakiś czas temu znajomości i dyskretnie rozpocząć śledztwo.
Podejrzewał, że za śmiercią ojca kryła się tajemnica, ale skupiony na własnej rozpaczy nie podjął do tej pory żadnych kroków w kierunku jej rozwikłania. Teraz jednak, w obliczu nowych okoliczności, zmuszony był pojawić się w swojej miejskiej rezydencji przy ulicy Miodowej w Warszawie i wziąć udział, po raz pierwszy od tamtych wydarzeń, w rozpoczynającym się właśnie letnim sezonie towarzyskim.
Nie będzie to łatwe zadanie. Jeszcze kilka lat wcześniej, kiedy przebywał w kraju, z chęcią opuszczał rodzinny majątek, gdy tylko na drzewach pojawiały się pierwsze pąki kwiatów zwiastujące nadejście wiosny. Oddawał się przyjemnościom nocnego trybu życia w dużym mieście i skutecznie oddalał od siebie wizje koszmarów związanych z udziałem w wojnie, dręczących go tutaj.
To w ciągu ostatnich niemal dwóch lat nauczył się radzić sobie z nimi nie przez upijanie się, romansowanie i skupianie uwagi na tajnych inwestygacjach prowadzonych przez ojca, a przez medytację i ciężką pracę fizyczną. Zrozumiał, że uciekanie od obrazów, jakie nękały go we śnie i na jawie – gdy tylko przypomniał sobie o walkach szwoleżerów pod dowództwem Wincentego Krasińskiego, podczas których jego pułk poniósł straty w ludziach – nie miało większego sensu. Im bardziej starał się o nich nie myśleć, z tym większą siłą wracały i przyprawiały go o lodowate dreszcze na całym ciele. Uzmysłowił sobie, że jedynie stawienie im czoła pomoże je pokonać lub raczej pozwoli z nimi żyć. A może po prostu, kiedy jego przystojną twarz dosięgła szpada tamtego człowieka, zmuszony został do wzięcia na swoje barki innego, równie poważnego problemu? Problemu, przez który zgorzkniał, a mur, jaki sobie wcześniej wybudował, obrósł dodatkowo ostrymi kolcami… Te nie tylko nie pozwalały, by do środka wtargnął ktoś z zewnątrz, ale i jego samego kłuły wciąż na nowo.
Dosłużył się stopnia podpułkownika i zrobił to niezależnie od pieniędzy oraz tytułu ojca. Nie musiał kupować patentu oficerskiego, jak czasem czynili to synowie najlepszych rodów, a wojny nie spędził na paradach po stosunkowo bezpiecznych warszawskich ulicach niczym niektórzy przedstawiciele wojska. Choć poza polami bitew i on chętnie pojawiał się na balach organizowanych przez arystokrację w różnych częściach Europy. Królował zarówno na salonach, jak i w ogniu walki. Nie potrafił zliczyć, ilu przeciwników przyszło mu pokonać. Po dwudziestym stracił rachubę. Nie pozbył się jednak nigdy poczucia winy. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że będzie musiał zabijać. Wiedział, że inni żołnierze wstąpili tam również z taką samą świadomością, ale mimo powtarzania sobie, że taki już jego los – cierpiał. Walczył i poświęcał się dla dobra ukochanej Ojczyzny. Nie zdawało się to jednak na wiele, kiedy już zostawał sam ze swoimi myślami…
Dla świata był zawsze odważnym hulaką, pełnym życia. Mimo wewnętrznego rozdarcia i poczucia klęski zawsze na twarzy nosił maskę rozbawionego chłopca. Żadnej z kobiet, w ramionach których szukał zapomnienia po kolejnym koszmarze, nie przyszło do głowy, że jego starania, by zadowolić ją pod każdym względem, miały zupełnie inny cel. O jego umiejętnościach i coraz to nowych podbojach szeptano w całym Królestwie, a dzięki urokowi osobistemu wszystko uchodziło mu płazem.
Teraz kazał pozabierać z domu wszystkie lustra, bo nie chciał w nich codziennie oglądać własnego szkaradnego odbicia. Zaszył się w wiejskiej posiadłości i – ponieważ nie mógł już dłużej znieść stanu odrętwienia i ciągłego użalania się nad nim sióstr i służby – zaczął pasjami sprowadzać poradniki na temat najnowszych metod uprawy roślin. Nie miał innych zajęć i za cel postawił sobie przejęcie obowiązków zarządcy i doprowadzenie do tego, by ziemie należące niegdyś do jego ojca stały się najbardziej dochodowymi w całej okolicy. Nie chciał przy tym wykorzystywać czeladników i chłopów pańszczyźnianych ani uchodzić za bezwzględnego tyrana. Wprawdzie wzbudzał w nich pewnego rodzaju strach, lecz miał na uwadze, że to nie ze względu na sposób, w jaki są przez niego traktowani, a jedynie przez jego wygląd i być może dziwaczne dla nich metody działania. Powszechnie uznawano, że to szlachcic, dziedzic, posesjonat interesował się ziemią. Magnateria – do której zaliczano barona – raczej piastowała urzędy, hołdowała obcej modzie i oddalała się od wiejskiego życia. Ojciec Roberta przyzwyczaił ludzi, że rzadko bywał w dworze, zajęty sprawami w stolicy. Rozległym majątkiem ziemskim zajmował się zaufany człowiek.
Wiedział o tym, że ludzie szeptali o jego brzydocie. To, w jaki sposób dorobił się blizn i stracił ostrość widzenia w lewym oku, stało się tematem wiecznych spekulacji. Nikt jednak nie odważył się go zapytać wprost, co się zdarzyło tamtego feralnego popołudnia. Jedynie najbliżsi i służba znali pokrótce tę historię, ale nie dzielili się nią z nikim, szanowali zakaz, jaki im wydał po wypadku. Gdyby chodziło tylko o wygląd, może łatwiej byłoby mu pogodzić się z losem. Znacznie większe piętno ta wojna odcisnęła na jego duszy. Niezwracanie uwagi na przemoc, wszechobecna śmierć, przymus zabijania dezerterów, powroty do kraju, podczas których traktowano go jak bohatera, a on nigdy się takim nie czuł. Właściwie to ogólnie niewiele czuł. Zdawał sobie sprawę z tego, że są w nim żal, wściekłość, poczucie niesprawiedliwości, ale nie potrafił odczuwać tych emocji. Zupełnie jakby był w środku pusty…
Na domiar złego istniał jeszcze zgubny zapis w testamencie ojca. Baron zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli nie ożeni się w ciągu trzech lat od śmierci rodzica i nie spłodzi syna w ciągu kolejnych pięciu, to zostanie niemal bez środków do życia, a majątek otrzyma daleki kuzyn. Ojciec uczynił ten zapis świadomie, by zmusić rozbrykanego syna do zmiany jego hulaszczego wówczas trybu życia i tym posunięciem wprowadzić w rodzinie spokój i stateczność. Później, po wypadku Roberta, umknęło mu wymazanie tej notki i nie przewidział, że zginie, zanim się za to zabierze. Mężczyzna podejrzewał, że jego rodziciel mógł dokonać tego zapisu, kiedy usłyszał, jak towarzystwo szepcze o jego związku z panną Aurelią Strzelecką. Byli wprawdzie po słowie, ale z oficjalnym przyjęciem zaręczynowym woleli oboje poczekać. Jakby czuli, że coś ich jeszcze rozdzieli… Najbardziej bolało go nie tyle samo zniknięcie Aurelii z jego życia, co fakt, że nastąpiło to tuż po tym, jak wrócił ciężko ranny z Brukseli.
– Hm – odchrząknął stary sługa, kiedy pojawił się tuż za plecami Roberta.
– Ty jeszcze tutaj?
– A żeby to – jęknął. – Byłem w stajni i w kuchni, coby kazać naszykować prowiant – zgarbił się i cofnął o kilka kroków – i dowiedziałem się, że bratanica hrabiego Strzeleckiego wróciła. – Zrobił jeszcze parę kroków w tył. – Ta owdowiała, co to ona i jaśnie pan…
– Dziękuję za informację.
– Owdowiała – powtórzył głośniej sługa i ze skrzywioną miną zniknął za drzwiami. – Muszę odsapnąć – stęknął z korytarza.
Aurelia. Robert nie chciał o niej myśleć. Mogło sprawić mu to ból, a miał teraz co innego na głowie. Musiał znaleźć zabójcę ojca.
Oczywiście wszyscy byli przekonani, że opuszcza wieś po to, aby wrócić do życia na salonach. Nie podzielił się z nimi informacją, że jedzie tam ze względu na własne podejrzenia. Baron oficjalnie zginął pod kołami rozpędzonego powozu. Mniej oficjalna wersja, z którą zapoznali Roberta jego szwagrowie, mówiła o wyskoczeniu z okna kochanki wprost pod końskie kopyta. On doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że ani jedna, ani druga nie może być tą prawdziwą.
Ojciec wyszkolił go w analizowaniu danych, wykorzystywał jego instynkt i wrodzony talent do dedukcji. Dlatego od początku wiedział, że elementy układanki nie pasują do siebie, ale nie miał na tyle siły, by stawić czoła światu, zwłaszcza że nie potrafił poradzić sobie z własnym nieszczęściem. Teraz trochę ogorzał, mimo że nadal nieufnie reagował na obecność obcych ludzi i starał się schodzić z drogi tym, którzy nie widzieli wcześniej jego twarzy.
Odwlekanie wszystkiego w nieskończoność pogarszało sprawę. Pamięć świadków zdarzeń blaknie, a ślady się zacierają. Nie mógł dłużej czekać. Postanowił pojechać do Warszawy i wrócić w końcu do żywych, przynajmniej w jakiejś części. A jeśli uda mu się rozwikłać zagadkę śmierci ojca, to może również pomyśli o kobiecie…
Bez większego namysłu skierował się do wyjścia. Odebrał od lokaja znoszony długi płaszcz i ruszył przed siebie.
– Skrada się Wasza Miłość, jakby chciał kogoś zamordować! – Stary sługa zaskoczył go po raz kolejny.
– Co robisz przy stróżówce? Nie powinieneś odpoczywać w domu?
Już ojciec Roberta zadbał o starzejącą się służbę, która nie miała dokąd wrócić, i wybudował im niedaleko budynek podzielony na niewielkie mieszkania.
– A co to za dom? Te staruchy jęczą i zrzędzą godzinami nad grą w karty. Nie mam do nich cierpliwości.
Chyba raczej odwrotnie, zwłaszcza że największym zrzędą, jakiegokolwiek w życiu poznał Robert, był ten stary sługa rodziny. Wysyłano go na zasłużony odpoczynek od co najmniej dziesięciu lat, a on uparcie wracał i znajdował sobie zajęcie, chyba tylko po to, by ponarzekać, jak jest mu ciężko i jak bez niego wszystko staje na głowie.
– Jeśli nie podoba ci się ich towarzystwo, zawsze możesz się przenieść do tego nowo wybudowanego. Tam jeszcze nikt nie mieszka.
– Żeby mnie duchy jakie po nocy nękały? Jeszcze czego! A mości pan to gdzie taki okutany znowu się wybiera?
– Idę się przejść.
Sługa spojrzał w górę, zdziwiony tym, że nie jest jeszcze ciemno. Robert Ostrowski unikał bowiem przechadzek w słoneczne dni. Nie zapuszczał się nigdy nazbyt daleko, a podróże ograniczał do oglądania najbliższych włości. W dalsze zakątki posyłał lojalnych pracowników. Regularnie odwiedzał dzierżawców, sprawdzał, czy są zadowoleni ze swojej sytuacji. Nie robił jednak tego nigdy przy pięknej pogodzie. Najczęściej rozmawiał z nimi krótko wieczorem lub w czasie burzy, kiedy w ciemności trudniej było im dostrzec w pełni jego rysy, które i tak szczelnie osłaniał odpowiednim odzieniem. Tylko raz od wypadku wyjechał poza obręb majątku – na ślub hrabiego Strzeleckiego, teścia swojej młodszej siostry. A zrobił to po niemal tygodniowych namowach niedalekiego sąsiada Aleksego Królikiewicza.
– To niech pan unika szarej ścieżki. Jakieś dzieciaki tamtędy biegały, a pewnie nie chciałby się pan na nie natknąć. Zgadłem?
Udał, że nie słyszy jego pytania. Ominął stróżówkę, ale skręcił w lewo zgodnie z jego radą.
Dzień wydał mu się nagle mroczny i to wcale nie dlatego, że słońce przysłoniły piętrzące się chmury. Taka pogoda była mu na rękę, gdy wybierał się na samotną przechadzkę. Rozprostował liścik, który wcześniej bezwiednie zmiął, i ponownie spojrzał na charakterystyczne pochylone pismo.
Służący, który porządkował gabinet zmarłego ojca, natrafił na zapieczętowaną kopertę i – przekonany, że to jeden z rachunków – odesłał mu wraz z innymi papierami do Kamiennego Dworu. Jednak z całą pewnością nie był to rachunek. Wiadomość została napisana ręką jego ojca, tego był pewien, ale znaczenia słów mógł się jedynie domyślać.
Po raz kolejny, tym razem wolniej, przeczytał treść:
Droga Pani Walewska,
chciałbym wykorzystać przedłużającą się nieobecność Pana Walewskiego i spotkać się z Panią dziś po zmroku w tym samym miejscu co zwykle.
Baron Ostrowski2.
Warszawa, tydzień później
Natalia odłożyła nożyce i wolnym ruchem zdjęła rękawice wybrudzone ziemią. Starannie ułożyła w koszyku skromny, choć wdzięczny bukiet narcyzów i niechętnie spojrzała w stronę budynku, który od kilku lat nazywała domem. Ostatnio jednak czuła się w nim bardziej jak nieproszony gość niźli prawna właścicielka.
Uwielbiała swój zadbany ogródek kwiatowy i niewielką przydomową szklarnię. Tam mogła odnaleźć ukojenie dla skołatanych nerwów i nabrać do wszystkiego tyle dystansu, by nie wybuchnąć pod byle pretekstem. Próbowała jak najdłużej przeciągać poranne prace ogrodowe, nie mogła tego jednak robić w nieskończoność.
Pani Walewska za chwilę zejdzie na dół i jeśli nie zastanie jej gotowej do wspólnego śniadania, to najpewniej wygłosi przedłużającą się tyradę o dobrym zachowaniu, o ile nie zacznie znowu udawać kolejnego ataku dziwnej choroby. Starsza dama od lat leczyła się u wielu specjalistów, ale nie byli oni w stanie znaleźć lekarstwa na jej napady pojawiające się w najmniej odpowiednich (dla otoczenia, bo nie dla niej samej) momentach.
Natalia strzepnęła niewidzialne pyłki z fartuszka, nabrała łapczywie powietrza i ruszyła w kierunku tylnego wejścia do murowanego, prostego budynku mieszkalnego przy ulicy Nowomiejskiej. Przed drzwiami jak zwykle wygrzewały się dwa bure koty. Kucharka mimo oszczędności nie żałowała zwierzakom resztek i dwie puszyste kuleczki zadomowiły się na ich progu na dobre. Dziewczyna wyciągnęła rękę, by podrapać oba za uszami, jak to lubiły najbardziej. Mniejszy od razu wysunął pyszczek, umorusany jeszcze niezlizanym mlekiem. Większy, zapewne starszy, przewrócił się nieznacznie na bok, by pokazać wzdęty brzuszek. Liczył chyba na dłuższe pieszczoty swojej – w jego mniemaniu – pani. Nie mogła poświęcić im tyle czasu co zwykle, obiecała sobie jednak w duchu, że następnym razem wynagrodzi im to zaniedbanie. Po wejściu odwiesiła fartuch na haczyk i cichutko odstawiła narzędzia do szafki stojącej w korytarzu. Na paluszkach pobiegła na górę do swojej sypialni, trzymała przy tym kwiaty na tyle umiejętnie, że bukiet nie stracił swego kształtu.
Wygładziła włosy, wyprostowała fałdy sukni i narzuciła jedwabny, czarny szal, nie tyle by chronił ją przed zimnem – bo zarówno na dworze, jak i w środku było dzisiaj niezwykle ciepło – ale przed niepotrzebnymi uwagami teściowej. Ostatni raz spojrzała w maleńkie lusterko stojące na białej toaletce i w miarę zadowolona ze swojego ugrzecznionego wyglądu zeszła schodami do niewielkiej jadalni.
Narcyzy umieściła we flakonie przygotowanym już wcześniej przez Judytę, jej osobistą pokojówkę, i usiadła na pierwszym z brzegu, nieco wypłowiałym niebieskim krześle. Stół wyglądał imponująco – jak zwykle. Jak zwykle prawidłowo zdaniem pani Walewskiej i jak zwykle przesadnie według uznania Natalii. Śniadanie dla dwóch osób nie musiało być przecież wystawne. Obie, a przynajmniej ona, nie zjadały zbyt wiele, a to, co nakładała sobie na talerz jej teściowa, mimo sporych porcji raczej nie było wielce różnorodne.
Niepotrzebna strata pieniędzy. Jak niby miała jeszcze bardziej ograniczyć wydatki na dom przy tak wygórowanych żądaniach pani Gertrudy Walewskiej? Skoro wiadomo było, że zje ona kilka grzanek, jakieś ćwierć kilo szynki i trzy jajka, to po cóż podawać niepotrzebnie dodatkowe potrawy? Starsza pani zawsze sięgała po to samo, ale brak dodatkowych talerzy wypełnionych po brzegi jedzeniem stale doprowadzał ją do duszności.
Tak było zresztą z każdą inną dziedziną gospodarowania domem. Cotygodniowe spotkania pań przy herbacie i ciastkach, mimo że zjadano na nich może jeden, góra dwa talerzyki słodkości, wymagały od kucharki, a często i od samej Natalii, dwóch dni stania przy piecu. Wizyty u specjalistów chorób sercowych pani Walewskiej można było jakoś przełknąć, choć ci raczej dbali o pełną sakwę niż ustalenie prawidłowej diagnozy, ale seanse spirytystyczne i wróżby różnego gatunku naprawdę znacznie obciążały ich i tak bardzo ograniczony budżet. Trzeba było oszczędzać na wszystkim dla niej ważnym, żeby tylko zaspokoić wygórowane ambicje teściowej.
Może powinna odwołać zamówioną u krawcowej wizytę? Żałoba wprawdzie dawno dobiegła końca, ale stroje są całkiem praktyczne i jakoś zniesie kolejny rok ubrana w podniszczone już suknie, ufarbowane na czarno przed niemal dwoma laty. W kufrze na strychu powinna mieć jeszcze parę sukienek z czasów panieństwa, w które nie wypadało – zdaniem jej męża – ubierać się mężatce, jednak jeśli dokupi trochę materiału, to może z nich stworzyć samodzielnie coś całkiem znośnego…
Musiała przerwać te kalkulacje, bo w drzwiach jadalni pojawiła się pani Walewska. Miała na sobie powłóczystą, fioletową suknię spacerową ozdobioną złotą lamówką i niezliczoną ilością drobnych koralików. Spod bordowego turbanu zakończonego strusim piórem wystawało kilka wykręconych siwych loczków, a szyję i krągłe palce zdobiły rubiny oprawione w złoto. Policzki, jak zwykle, upudrowała i posypała grubą warstwą różu. Tym zabiegiem chciała zapewne wyszczuplić swoją okrągłą twarz, jednak – zdaniem Natalii – osiągała zupełnie odwrotny efekt. Przypominała przez to pączek oblany lukrem i posypany barwionym cukrem pudrem.
Pani Walewska zasiadła uroczyście do stołu i skinęła na lokaja, by zaczął podawać śniadanie. Jasne było, że wybierze to, co zawsze, jednak musiała przyjrzeć się z bliska każdej z potraw i odpowiednio skrytykować jej zapach, kolor czy konsystencję. A już najbardziej pastwiła się nad owsianką z dodatkiem suszonych bakalii, którą co rano zjadała Natalia.
– Jeśli zamierzasz jeść to świństwo, zawsze będziesz wyglądać jak nieopierzone kurczę, moja droga. – Zaczęła swój wykład, jednocześnie smarując grzanki grubą warstwą masła. – Obfite śniadanie daje energię na cały dzień. Nic dziwnego, że nie masz potem na nic siły i wyglądasz, jakbyś wszystkie swoje obowiązki wykonywała pod przymusem. Całe szczęście, że mój biedny Dawid nie widzi teraz twojej nadąsanej miny. Musisz się wziąć za siebie, kochana, bo ja nie mam najmniejszego zamiaru skakać nad tobą w przypadku ciężkiej choroby, a na tę niewątpliwie już niedługo zapadniesz. – Przegryzła pospiesznie grzankę i wepchnęła spory kawałek szynki do ust, co jedynie na krótką chwilę powstrzymało ją od mówienia. – Swoją drogą wydajesz się bardzo zgrzana. Czyżbyś znowu przebywała cały ranek na słońcu bez parasolki? Chcesz wyglądać jak pospolita praczka?
Ciekawe, jak może zaszkodzić mi słońce, kiedy ledwo co wygląda zza chmur, pomyślała Natalia. Do niedawna jeszcze gdzieniegdzie leżał śnieg, co uniemożliwiało jej podjęcie wcześniejszych prac w ogrodzie, a teraz nie dość, że w nocy zdarzały się przymrozki, to w dzień najczęściej padało. Oczywiście bywały już i cieplejsze dni, ale jak na lekarstwo.
– Pamiętaj, że nie odpowiadasz jedynie za siebie. Nosisz nazwisko mojego syna i w pewnym sensie reprezentujesz także i mnie, a to, moja duszko, do czegoś cię przecież zobowiązuje. – Nie rezygnowała mimo braku odpowiedzi.
Natalia nie odpowiadała, bo miała pełną świadomość, że cokolwiek by powiedziała, pani Walewska nie usłyszałaby połowy tych słów, a nawet gdyby, to nie wzięłaby ich w żadnym stopniu pod uwagę. Już dawno synowa nauczyła się potakiwać w milczeniu i schodzić tej kobiecie z drogi wszelkimi sposobami.
Dlaczego Dawid umieścił w swoim testamencie ten głupi zapis o opiece nad jego matką? Nie miała pojęcia. Przecież pani Walewskiej o wiele lepiej byłoby w wiejskiej rezydencji czy miejskich przestronnych domach jednej z licznych córek, których sposoby prowadzenia domu tak zawsze wychwalała. Ona sama także mogła już dawno zmienić miejsce pobytu, jeśli tak bardzo dokuczała jej obecność znienawidzonej synowej. Wolała chyba jednak uprzykrzyć jej życie i doprowadzić, by dom w jak najmniej naruszonym stanie przeszedł na własność najstarszego wnuka, który dziedziczył zaraz po owdowiałej Natalii. A najlepszym sposobem na przyspieszenie tej chwili było zatrucie jej życia i doprowadzenie do przedwczesnej śmierci… Och, nie mogła tak myśleć o matce zmarłego męża! A jednak… Drugim sposobem na przejęcie domu było wydanie jej powtórnie za mąż. Ale to chyba zbyt bolesne posunięcie dla nadopiekuńczej matki, tak bardzo wpatrzonej w swego jedynego, wyczekanego syna. W dodatku pewnie przywykła do pastwienia się nad kruchą dziewczyną do tego stopnia, że nie wyobrażała sobie, by ta mogła na nowo ułożyć sobie życie z innym mężczyzną. Przecież nikt nie dorównałby jej synkowi, to po pierwsze, a po drugie – skoro Natalia należała do jej ukochanego Dawida, to jak mogłaby teraz należeć do kogoś innego? Ona sama nigdy nie wyszła za mąż po śmierci swojego małżonka.
Młoda wdowa wolała nawet nie myśleć o innych mężczyznach, choć od dawna odczuwała pustkę… Och, od bardzo dawna. I to jeszcze na długo przed śmiercią Dawida.
Nie należała do kobiet, za którymi biegały tłumy adoratorów. Może nie była brzydka, ale dobrze wiedziała, że czas nie stoi po jej stronie, a podniszczone stroje i niemodna fryzura nie zachęcą nikogo do starań. Zresztą nawet gdyby była pięknością wystrojoną w koronki, to jej sytuacja finansowa i obciążenie w postaci pani Walewskiej skutecznie zniechęcą każdego kandydata.
Mogłaby oczywiście wyprowadzić się już teraz i poszukać sobie pracy, ale czy poza funkcją guwernantki lub damy do towarzystwa było jakieś uczciwe zajęcie dla kobiet jej stanu? Podejrzewała, że żadna z tych profesji nie dałaby jej możliwości zajmowania się ukochanym ogrodem…
– Mam nadzieję, że nie planujesz niczego na dzisiejsze przedpołudnie? – zapytała teściowa, co przerwało rozważania dziewczyny.
– Planowałam…
– Doskonale! – Zignorowała ją. – Zatem będziesz mi towarzyszyła w spacerze. Pani Borel uparła się, że chce z tobą zamienić słówko, i obiecałam jej, że cię przyprowadzę do ogrodu przy Pałacu Saskim. Nie mam pojęcia, skąd u niej to nagłe zainteresowanie twoją osobą, ale nie jestem wścibska, jak wiesz. Po prostu obiecałam spełnić tę jej drobną zachciankę. – Słowa wylatywały z jej ust z niebywałą prędkością.
– Ale…
– Oczywiście nie możesz pojawić się w moim towarzystwie ubrana jak jakaś – szukała odpowiednich słów – pomylona służąca. – Obdarowała ją przeciągłym, pogardliwym spojrzeniem. – Musisz także zrobić coś z tymi nędznymi włosami. Och, gdybyś choć raz posłuchała moich rad i nałożyła na nie miksturę, której recepturę podałam twojej pokojówce. Ale nie! Ty oczywiście wiesz lepiej, a zdania starej kobiety zupełnie nie bierzesz pod uwagę. Cóż, nie pora teraz płakać nad rozlanym mlekiem. Biegnij na górę, załóż jakąś odpowiednią suknię i weź ten słomkowy kapelusz ozdobiony granatową wstążką. On powinien zakryć tę lichą fryzurkę. Ja tymczasem przejrzę pocztę i sprawdzę, co nowego podają w rubryce towarzyskiej. Ale nie guzdraj się przy tym zbyt długo, bo nie mamy na to całego dnia.
– Dobrze – powiedziała zrezygnowana i ze spuszczoną głową podążyła w kierunku schodów, odprowadzona współczującym spojrzeniem lokaja. Śniadania, jak niemal co dzień, nie było jej dane dokończyć.
Wdrapała się na piętro i krokiem skazańca weszła do swojej sypialni. Otworzyła szeroko drzwi obszernej szafy, w której rzędem wisiało kilka prostych, czarnych sukien. Nie miała zbyt wielkiego wyboru. Zresztą doskonale wiedziała, że jakikolwiek by on nie był, to teściowej i tak się nie spodoba. Z jednej strony wymagała od niej przesadnej skromności, z drugiej krytykowała ją za ubogie stroje.
Wyciągnęła suknię, co prawda już znoszoną, ale ciągle w dobrym stanie, z krótkimi rękawami, obszytą delikatną koronką, i dobrała do niej cieniutki szal z podobnym deseniem w listki. Nie musiała wołać Judyty. Ta, poinformowana przez lokaja, który pełnił w tym domu wiele innych funkcji, przybiegła swej pani z pomocą. Bez słów pomogła zdjąć poprzednią suknię i wciągnąć drugą. Drobnymi palcami szybko pozapinała haftki i pomogła schować wystające pukle mysich włosów pod obszernym kapeluszem.
– Powodzenia, pani Walewska – szepnęła dziewczyna, by dodać jej otuchy. – Zajmę się pani szklarnią.
– Nie chcę cię za bardzo obciążać, Judyto. Wiem, że masz pełno roboty przed jutrzejszą wizytą gości. Obiecałam zresztą pani Hug, że pomogę jej w kuchni, jak tylko skończę to pikowanie kwiatów, ale sama widzisz… – Okręciła szczelnie szal wokół chudej szyi i zeszła czym prędzej na dół.
Teściowa już niecierpliwie czekała, a obok niej stał opanowany jak zwykle Józef, niepewny, czy ma towarzyszyć paniom w spacerze, czy zająć się swoimi domowymi obowiązkami. Kobieta nigdy nie uważała za potrzebne informować służbę o swoich planach i ich rozkładzie zajęć ze stosownym wyprzedzeniem. Twierdziła, że powinni być dyspozycyjni i bez szemrania wykonywać wszystko, co jest życzeniem ich pani.
– Jesteś wreszcie, dziecko! – stwierdziła wyniośle, po czym zlustrowała ją surowym spojrzeniem od stóp po czubek kapelusza. – Cóż. Mogłam się tego spodziewać, choć po cichu łudziłam się, że masz jeszcze krztynę dobrego smaku. Nie czas jednak na przebieranki. Nic nie poradzisz na to, że wyglądasz tak, jak wyglądasz. Nie wiem zupełnie, co ten biedny Dawid w tobie widział. Ale on zawsze miał słabość do ratowania z opresji takich zagubionych stworzeń.
Pani Walewska zaczęła swą codzienną opowieść o dobrodusznym charakterze jej syna, który od najmłodszych lat znosił do domu wszelkie zwierzątka potrzebujące pomocy i litował się nad każdym nieszczęściem, jakie widział w swoim otoczeniu. W międzyczasie nakrzyczała jeszcze na niewinnego lokaja, że nie przyniósł jej odpowiednio dużego koszyka na sprawunki, których zamierzała dokonać zaraz po spacerze, i – zadowolona z siebie – poszła do wyjścia, kołysząc biodrami.
Natalia założyła przetarte rękawiczki, długie do łokci, i nie ociągając się zbytnio, zawiązała pod brodą wstążki paskudnego kapelusza. Wzięła wiklinowy koszyk na zakupy i bez szemrania ruszyła za teściową. Józef, choć nie dał tego po sobie poznać, odetchnął z ulgą, że tym razem ominie go obowiązek spacerowania w towarzystwie chlebodawczyni. Spojrzał jedynie – już drugi raz tego poranka – ze współczuciem na młodszą panią Walewską, która musiała wziąć na siebie tę wątpliwą przyjemność.
– Przyprowadź mi jeszcze Achillesa. Powinien się biedaczysko przewietrzyć. Tyle ostatnio wyleguje się na kanapie, że zaczynam obawiać się o jego zdrowie. – Pani Gertruda odwróciła się w ostatniej chwili.
Lokaj obrócił się na pięcie i w ułamku sekundy wrócił z opasłym spanielem przygotowanym do wyjścia.
Odległość między ich domem a umówionym miejscem spotkania nie była zbyt duża, jednak z uwagi na stan zdrowia pani Walewskiej skorzystały z dorożki stojącej w pobliżu. Natalia uważała to za kolejny zbyteczny wydatek. Lepiej byłoby przecież zostawić pieniądze na drogę powrotną, kiedy będą obładowane sprawunkami i zmęczone spacerem, ale nie potrafiła w żaden sposób sprzeciwić się woli teściowej.
Ta kobieta miała na nią niezwykły wpływ. Natalia z natury była trochę nieśmiała, ale przy niej zupełnie brakowało jej słów. Nie potrafiła wydusić z siebie niczego sensownego, mimo że w myślach układała już nieraz długie monologi mające na celu odwołanie się do ludzkich uczuć starszej pani.
Dorożka toczyła się po wybrukowanej ulicy. Na szczęście panią Walewską znudziło chyba krytykowanie synowej, bo zajęła się wypatrywaniem przez okno znajomych osób. Oczywiście nie po to, aby je pozdrowić, a raczej po to, by ocenić, w co są ubrane i z kim spacerują. Achilles ułożył się wygodnie na podłodze pojazdu i ani myślał towarzyszyć w zabawie swojej pani. Zdecydowanie wolał odpocząć przed czekającym go wkrótce wysiłkiem.
Natalia również nie słuchała wywodów teściowej. Wiedziała, że nie musi odpowiadać na jej stwierdzenia, bo żadne słowa i tak nie dotrą do uszu kobiety, mogła zatem spokojnie gapić się w swoją stronę ulicy. Ujrzała wózek z pieczonymi obwarzankami, ale nie zapach ani chęć skosztowania ulubionej przekąski zwrócił jej uwagę. W oczach młodego ulicznego sprzedawcy, mimo jego lichego, okurzonego ubrania, dziurawych butów i śladów po świeżych oparzeniach na dłoniach, dostrzegała radość życia i nadzieję na lepsze jutro. Coś, czego jej brakowało.
Bo jak niby ma wyglądać jej przyszłe życie? Skazana na towarzystwo teściowej, wiecznie martwiąca się o to, jak zaspokoić jej żądania i nie wyczerpać skromnych dochodów do reszty. Bez nadziei na odmianę losu… Mogła wprawdzie się wyprowadzić, poszukać zatrudnienia, ale zdawała sobie sprawę z tego, że z pieniędzmi, jakie otrzyma, powiększonymi o sumę co miesiąc wpływającą na jej konto, nie byłaby w stanie wynająć skromnego domku ani dać zatrudnienia dwóm pokojówkom, kucharce i jej mężowi. W dodatku obiecała kiedyś Dawidowi, że zaopiekuje się tym domem, i nie chciała złamać danego mu słowa.
No i miała swoją ukochaną szklarnię. Długo musiała przekonywać męża, by pozwolił jej na prowadzenie eksperymentów botanicznych i poświęcanie długich godzin ukochanym roślinom. Nie mogła ich teraz tak po prostu zostawić na pastwę tej kobiety, nawet jeśli oznaczałoby to znoszenie jej obecności do końca swoich dni. Choć przecież to teściowa mogła umrzeć pierwsza! Uśmiechnęła się lekko pod nosem, po czym szybko skarciła w myślach za tak nikczemne rozumowanie. Bez względu na to, jak nieznośna jest ta kobieta, nie może jej przecież życzyć śmierci! Sama byłaby wówczas potworem. A jednak. Skoro tak ciągle narzeka na problemy sercowe i wiek…
Woźnica gwałtownie ściągnął lejce i zatrzymał powóz przed wejściem do parku, po czym pomógł wysiąść damom i odjechał.
Jemu to dobrze, pomyślała Natalia, mnie czekają jeszcze długie godziny męczarni. Wyprostowała się jednak dzielnie. Nie zapominała, że w tym miejscu powinna zachować się jak najbardziej dystyngowanie. Nie chciała dać teściowej jakiegokolwiek powodu do publicznego narzekania. I tak uchodziła za dziwaczkę w towarzystwie, w którym zdarzało się jej niegdyś rzadko bywać… Jeśli nie liczyć dyskusji przy herbatce w kółku botanicznym, tam czuła się dobrze.
Szła zatem w towarzystwie pani Gertrudy, pomna, by trzymać się przynajmniej krok za nią. W lewej ręce miała koszyk, w prawej – parasolkę i smycz Achillesa, który ociągał się i rozglądał za jakimś zacienionym miejscem do odpoczynku.
Natalia postanowiła nie zadręczać się ponurymi myślami i skupić na klombach kwiatów. Jako zapalony botanik i osoba o niezwykle wyczulonym zmyśle węchu najchętniej zatrzymałaby się przy niektórych okazach bujnie rozkwitłych tej wiosny. Nie mogła jednak dyktować rytmu spaceru, w związku z czym zadowalała się obserwacją tych kwiatów, przy których zatrzymywała się pani Walewska pozdrawiająca akurat kogoś znajomego, kogo spotkała na drodze.
Nagle poczuła na sobie czyjś wzrok. Obejrzała się, ale w kolorowym tłumie trudno było dostrzec osobę, która przygląda się jej z tak wielką intensywnością, że niemal odczuwała to na swoim karku. Zerknęła raz jeszcze w tamtym kierunku, lecz grupka dzieci, prowadzona przez opiekunki i rozbawiona oglądaniem akrobatycznych popisów błazna, przysłoniła zupełnie cały widok. Nie mogła się mylić. Nigdy wcześniej nie poczuła niczego podobnego. Jakby ktoś delikatnie dotykał jej skóry jedynie za pomocą wzroku. Przeszedł ją dziwny dreszcz. Nie budził on jednak grozy, raczej przyjemne mrowienie wzdłuż kręgosłupa. Co to mogło być?
Nie dane jej było dłuższe zastanowienie się nad tym. Pani Walewska dostrzegła przyjaciółkę i szarpnęła Natalię za ramię, by udała się z nią w jej kierunku.
Pani Borel stała w alejce tulipanów. Były to piękne, różnokolorowe kwiaty. Niektóre odmiany sprowadzono z Holandii specjalnie po to, by cieszyły oko spacerowiczów. Nie każdy jednak potrafił docenić w pełni te zabiegi.
Okazało się, że pilna sprawa, z którą zwróciła się do niej pani Borel, dotyczyła drzewek z jej oranżerii, dlatego Natalia z łatwością mogła wytłumaczyć, jak powinna postąpić, i obiecać pomoc przy zakupie kolejnych egzotycznych odmian roślin. Nie zważała nawet na pomrukiwania teściowej i przyjęła zaproszenie pani Borel na obiad zawierające darmowy dowóz jednym z jej powozów w celu obejrzenia nowych okazów, którymi zajmował się troskliwie ogrodnik. Zadowolona z siebie, gładko odpowiadała na pytania, co rzadko się jej ostatnio zdarzało, zwłaszcza pod bacznym spojrzeniem matki zmarłego męża.
Rośliny to temat, który sprawiał, że przenosiła się do zupełnie innego świata. Świata wolnego od doczesnych zmartwień i krępujących ją zobowiązań. Pani Borel nigdy wcześniej nie zwracała na nią najmniejszej uwagi, więc teraz poczuła się w jakiś sposób doceniona. Zaczęła nawet opowiadać anegdotki dotyczące jej drobnych wypadków przy pracy w ogrodzie, kiedy znów ogarnęło ją to dziwne uczucie…
Zesztywniała, przyjęła postawę obronną i dyskretnie się rozejrzała. Tak jak uprzednio, nie zauważyła niczego podejrzanego. Kto lub co może wywoływać te dziwne doznania? – myślała gorączkowo. Nigdy wcześniej nie miała do czynienia z podobnym uczuciem. W dodatku skóra zaczynała ją palić coraz bardziej, jakby zbliżała się do źródła tego zjawiska.
Obejrzała się raz jeszcze i dostrzegła dosyć wysokiego, barczystego mężczyznę, który kierował się w ich stronę. Na moment zapomniała o całym świecie i nie mogła skupić się na tyle, by dokończyć podjęty wywód o środkach na mszyce nękające oranżerię pani Borel. Skoncentrowała się na dżentelmenie, który nie patrzył już teraz w jej stronę. Podszedł do nich i skłoniwszy głowę, przywitał się głębokim, spokojnym głosem. Był najwyraźniej dobrym znajomym pani Borel, bo ta zatrzymała go na krótką pogawędkę.
– Panie pozwolą, że przedstawię: Robert Ostrowski, baron Kamiennego Dworu. Znałyście zapewne jego ojca. A to panie Gertruda i Natalia Walewskie. Moje przyjaciółki. – Uśmiechnęła się perliście, gdy zerknęła na zdumioną Natalię.
– Miło mi panie poznać. – Skłonił się jeszcze niżej, tak by zakryć jak największą część twarzy, choć wykrochmalony i postawiony wysoko kołnierz koszuli i tak niewiele odsłaniał. Nie mówiąc już o dziwnym, szerokim kapeluszu, który tylko lekko przesunął podczas powitania, i przydługich, falujących, czarnych włosach, które zasłaniały niemal całe oblicze.
Wyglądał niezwykle tajemniczo – sekretność potęgowała się przez trudność w dostrzeżeniu czegokolwiek, bo mężczyzna był szczelnie okręcony warstwami stroju. Eleganckiego zresztą, jak cała jego postać.
Natalia zauważyła jednak twarde mięśnie napinające się pod ubraniem, płaski, sprężysty brzuch, szerokie ramiona i długie, opalone palce, niepodobne tym zadbanym do granic przyzwoitości palcom miejskich dżentelmenów, którzy potrafili polerować paznokcie absurdalnie drogim proszkiem specjalnie przygotowanym do tego celu.
Mężczyzna roztaczał wokół siebie niezwykłą aurę. Bijąca od niego męska żywotność i coś nieuchwytnego wywoływały u niej mrowienie na całym ciele. Mimo grubej warstwy materiału, pachnącego krochmalem i szarym mydłem, oraz mocnej wody kolońskiej, choć użytej z rozwagą, przebijał się zapach jego skóry. Piżmowy, słono-kwaśny, hipnotyzujący. Boże! Musiała się opanować.
Stała jak urzeczona i spoglądała ukradkiem na nieznajomego. Nigdy wcześniej nie odczuwała niczego podobnego. Nie potrafiła zrozumieć, co się właściwie z nią działo. Nie widziała nawet dobrze jego twarzy, ledwo potrafiła przypomnieć sobie, jak miał na imię, a miała ochotę… Panienko Przenajświętsza! Nawet nie mogła myśleć bez zdradzającego wszystko rumieńca o tym, na co miała przy nim ochotę. Gotów jeszcze uznać, że jest jakaś niewydarzona!
On jednak skupił się na rzeczowej rozmowie ze starszymi paniami, ją zignorował całkowicie. Raz tylko przyłapała go, jak zerknął na nią z dziwnym wyrazem oczu. Jego twarz szybko przybrała jednak obojętny, surowy ton.
No tak! Po cóż taki przystojny, utytułowany i zapewne – sądząc po stroju – bogaty mężczyzna miałby zwrócić na nią uwagę? Nie wyglądała jak uosobienie kobiecości. Była za chuda, za drobna, ubrana w spłowiałą, zbyt luźną sukienkę i ten okropny słomkowy kapelusz, który kazała jej założyć teściowa. Zapewne tylko zdawało się jej, że ją wcześniej obserwował. A gdyby nawet, to robił to nie z takim założeniem, jakie jej przyszło podświadomie do głowy.
Jednak wyczuwała między nimi jakieś dziwne, trudne do określenia napięcie. Jakby iskry przelatywały w powietrzu, mimo że stali od siebie w dość dużej odległości. Jego mina świadczyła o tym, że tylko ona odniosła takie wrażenie, i chociaż wcale nie miała zamiaru wzbudzać niczyjego zainteresowania, poczuła żal, że nie jest w mocy zwrócić na siebie jego uwagi.