- promocja
W domu - ebook
W domu - ebook
Dziesięć lat temu porywacze uprowadzili dwóch sześciolatków, Patricka Moore’a oraz Rhysa Baldwina, żądając od ich bogatych rodziców okupu. Potem nagle zamilkli, a po porwanych chłopcach ślad zaginął. Przez cały ten czas obie rodziny musiały radzić sobie z bolesnymi wspomnieniami, próbując uporać się z rozpaczą po utracie ukochanych dzieci. I pewnie byłoby tak dalej, gdyby nie dwaj ludzie: Myron Bolitar, agent sportowy, i jego przyjaciel, Win Lockwood, którego elegancki strój skrywa umiejętnie wyszkolonego zabójcę. Mężczyźni wierzą, że właśnie zlokalizowali jednego z porwanych chłopców, dziś już nastolatków. Chłopak rzekomo był widziany w Londynie. Czy to rzeczywiście on? Gdzie się podziewał przez dziesięć lat? Jak wiele pamięta z dnia, kiedy został porwany? I co najważniejsze: czy jest w stanie naprowadzić Myrona i Wina na trop swego zaginionego przyjaciela, jeśli ten w ogóle jeszcze żyje?
Historia opowiedziana przez Cobena to pełen napięcia, głęboko poruszający thriller o przyjaźni, rodzinie i o tym, czym jest prawdziwy dom.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8125-119-8 |
Rozmiar pliku: | 529 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NAJNOWSZY THRILLER Z MYRONEM BOLITAREM, NA KTÓRY CZYTELNICY CZEKALI PIĘĆ LAT
Dwaj sześcioletni chłopcy zostali uprowadzeni z domu w biały dzień. Zuchwałe porwanie wstrząsnęło zamożną okolicą. Przez dziesięć lat nie było po nich śladu, a teraz wreszcie jest szansa na szczęśliwe zakończenie. Jeden z nich odnajduje się w Londynie w dziwnych okolicznościach. I ma kłopoty.
Myron Bolitar, na prośbę przyjaciela Wina Lockwooda, wkracza do akcji, aby odnaleźć drugiego chłopca. Mnożą się pytania. Co się z nim stało? Co pamięta odnaleziony? I czy można mu ufać?
Wydaje się, że śledztwo zmierza ku końcowi. Ale to dopiero początek…HARLAN COBEN
Współczesny amerykański pisarz, który uznanie w kręgu miłośników literatury sensacyjnej zdobył swoją trzecią książką, Bez skrupułów, opublikowaną w 1995 r. Jako pierwszy współczesny autor otrzymał trzy prestiżowe nagrody literackie przyznawane w kategorii powieści kryminalnej, w tym najważniejszą – Edgar Poe Award. Światowa popularność Cobena zaczęła się w 2001 r. od thrillera Nie mów nikomu, zekranizowanego w 2006 r. Kolejne powieści, m.in. Na gorącym uczynku, Wszyscy mamy tajemnice, Zostań przy mnie, Schronienie, Kilka sekund od śmierci, Sześć lat później i Tęsknię za tobą, uczyniły go megagwiazdą gatunku i jednym z najchętniej czytanych autorów, także w Polsce. Twórczość pisarza wciąż budzi zainteresowanie filmowców: na podstawie prozy Cobena powstało kilka filmów i seriali, prawa do ekranizacji Tęsknię za tobą zostały kupione przez Warner Bros, a w ekranizacji Już mnie nie oszukasz główną rolę zagra Julia Roberts.Tego autora
NIE MÓW NIKOMU
BEZ POŻEGNANIA
JEDYNA SZANSA
TYLKO JEDNO SPOJRZENIE
NIEWINNY
W GŁĘBI LASU
ZACHOWAJ SPOKÓJ
MISTYFIKACJA
NA GORĄCYM UCZYNKU
KLINIKA ŚMIERCI
ZOSTAŃ PRZY MNIE
SZEŚĆ LAT PÓŹNIEJ
TĘSKNIĘ ZA TOBĄ
NIEZNAJOMY
JUŻ MNIE NIE OSZUKASZ
Myron Bolitar
BEZ SKRUPUŁÓW
KRÓTKA PIŁKA
BEZ ŚLADU
BŁĘKITNA KREW
JEDEN FAŁSZYWY RUCH
OSTATNI SZCZEGÓŁ
NAJCZARNIEJSZY STRACH
OBIECAJ MI
ZAGINIONA
WSZYSCY MAMY TAJEMNICE
W DOMU
Mickey Bolitar
SCHRONIENIE
KILKA SEKUND OD ŚMIERCI
ODNALEZIONY
Jako współautor
AŻ ŚMIERĆ NAS ROZŁĄCZY
NAJLEPSZE AMERYKAŃSKIE OPOWIADANIA KRYMINALNE 20111
Zaginiony od dziesięciu lat chłopak wychodzi na światło dzienne.
Nie jestem histerykiem ani nawet kimś, kogo łatwo ogarnia zdumienie. W swoim czterdziestokilkuletnim życiu sporo widziałem. Wiele razy omal mnie nie zabito i wiele razy zabijałem. Widziałem przejawy bestialstwa, które większość z was uznałaby za trudne lub w ogóle niemożliwe do zrozumienia, choć niektórzy twierdziliby zapewne, że ja też je wykazywałem. Z biegiem lat nauczyłem się panować nad emocjami i, co ważniejsze, nad swoimi reakcjami podczas stresujących, niepewnych sytuacji. Potrafię uderzyć szybko i gwałtownie, lecz nie robię niczego bez namysłu i celu.
Te… nazwijmy je przymiotami… No więc te przymioty wiele razy uratowały życie i mnie, i tym, którzy coś dla mnie znaczą.
Mimo to przyznaję, że kiedy widzę tego chłopaka pierwszy raz – no tak, jest już nastolatkiem – czuję, że przyspiesza mi puls. W uszach dudni krew. Bezwiednie zaciskam pięści.
Minęło dziesięć lat, a teraz dzieli mnie od niego nie więcej niż pięćdziesiąt metrów.
Patrick Moore – tak się nazywa – opiera się o upstrzony graffiti betonowy wspornik przejścia podziemnego. Jest przygarbiony. Niespokojnie strzela wokoło oczami, a w końcu wbija wzrok w popękany chodnik. Ma krótko obcięte włosy, fryzurę, którą nazywaliśmy kiedyś „na rekruta”. W przejściu kręci się także dwóch innych nastolatków. Jeden pali tak zajadle, jakby papieros zrobił mu krzywdę. Drugi jest w nabijanej ćwiekami psiej obroży i siatkowej koszulce, uniformie, który w sposób najbardziej oczywisty z oczywistych zdradza jego aktualną profesję.
Górą pędzą z rykiem niczego nieświadome samochody. Jesteśmy na King’s Cross, w dzielnicy, którą w ciągu ostatnich dwudziestu lat „odmłodzono” muzeami, bibliotekami, siedzibą Eurostaru, a nawet tabliczką na Peronie 9¾, skąd Harry Potter odjeżdżał do Hogwartu. Znaczna część tak zwanego niepożądanego elementu uciekła stąd we względnie bezpieczne zacisze transakcji cyberprzestrzennych – mniejszy popyt na ryzykowny sekshandel samochodowy to kolejny, jakże wartościowy, produkt uboczny internetu – lecz wystarczy, dosłownie lub w przenośni, przejść na złą stronę ulicy, oddalając się nieco od nowych błyszczących wieżowców, i można znaleźć miejsca, gdzie brud moralny wciąż kwitnie w skondensowanej formie.
I właśnie tam znalazłem zaginionego chłopaka.
Część mnie – ta gwałtowna, ta, którą trzymam na wodzy – pragnie do niego podbiec i go schwytać. Jeśli to rzeczywiście Patrick, a nie jego sobowtór czy mój błąd, chłopak musi mieć szesnaście lat. I z tej odległości ma. Dziesięć lat temu – odejmijcie dziesięć od szesnastu, a zobaczycie, jaki był wtedy młody – mieszkał w Alpine, na superbogatym przedmieściu Nowego Jorku, i w dniu porwania bawił się z Rhysem, synem mojej kuzynki.
Stąd mój dylemat.
Jeśli schwytam Patricka już teraz, jeśli po prostu podbiegnę i go złapię, co się stanie z jego towarzyszem dziecięcych zabaw? W zasięgu wzroku mam jednego zaginionego, a przyjechałem uratować dwóch. Co znaczy, że muszę zachować ostrożność. Nie mogę wykonać ani jednego gwałtownego ruchu. Muszę być cierpliwy. Bez względu na to, co stało się przed dziesięciu laty, niezależnie od sposobu, w jaki wynaturzone bestie uprowadziły tego chłopca z bogatej kamiennej rezydencji i zaciągnęły do tego brudnego wychodka pod wiaduktem (nie bardzo wierzę w okrucieństwo losu, ponieważ sprawcą jest zwykle nasz drogi bliźni), teraz martwię się, że wystarczy jeden zły ruch i któryś z chłopców – albo obydwaj – może znowu zniknąć, tym razem na zawsze.
Nie, zaczekam na Rhysa. Zaczekam na Rhysa, a potem złapię ich obu i odwiozę do domu.
Zapewne przeszły wam przez myśl dwa pytania.
Pierwsze: Skąd pewność, że mając ich w polu widzenia, dam radę złapać obydwu naraz? A jeśli wyprano im mózgi i będą stawiali opór? – spytacie. A jeśli porywaczy, czy tych, którzy mają w ręku klucz do wolności chłopców, jest wielu? Jeśli są agresywni i zdeterminowani?
Odpowiem tak: O to się nie martwcie.
Drugie pytanie jest znacznie bardziej palące: A jeśli Rhys się nie pokaże?
Nie jestem zwolennikiem odkładania zmartwień na później, więc opracowuję plan awaryjny, który przewiduje obserwację terenu i dyskretne śledzenie Patricka. Zastanawiam się właśnie, czy plan by wypalił, gdyby wszystko wzięło w łeb.
Ruch się wzmaga. Życie podlega kategoryzacji. Ten uliczny pisuar też. Jedno podziemne przejście obsługuje heteroseksualnych mężczyzn szukających towarzystwa kobiet. W tym ruch jest największy. Pewnie ze względu na staromodne wartości. Możecie gadać sobie o genderach, preferencjach i perwersjach, ale zdecydowaną większość sfrustrowanych seksualnie ludzi wciąż stanowią niezaspokojeni mężczyźni. Stara szkoła. Dziewczęta o martwych oczach stają przy betonowych wspornikach: przejeżdżają samochody, jedne dziewczęta wsiadają i znikają, a ich miejsce zajmują inne. Przypomina to obserwowanie automatu z wodą sodową na stacji benzynowej.
W drugim przejściu widać małe zbiorowisko osób transpłciowych czy transwestytów, przebranych za kobiety mężczyzn w różnych odmianach i stadiach transseksualizmu, a dalej, na samym końcu, tam gdzie stoi Patrick – targowisko młodych gejów.
W stronę Patricka pewnym krokiem zmierza mężczyzna w koszuli koloru dojrzałego melona.
Widząc chłopaka pierwszy raz, zastanawiałem się, co zrobię, jeśli podejdzie do niego jakiś klient. Uznałem, że najlepiej będzie natychmiast zainterweniować. Tak byłoby najbardziej humanitarnie, lecz interweniując, straciłbym z oczu swój nadrzędny cel: uratowanie obu chłopców. Obu, nie tylko Patricka. Uprowadzono ich przed dziesięciu laty, taka jest prawda. Przez ten czas przeżyli Bóg wie co i chociaż pragnę oszczędzić im kolejnej krzywdy, zdążyłem już zbilansować wszystkie „za” i „przeciw” i podjąłem decyzję. Nie ma sensu dłużej zwlekać, nie w tej sytuacji.
Sęk w tym, że Melon nie jest klientem.
Od razu to widzę. Klienci nie chodzą tak dumnym krokiem. Nie podnoszą tak wysoko głowy. Nie wkładają tak jaskrawych koszul. Mężczyźni zdesperowani na tyle, by przyjść tu w celu zaspokojenia swoich potrzeb, odczuwają wstyd lub strach przed wpadką, a najprawdopodobniej jedno i drugie.
Natomiast Melon porusza się i ma postawę człowieka swobodnego i niebezpiecznego. Każdy odpowiednio wyczulony natychmiast takie rzeczy wyczuwa. Rejestruje je gadzi mózg, który z sobie tylko znanych powodów emituje wtedy ostrzegawczy wewnętrzny trel. Człowiek współczesny boi się bardziej wstydu niż niebezpieczeństwa, dlatego często ignoruje ów trel, narażając się na ryzyko.
Melon zerka za siebie. Na scenę wydarzeń wkracza dwóch kolejnych mężczyzn, ubezpieczając go z lewej flanki i prawej. Obaj są potężnie zbudowani, ubrani w bojówki moro i eksponujące błyszczącą klatę podkoszulki żonobijki. Pracujący w podziemnym przejściu chłopcy – palacz i ten w nabijanej ćwiekami psiej obroży – natychmiast uciekają i Patrick zostaje sam na sam z trzema nowo przybyłymi.
Niedobrze. Bardzo niedobrze.
Chłopak wciąż ma spuszczony wzrok; jego na wpół ogolona głowa się błyszczy. Z obecności Melona zdaje sobie sprawę dopiero wtedy, kiedy ten staje tuż przed nim. Podchodzę bliżej. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Patrick mieszka na ulicy już od lat. Myślę o tym przez chwilę: uprowadzony spod wygodnego, bezpiecznego klosza na amerykańskich przedmieściach i wrzucony w to… Kto wie, co to właściwie jest?
Ale przez ten czas nabył zapewne wiele przydatnych umiejętności. Więc może wyjdzie z tego bez szwanku. Może to tylko pozory i sytuacja nie jest aż tak niebezpieczna. Muszę zaczekać i przekonać się.
Melon staje tuż przed nim. Coś mówi. Nie słyszę co. Bez dalszych wstępów zaciska pięść, bierze szybki zamach i jak młotem uderza Patricka w splot słoneczny.
Chłopak osuwa się na ziemię, z trudem łapiąc oddech.
Ci w bojówkach podchodzą bliżej.
Włączam się do gry.
– Panowie! – wołam.
Na dźwięk mojego głosu Melon i ci w żonobijkach odwracają się na pięcie. Początkowo mają miny neandertalczyków, którzy po raz pierwszy słyszą dziwny hałas. Potem mrużą oczy i otaksowują mnie spojrzeniem. Na ich ustach pojawia się uśmiech. Nie należę do mężczyzn o imponującej posturze. Jestem średniego wzrostu, mam siwiejące już jasne włosy, cerę jasną jak porcelanowa, nabierającą rumieńców na zimnie, i delikatne rysy twarzy, dzięki którym mogę uchodzić – taką przynajmniej mam nadzieję – za dość przystojnego.
Dzisiaj jestem w szytym na miarę jasnoniebieskim garniturze z Savile Row, krawacie od Lilly Pulitzer, butach zrobionych na zamówienie przez najlepszych specjalistów G.J. Cleverleya z Old Bond Street, a w brustaszy mam poszetkę od Hermesa.
Prawdziwy dandys ze mnie, co?
Idąc niespiesznie w ich stronę i żałując, że nie mam parasola i nie mogę kręcić nim dla większego efektu, czuję, że nabierają pewności siebie. I bardzo mi się to podoba. Zazwyczaj noszę pistolet, często nawet dwa, ale Brytyjczycy podchodzą do broni bardzo surowo. Co mnie zupełnie nie martwi. Piękno tego rygorystycznego prawa polega na tym, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, moi przeciwnicy też nie są uzbrojeni. Moje oczy szybko skanują ich ciała w poszukiwaniu ukrytego rynsztunku – wszyscy trzej lubują się w niezwykle obcisłych strojach, bardziej stosownych do popisywania się na wybiegu niż kamuflowania.
Mogą mieć noże – i prawdopodobnie mają – ale nie, na pewno nie mają pistoletów czy rewolwerów.
Nożami się nie przejmuję.
Patrick – jeśli to on – wciąż leży na ziemi, dysząc jak wyrzucona na brzeg ryba. Przystaję, szeroko rozkładam ręce i posyłam im swój najbardziej ujmujący uśmiech. Gapią się na mnie jak na eksponat muzealny, który nie wiadomo do czego służy.
Melon robi krok w moją stronę.
– A ty, kurwa, kto?
Nie przestaję się uśmiechać.
– Panowie – mówię – lepiej odejdźcie.
Patrzy na Żonobijcę, który stoi po mojej prawej stronie. Potem na tego po lewej. Ja też na nich patrzę, po czym przenoszę wzrok z powrotem na Melona.
Puszczam do niego oko, a on gwałtownie unosi brwi.
– Pochlastajmy go – proponuje Żonobijca z prawej. – Potnijmy na kawałeczki.
Udaję przestraszonego i odwracam się w jego stronę.
– Ojej, nie widziałem pana!
– Że co?
– W tym kamuflażu. Całkowicie wtapia się pan w tło, naprawdę. Tak przy okazji, bardzo panu do twarzy w tym stroju.
– Taki z ciebie mądrala?
– Owszem, pod wieloma względami, nie przeczę.
Uśmiechy poszerzają się, łącznie z moim.
Mężczyźni ruszają w moją stronę. Mógłbym się jakoś z tego wykręcić, zaproponować im pieniądze, żeby dali mi spokój, lecz nie sądzę, żebym coś tym ugrał, a to z trzech powodów. Po pierwsze, na pewno zechcą odebrać mi wszystkie pieniądze, jakie przy sobie mam, pieniądze, zegarek i całą resztę. Propozycja przekupstwa by nie poskutkowała. Po drugie, wyczuli już krew – łatwą i słabą – i spodobał im się ten zapach. Wreszcie, po trzecie i najważniejsze: ja też lubię ten zapach.
Zbyt dawno go nie wąchałem.
Próbuję się nie uśmiechać, gdy ruszają. Melon wyjmuje duży nóż myśliwski. Czym sprawia mi przyjemność. Nie mam skrupułów moralnych przed unieszkodliwieniem kogoś, kogo uważam za złego. Jednak tych, którzy potrzebowaliby jakichś argumentów, by móc określić mnie mianem człowieka „miłego”, z pewnością ucieszy fakt, że to ci trzej jako pierwsi sięgnęli po broń, dzięki czemu mogę z czystym sumieniem twierdzić, że działałem w samoobronie.
Mimo to daję im ostatnią szansę.
Patrzę Melonowi prosto w oczy i powtarzam:
– Lepiej odejdźcie.
Ci w bojówkach i żonobijkach wybuchają śmiechem, lecz uśmiech Melona zaczyna blednąć. Facet już wie. Widzę, że wie. Patrzy na mnie i wie.
Reszta dzieje się błyskawicznie.
Żonobijca numer jeden nadchodzi z prawej, naruszając moją prywatną przestrzeń. Jest wielkim facetem. Na wysokości wzroku mam jego szeroką, wydepilowaną klatkę piersiową. Uśmiecha się do mnie jak do smakowitego kąska, który zamierza połknąć w całości.
Nie ma powodu opóźniać nieuchronnego.
Podrzynam mu gardło ukrytą w dłoni brzytwą.
Niemal idealnym łukiem tryska na mnie krew. Cholera. Będę musiał znowu wpaść na Savile Row.
– Terence!
To Żonobijca numer dwa. Dopiero teraz dostrzegam podobieństwo i płynnie robiąc zwrot w jego stronę, zastanawiam się, czy nie są braćmi. Bandzior jest wstrząśnięty, oszołomiony żalem i smutkiem, dlatego bez trudu go eliminuję, choć nie sądzę, żebym miał kłopoty, nawet gdyby był lepiej przygotowany.
Brzytwa – tak, dobrze nią władam.
Żonobijca numer dwa ginie w ten sam sposób, co nasz drogi Terence, możliwe, że jego brat.
Na placu boju zostaje Melon, ich ukochany przywódca, który dochrapał się tej rangi najprawdopodobniej dzięki temu, że jest bardziej brutalny i przebiegły niż jego polegli towarzysze. Zaczyna wykonywać swój pierwszy ruch w chwili, gdy jestem zajęty Żonobijcą numer dwa – bardzo mądre pociągnięcie. Kątem oka widzę błysk opadającej na mnie klingi.
A to z kolei błąd.
Nie uderza się z góry. Taki cios łatwo jest odparować. Przeciwnik może zyskać na czasie, uchylając się lub blokując cios przedramieniem. Tych, którzy zamierzają strzelać do kogoś z pistoletu, uczy się celowania w środek masy ciała, żeby trafili nawet wtedy, kiedy zadrży im ręka. Zawsze trzeba brać poprawkę na ewentualny błąd. Podobnie z nożem. Trzeba maksymalnie skrócić długość pchnięcia. Celować w środek masy ciała, żeby zranić przeciwnika nawet wtedy, kiedy się poruszy.
Melon o tym zapomniał.
Robię unik, kontruję prawym przedramieniem – opis: patrz wyżej – obracam się na ugiętych kolanach i tnę go brzytwą przez brzuch. Nie czekam na jego reakcję. Wyprostowuję się i dobijam go w ten sam sposób co tamtych dwóch.
Tak jak mówiłem, trwa to zaledwie kilka sekund.
Popękany chodnik jest zapaskudzony na karmazynowo, z każdą chwilą coraz bardziej zapaprany. Delektuję się podnieceniem, lecz daję sobie na to tylko sekundę, nie więcej. Też byście się delektowali, gdybyście nie udawali, że was to oburza.
Odwracam się do Patricka.
Lecz Patricka nie ma.
Patrzę w lewo, patrzę w prawo. Jest, ale już znika mi z oczu. Biegnę za nim, bardzo szybko, jednak zdaję sobie sprawę, że to bezsensowne. Chłopak pędzi w kierunku stacji King’s Cross, jednej z najruchliwszych w Londynie. Będzie tam – w publicznym miejscu – zanim zdążę go dogonić. Jestem zbryzgany krwią. Owszem, mogę być dobry w tym, co robię, ale chociaż King’s Cross jest stacją, z której Harry Potter odjeżdżał do Hogwartu, to ja nie dysponuję peleryną niewidką.
Zatrzymuję się, zerkam za siebie, oceniam sytuację, wyciągam wniosek.
Skrewiłem.
Pora zniknąć. Nie martwię się tym, że mogły mnie nagrać kamery monitoringu miejskiego. Niepożądany element nie bez powodu wybiera miejsca takie jak to. Leżące z dala od wścibskich oczu, nawet tych cyfrowych i elektronicznych.
Ale tak, nawaliłem. Po tylu latach, tylu bezowocnych poszukiwaniach natrafiam wreszcie na dobry trop i go gubię…
Potrzebuję pomocy.
Szybko odchodzę i naciskam jedynkę na liście numerów szybkiego wybierania w telefonie. Pierwszy raz od roku.
Odbiera po trzecim sygnale.
– Halo?
Wziąłem się w garść, lecz gdy słyszę jego głos, przez chwilę kręci mi się w głowie. Mam anonimowy numer, więc nie wie, kto dzwoni.
– Czyżbyś chciał powiedzieć „Wysłów się”? – pytam.
Słyszę, że go zatyka.
– Win? Boże, gdzieś ty się…
– Widziałem go.
– Kogo?
– Pomyśl.
Króciutka pauza.
– Chwila, widziałeś obu?
– Tylko Patricka.
– Rany boskie.
Unoszę brwi. Rany boskie?
– Myron?
– Tak?
– Złap najbliższy samolot do Londynu. Musisz mi pomóc.2
Dwie minuty przed telefonem od Wina Myron Bolitar leżał nago na łóżku u boku oszałamiająco pięknej kobiety. Ciężko dysząc, zatraceni w rozkoszy, którą daje… hm, tylko rozkosz, oboje patrzyli na ozdobne sztukaterie na suficie.
– Rany boskie – sapnęła Terese.
– Prawda?
– To było…
– Prawda?
Myron celował w postkoitalnych rozmowach.
Terese spuściła nogi, wstała i podeszła do okna. Myron ją obserwował. Lubił, kiedy chodziła nago, bo poruszała się wtedy jak pewna siebie pantera, zwinnie i sprężyście. Apartament górował nad zachodnim obrzeżem Central Parku. A ona patrzyła na staw i Bow Bridge. Jeśli kiedykolwiek widzieliście film, na którym dwoje zakochanych biegnie przez żelazny mostek w Nowym Jorku, to właśnie Bow Bridge.
– Boże, co za widok – powiedziała.
– Wyjęłaś mi to z ust.
– Gapisz się na mój tyłek?
– Nie. Ja go obserwuję. Ochraniam.
– Jak strażnik?
– Odwracając wzrok, zachowałbym się nieprofesjonalnie.
– Hm… tego byśmy chyba nie chcieli.
– Dziękuję.
– Myron? – rzuciła, wciąż stojąc plecami do niego.
– Tak, kochanie?
– Jestem szczęśliwa.
– Ja też.
– To przerażające.
– Masz rację – zgodził się z nią Myron. – Budzi grozę. Lepiej wracaj do łóżka.
– Naprawdę?
– Tak.
– Nie rzucaj słów na wiatr.
– Ależ skąd – powiedział i po chwili dodał: – Czy można tu gdzieś dostać ostrygi i witaminę E?
Odwróciła się, posłała mu swój najbardziej czarujący uśmiech i – łups! – jego serce rozpadło się na milion kawałków. Terese Collins wróciła. Po tylu latach separacji, bólu i huśtawki emocjonalnej mieli się w końcu pobrać. Niesamowite. Cudowne. Kruche i niepewne.
I wtedy zadzwonił telefon.
Oboje znieruchomieli, jakby się tego spodziewali. Kiedy wszystko idzie aż za dobrze, każdy wstrzymuje oddech, żeby nagle nie przestało. Każdy chce, żeby trwało i trwało, próbuje nawet zahamować upływ czasu, aby nie tracić złudzeń i jak najdłużej zostać pod swoim małym bezpiecznym kloszem.
Cóż, wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Zaczynały się schody.
Myron zerknął na ekran komórki, lecz numer się nie wyświetlił. Spotykali się w Dakota Building na Manhattanie. Win zniknął rok temu, ale wcześniej przepisał na niego swój apartament. Większość tego czasu Myron spędził w swoim rodzinnym domu pod Livingston w New Jersey, gdzie próbował wychowywać nastoletniego bratanka, Mickeya, lecz po powrocie brata oddał im dom i przeniósł się do Nowego Jorku.
Drugi dzwonek. Terese odwróciła głowę tak gwałtownie, jakby ktoś ją spoliczkował. Myron zobaczył bliznę po kuli na jej szyi i poczuł, jak wzbiera w nim stare uczucie. Tak bardzo pragnął jej strzec.
Chciał zaczekać, aż włączy się poczta głosowa, ale Terese zamknęła oczy i lekko skinęła głową, tylko raz. Oboje wiedzieli, że zwłoka opóźni jedynie to, co nieuniknione.
Odebrał po trzecim dzwonku.
– Halo?
Znajome wahanie, szum eteru i głos, którego od tak dawna nie słyszał.
– Czyżbyś chciał powiedzieć „Wysłów się”?
Myron próbował nad sobą zapanować, mimo to cicho sapnął.
– Win? Boże, gdzieś ty się…
– Widziałem go.
– Kogo?
– Pomyśl.
Nie, Myron nie śmiał powiedzieć tego na głos.
– Chwila, widziałeś obu?
– Tylko Patricka.
– Rany boskie.
– Myron?
– Tak?
– Złap najbliższy samolot do Londynu. Musisz mi pomóc.
Popatrzył na Terese. Zgliszcza – znowu miała to w oczach. Były tam zawsze, od lat, odkąd tylko uciekli, lecz nie widział ich od jej powrotu. Dopiero teraz je ujrzał. Wyciągnął do niej rękę. Ujęła jego dłoń.
– Życie mi się trochę skomplikowało… – powiedział do telefonu.
– Terese wróciła – rzucił Win.
To nie było pytanie. Już wiedział.
– Tak.
– I w końcu się pobieracie.
To też nie było pytanie.
– Tak.
– Kupiłeś już pierścionek?
– Tak.
– U Normana przy Czterdziestej Siódmej?
– Oczywiście.
– Więcej niż dwa karaty?
– Win…
– Cieszę się, naprawdę.
– Dziękuję.
– Ale nie weźmiesz ślubu bez drużby.
– Poprosiłem już brata.
– Ustąpi mi miejsca. Samolot odlatuje z Teterboro. Samochód już czeka.
Win rozłączył się.
Terese spojrzała na Myrona.
– Musisz jechać.
Nie wiedział, czy było to pytanie, czy stwierdzenie.
– Win nie prosi, jeśli nie musi.
– Fakt – przyznała. – Nie prosi.
– To nie potrwa długo. Wrócę i pobierzemy się. Słowo.
Usiadła na łóżku.
– Możesz mi powiedzieć, o co chodzi?
– Co słyszałaś?
– Niewiele, strzępki – odparła. I spytała: – Pierścionek ma więcej niż dwa karaty?
– Tak.
– Dobrze. Więc powiedz, co się dzieje.
– Pamiętasz to porwanie w Alpine dziesięć lat temu?
Kiwnęła głową.
– Oczywiście. Relacjonowaliśmy to.
Przez wiele lat prowadziła główne wydanie dziennika na popularnym telewizyjnym kanale informacyjnym.
– Jeden z tych uprowadzonych chłopców, Rhys Baldwin, jest krewnym Wina.
– Nigdy mi o tym nie mówiłeś.
Myron wzruszył ramionami.
– Niewiele miałem z tym wspólnego. Zanim zajęliśmy się tą sprawą, zdążyła już przyschnąć. Więc odłożyłem ją na później.
– Ty tak, ale nie Win.
– On nigdy nie odkłada niczego na później.
– Wpadł na nowy trop?
– Nie tylko. Mówi, że widział Patricka Moore’a.
– Więc dlaczego nie zawiadomił policji?
– Nie wiem.
– I nie spytałeś.
– Wierzę mu. Umie oceniać sytuację.
– Potrzebuje twojej pomocy.
– Tak.
Terese skinęła głowa.
– To lepiej się spakuj.
– Poradzisz sobie?
– Win ma rację.
– W czym?
– Nie możemy wziąć ślubu bez drużby – odparła, wstając.
▪ ▪ ▪
Win przysłał czarną limuzynę. Czekała w łukowatym przejściu Dakota Building. Podrzuciła go na lotnisko Teterboro w północnym New Jersey, pół godziny jazdy od Manhattanu. Na drodze do kołowania stał już prywatny boeing business jet Wina. Nie było ochrony, odprawy ani biletów. Samochód wysadził go przy schodach. Powitała go stewardesa, młoda urocza Azjatka w dopasowanym staromodnym uniformie, do kompletu z bufiastą bluzką i toczkiem.
– Miło pana widzieć, panie Bolitar.
– Mnie również, Mee.
Na wypadek gdybyście nie dostali okólnika: Win jest bogaty.
Tak naprawdę nazywa się Windsor Horne Lockwood III; patrz: konsorcjum inwestycyjne Lock-Horne Investments and Securities czy gmach Lock-Horne’a przy Park Avenue. Pochodzi ze starej, bogatej rodziny, której członkowie zeszli kiedyś z pokładu Mayflower w różowych koszulkach polo, by od razu napić się angielskiej herbaty.
Myron miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, więc wchodząc do samolotu, musiał się pochylić. W środku były skórzane fotele, drewniane wykończenia, kanapa, zielona wykładzina dywanowa na podłodze, tapeta w pasy na ścianach – maszyna należała kiedyś do jakiegoś rapera i Win postanowił nie zmieniać wystroju wnętrza, ponieważ czuł się w niej „odlotowo” – wielki telewizor, kanapa i podwójne łóżko w sypialni w ogonie.
Był w kabinie zupełnie sam, co trochę go krępowało, ale jakoś się z tym uporał. Usiadł i zapiął pas. Samolot pokołował na start. Mee przeprowadziła krótki instruktaż dotyczący zasad bezpieczeństwa. W toczku. Miron wiedział, że Winowi podobają się toczki.
Dwie minuty później wzbili się w powietrze.
– Czy coś panu podać? – spytała Mee.
– Widziała go pani? Gdzie on się podziewał?
– Nie wolno mi mówić.
– Dlaczego?
– Prosił, żebym uprzyjemniła panu podróż. Mamy na pokładzie pana ulubiony napój czekoladowy.
Na tacy stała butelka yoo-hoo.
– Już tego nie piję.
– Naprawdę?
– Tak.
– To smutne. W takim razie może napije się pan koniaku?
– Nie, na razie dziękuję. Więc co może mi pani powiedzieć, Mee?
Mi… Mee… Myron zastanawiał się, jak jej naprawdę na imię. To imię bardzo się Winowi podobało. Często zabierał ją na tył samolotu, gdzie układał wprawiające w zażenowanie dwuznaczne kalambury w rodzaju:, „Mee, daj mi troszkę Mee” czy „Podoba mi się ten toczek, Mee jest w nim do twarzy”.
Cały Win.
– Co może pani powiedzieć? – powtórzył Myron.
– Według naszej prognozy w Londynie należy spodziewać się sporadycznego deszczu.
– Rany, jestem wstrząśnięty. Pytałem, co może mi pani powiedzieć o Winie.
– Dobre pytanie. – Wycelowała w siebie palcem. – A co pan może powiedzieć Mee?
– Niech pani nie zaczyna.
Uśmiechnęła się.
– Gdyby pan sobie życzył, nadają właśnie bezpośrednią transmisję z meczu Knicksów.
– Już tego nie oglądam.
Spojrzała na niego z tak wielkim współczuciem, że omal się nie odwrócił.
– Widziałam na kanale ESPN ten dokument o panu.
– Nie dlatego.
Nie uwierzyła, mimo to kiwnęła głową.
– Jeśli nie interesuje pana mecz, mam puścić panu film.
– Jaki?
– Win kazał mi przekazać, że musi go pan obejrzeć.
– Ale to nie jest chyba, hm…
Win lubił filmować swoje… powiedzmy, że schadzki, i odtwarzać je potem podczas medytacji.
Mee pokręciła głową.
– Tego rodzaju filmy pozostają wyłącznie do jego osobistego użytku. Dobrze pan o tym wie. To część umowy, którą podpisujemy.
– Umowy? – Zanim zdążyła odpowiedzieć, Myron powstrzymał ją gestem ręki. – Nieważne, wolę nie wiedzieć.
– Proszę. – Podała mu pilota. – Na pewno nie chce pan niczego do picia czy jedzenia?
– Nie, dziękuję.
Odwrócił się z fotelem do zamontowanego na ścianie telewizora i nacisnął guzik. Myślał, że na ekranie pojawi się Win, jak w Mission: Impossible, ale nie, był to film dokumentalny z kablówki. Oczywiście na temat porwania, o zaginionych przed laty chłopcach.
Usiadł wygodnie. Tak, film dobrze odświeżał pamięć. Rzecz sprowadzała się z grubsza do tego:
Przed dziesięciu laty sześcioletni Patrick Moore bawił się w domu swojego kolegi Rhysa Baldwina na „eleganckich” – w mediach zawsze były „eleganckie” – przedmieściach Alpine w New Jersey, o rzut kamieniem od Manhattanu. Jak bardzo „eleganckich”? W ostatnim kwartale domy w tej okolicy kosztowały średnio cztery miliony dolarów.
Chłopcami opiekowała się Vada Linna, osiemnastoletnia au pair z Finlandii. Kiedy Nancy Moore, matka Patricka, przyszła po syna, nikt nie otworzył jej drzwi. Trochę ją to zaniepokoiło, ale tylko trochę. Pomyślała, że Vada zabrała chłopców na spacer albo na lody.
Wróciła dwie godziny później i znowu zapukała do drzwi. I znowu nikt jej nie otworzył. Lekko podenerwowana, zadzwoniła do Brooke, matki Rhysa. Brooke Lockwood Baldwin, siostra cioteczna Wina, zadzwoniła do Vady, lecz ta nie odebrała.
Wtedy Brooke popędziła do domu. Otworzyła drzwi. Weszła wraz z Nancy Moore do środka i obie zawołały. Nikt im nie odpowiedział. Ale po chwili usłyszały jakiś hałas w piwnicy, gdzie mieścił się duży pokój zabaw dla dzieci.
Tam znalazły Vadę przywiązaną do krzesła i zakneblowaną. Żeby zwrócić na siebie uwagę, dziewczyna przewróciła kopniakiem lampę. Była przerażona, lecz cała i zdrowa.
Patricka i Rhysa nigdzie jednak nie było. Vada powiedziała, że robiła dla chłopców kanapki, gdy przez rozsuwane przeszklone drzwi do kuchni wtargnęło dwóch uzbrojonych mężczyzn w kominiarkach i czarnych golfach.
Zawlekli ją na dół i związali.
Nancy i Brooke natychmiast zadzwoniły na policję. Z miejsca pracy wezwano obu ojców, Huntera Moore’a, lekarza, i Chicka Baldwina, zarządcę funduszu hedgingowego. Przez kilka godzin nic się nie działo. Nikt się do nich nie odezwał, nie było żadnych wskazówek ani tropów. Potem na służbową skrzynkę mailową Chicka Baldwina przyszedł anonimowy list z żądaniem okupu. Zaczynał się od ostrzeżenia, żeby nie zawiadamiać policji, bo nigdy więcej nie zobaczą dzieci żywych.
Ale było już za późno.
Porywacze domagali się dwóch milionów dolarów – „po milionie za chłopaka” – i obiecali, że wkrótce przyślą dalsze polecenia. Moore’owie i Baldwinowie zebrali pieniądze i czekali. Minęły trzy koszmarne dni, zanim kidnaperzy przysłali mail, w którym kazali Chickowi – i tylko Chickowi – pojechać do Overpeck Park i zostawić pieniądze w określonym miejscu przy pochylniach dla łodzi.
Chick zrobił, co chcieli.
FBI obstawiło oczywiście cały park, wszystkie wejścia i wyjścia. W torbie z pieniędzmi ukryto nadajnik GPS, choć przed dziesięcioma laty technologia znacznie odbiegała od dzisiejszej.
Do tej chwili władze odwaliły kawał dobrej roboty, żeby utrzymać porwanie w tajemnicy. Nie dowiedziały się o nim media. Na żądanie FBI rodzice chłopców nie powiadomili przyjaciół ani rodziny, w tym Wina. Utrzymywano wszystko w tajemnicy nawet przed pozostałymi dziećmi Baldwinów i Moore’ów.
Chick zostawił pieniądze i odjechał. Minęła godzina. Minęła druga. W połowie trzeciej ktoś podniósł torbę z ziemi, ale gość – przypadkowy biegacz – okazał się dobrym samarytaninem, który chciał przekazać ją do biura rzeczy znalezionych.
Nikt inny pieniędzy nie odebrał.
Rodziny ślęczały przy komputerze Baldwina, czekając na kolejną wiadomość. Tymczasem w FBI powstało kilka teorii. Najpierw agenci przyjrzeli się dokładnie Vadzie Linnie, młodej fińskiej au pair, niczego się jednak nie dokopali. Dziewczyna przebywała w Stanach dopiero od dwóch miesięcy i ledwo mówiła po angielsku. Miała tylko jedną znajomą. Sprawdzono jej maile, SMS-y, historię przeglądania stron internetowych i nie znaleziono niczego podejrzanego.
FBI prześwietliło także rodziców uprowadzonych. Jedynym, który dał im trochę do myślenia, był Chick Baldwin, ojciec Rhysa. To do niego przychodziły maile z żądaniem okupu, co więcej, był dość mętnym typem. Dwukrotnie oskarżano go o spekulacje giełdowe z wykorzystaniem poufnych informacji, poza tym miał na swoim koncie kilka procesów o malwersację. Niektórzy twierdzili, że prowadzi piramidę finansową. Klienci – w tym wielu wpływowych i potężnych – byli zaniepokojeni.
Ale czy do tego stopnia, żeby zrobić coś takiego?
Tak więc wszyscy czekali na wiadomość od porywaczy. Minął kolejny dzień. I jeszcze jeden. Minęły trzy dni i cztery. Ani słowa. Minął tydzień.
Potem miesiąc. Rok.
Dziesięć lat.
Cisza. Chłopcy nie dawali znaku życia.
Aż do teraz.
Pojawiły się napisy końcowe i Myron oparł głowę o zagłówek. Podeszła do niego Mee.
– Teraz napiję się koniaku – powiedział.
– Już podaję.
– Niech pani usiądzie – poprosił, gdy wróciła.
– Nie, dziękuję, wolę nie.
– Kiedy widziała pani Wina ostatni raz?
– Płaci mi za dyskrecję.
Myron chciał powiedzieć coś złośliwego, lecz ugryzł się w język.
– Krążyły różne plotki. O nim. Martwiłem się.
Mee przekrzywiła głowę.
– Nie ufa mu pan?
– Ufam, bez reszty.
– Więc niech pan uszanuje jego prywatność.
– Robię to od roku.
– W takim razie cóż znaczy kilka godzin więcej?
Oczywiście. Miała rację.
– Tęskni pan za nim.
– Bardzo.
– On pana kocha.
Myron milczał.
– Powinien pan się trochę przespać.
I znowu miała rację. Zamknął oczy, choć wiedział, że sen nie nadejdzie. Bliski przyjaciel namówił go niedawno na medytację transcendentalną i choć Myron nie dał się do końca przekonać, dzięki swej prostocie i łatwości sztuczka nadawała się doskonale na chwile, gdy nie mógł zasnąć. Włączył aplikację medytacyjną – tak, tak, miał ją w smartfonie – nastawił ją na dwadzieścia minut i zaczął powoli odpływać.
Ludzie uważają, że medytacja oczyszcza umysł. Bzdura. Umysłu nie da się oczyścić. Im bardziej starasz się o czymś nie myśleć, tym intensywniej myślisz. Jeśli naprawdę chcesz się zrelaksować, musisz dopuścić do siebie wszystkie myśli. Musisz nauczyć się je obserwować, niczego nie osądzając ani nie reagując. Tak jak robił to teraz on.
Myślał o spotkaniu z Winem, o Esperanzie i Dużej Cyndi, o swojej matce i ojcu na Florydzie. Myślał o Bradzie – swoim bracie – i jego synu Mickeyu, o zmianach, jakie zaszły w ich życiu. Myślał o tym, że nareszcie wróciła do niego Terese, o ich małżeństwie, nowym wspólnym życiu, o nagłej, niemal namacalnej perspektywie szczęścia.
Namacalnej, jednocześnie szokująco niepewnej – myślał także o tym.
W końcu samolot wylądował, zwolnił i zjechał z pasa. Gdy się zatrzymał, Mee pociągnęła za uchwyt i otworzyła drzwi. Posłała Myronowi szeroki uśmiech.
– Powodzenia – powiedziała.
– Pani też.
– Proszę pozdrowić ode mnie Wina.3
Przedłużony bentley czekał na drodze do kołowania. Kiedy Myron ruszył w dół po schodkach, otworzyły się tylne drzwi i wysiadł Win.
Myron zbiegł na dół, czując, że w oczach wzbierają mu łzy. Trzy metry przed przyjacielem przystanął, zamrugał i posłał mu uśmiech.
– Myron.
– Win.
Win westchnął.
– Widzę, że chcesz się rozczulić.
– Czy warto bez tego żyć?
Kiwnął głową, a Myron podszedł dwa kroki bliżej. Objęli się mocno i tak kurczowo, jakby jeden był kołem ratunkowym drugiego.
– Mam milion pytań – powiedział Myron, nie zwalniając uścisku.
– A ja ci na nie nie odpowiem. – W końcu oderwali się od siebie. – Musimy się skupić na Rhysie i Patricku.
– Oczywiście.
Gestem ręki Win zaprosił przyjaciela do samochodu. Myron wsiadł i przesunął się, żeby zrobić mu miejsce. Od szofera dzieliło ich podniesione przepierzenie. W tylnej części samochodu były tylko dwa fotele, mnóstwo miejsca na nogi i dobrze zaopatrzony barek. Większość limuzyn tego typu ma więcej siedzeń. Winowi najwyraźniej nie były potrzebne.
– Napijesz się czegoś? – spytał.
– Nie, dzięki.
Gdy ruszali, Mee wciąż stała w drzwiach samolotu. Win otworzył okno i pomachał jej ręką. Z tęskną miną. Odpowiedziała mu tym samym. Myron patrzył na niego – swojego najlepszego przyjaciela od pierwszego roku studiów na Uniwersytecie Duke’a – bojąc się, że jeśli odwróci wzrok, Win znowu zniknie.
– Ma najwyższej jakości pupę, nie uważasz?
– Hm… Win?
– Tak?
– Cały czas byłeś w Londynie?
– Nie – odparł Win, wciąż wyglądając przez okno.
– To gdzie?
– W wielu miejscach.
– Krążyły różne plotki.
– Tak.
– Podobno stałeś się odludkiem.
– Wiem.
– To nieprawda?
– Nie, Myron, nieprawda. To ja te plotki rozpuszczałem.
– Po co?
– Potem. Teraz pomyślmy o Patricku i Rhysie.
– Mówiłeś, że go widziałeś. Patricka.
– Tak, chyba tak.
– Chyba?
– W chwili porwania miał sześć lat – przypomniał przyjacielowi Win. – Teraz ma szesnaście.
– Dlatego nie mogłeś zidentyfikować go ze stuprocentową pewnością.
– Właśnie.
– A więc zauważyłeś kogoś, kto tylko mógł nim być.
– Otóż to.
– A potem?
– Potem go zgubiłem.
Myron usiadł wygodniej.
– Jesteś zaskoczony.
– Owszem, jestem.
Win kiwnął głową.
– Przeliczyłem się – rzucił. – Były straty uboczne.
Złowróżbne słowa.
– Duże? – spytał Myron.
– Może najpierw naciśnijmy przycisk przewijania. – Win wyjął z kieszeni jakąś kartkę. – Przeczytaj.
Wyglądało to na mail. Wysłany na jego prywatny adres. W ciągu ostatniego roku Myron napisał na ten adres kilkanaście listów. I nie dostał ani jednej odpowiedzi. Nadawcą był anon593913.
Szukasz Rhysa Baldwina i Patricka Moore’a. Przez ostatnie dziesięć lat prawie się nie rozstawali. Prawie, bo rozdzielano ich co najmniej trzy razy. Teraz znowu są razem.
Są wolni, co jednak nie znaczy, że z tobą pójdą. Nie są już tymi, za kogo ich masz. Ani takimi, jakimi pozostają w pamięci ich rodzin. Mogą ci się nie spodobać. Znajdziesz ich pod tym adresem. Zapomnijmy o pieniądzach. Poproszę cię kiedyś o przysługę.
Chłopcy prawie nie pamiętają swojego życia „sprzed”. Okaż im cierpliwość.
Myrona przeszedł zimny dreszcz.
– Rozumiem, że próbowałeś namierzyć nadawcę.
Win lekko skinął głową.
– I rozumiem, że nie namierzyłeś.
– Korzystał z VPN-u. Nie sposób wytropić, kim jest ani skąd pisał.
Myron przeczytał wiadomość jeszcze raz.
– Ostatni akapit…
– Tak, wiem.
– Coś w tym jest.
– Klimat autentyczności.
– Dlatego potraktowałeś to poważnie.
– Tak – potwierdził Win.
– A ten adres?
– To mały, lecz obskurny zakątek Londynu. Przejście podziemne, gdzie kwitnie wszelkiego rodzaju nielegalny handel. Poszedłem tam.
– No i?
– I zobaczyłem kogoś, kto był bardzo podobny do Patricka z tych postarzonych zdjęć.
– Kiedy go widziałeś?
– Mniej więcej godzinę przed tym, jak do ciebie zadzwoniłem.
– Słyszałeś jego głos?
– Słucham?
– Czy coś powiedział? Próbuję rzucić więcej światła na jego tożsamość. Może miał amerykański akcent.
– Nie, nie słyszałem, jak mówi – odparł Win. – Poza tym nic o nim nie wiemy. Mógł spędzić tu całe życie.
Zapadła cisza.
– Całe życie – powtórzył Myron.
– Wiem. Nie ma sensu o tym myśleć.
– Dobrze, a więc zobaczyłeś Patricka. I?
– Czekałem.
Myron kiwnął głową.
– Miałeś nadzieję, że pojawi się Rhys.
– Tak.
– No i?
– Chłopaka zaatakowało trzech mężczyzn, którym widocznie się nie spodobał.
– Powstrzymałeś ich?
Pierwszy raz od chwili spotkania Win pozwolił sobie na lekki uśmiech.
– To moja specjalność.
Fakt.
– Wszystkich trzech? – spytał Myron.
Win uśmiechnął się szerzej i wzruszył ramionami.
Myron zamknął oczy.
– To były oprychy najgorszego sortu – powiedział Win. – Nikt po nich nie zapłacze.
– Działałeś w samoobronie?
– Dobrze, świetnie, przeanalizujmy to. Naprawdę chcesz krytykować moje metody, w dodatku teraz?
Miał rację.
– A potem? Co się stało? – dociekał Myron.
– Kiedy byłem zajęty wyżej wspomnianymi oprychami, Patrick uciekł. Zdążyłem tylko zobaczyć, że biegnie w kierunku stacji King’s Cross. Zaraz potem zadzwoniłem do ciebie z prośbą o pomoc.
Myron poprawił się w fotelu. Dojeżdżali do Tamizy i mostu Westminsterskiego. W promieniach popołudniowego słońca błyszczało Londyńskie Oko, olbrzymi diabelski młyn poruszający się z prędkością topniejącego lodowca. Przed laty Myron przejechał się nim i omal nie umarł z nudów.
– Więc rozumiesz, że sprawa jest bardzo pilna – powiedział Win.
Myron kiwnął głową.
– Zrobią wszystko, żeby chłopcy zniknęli.
– Właśnie. Wywiozą ich z kraju, a jeśli poczują się zagrożeni… – Win nie musiał kończyć myśli.
– Powiedziałeś ich rodzicom?
– Nie.
– Nawet Brooke?
– Nie – powtórzył Win. – Nie chciałem dawać im fałszywej nadziei, nie widziałem powodu.
Jechali na północ. Myron spojrzał w okno.
– Kiedy ich uprowadzono, mieli sześć lat.
Jego przyjaciel milczał.
– Wszyscy myśleli, że od dawna nie żyją.
– Wiem.
– Wszyscy oprócz ciebie.
– Och, ja też tak myślałem – przyznał się Win.
– Mimo to wciąż szukałeś.
Zetknął czubki palców. Ten znajomy gest przeniósł Myrona w czasy młodości.
– Kiedy ostatni raz widziałem się z Brooke, otworzyliśmy butelkę bardzo drogiego wina – powiedział. – Siedzieliśmy na tarasie i patrzyliśmy na ocean. Przez chwilę była dziewczyną, z którą dorastałem. Niektórzy lubią dawać upust nieszczęściu. Ale nie ona. Ona daje upust radości. Zawsze taka była. Znasz ten frazes, że czyjaś obecność rozświetla pokój?
– Oczywiście.
– Brooke umiała to robić na odległość. Wystarczyło, że o niej pomyślałem i od razu było mi lepiej. Takich ludzi chce się chronić. A widząc, że dręczy ich nieznośny ból, pragniesz… Nie, wróć: musisz im ulżyć. – Win postukał palcami o palce. – Więc siedzieliśmy, piliśmy wino i patrzyliśmy na ocean. Większość z nas pije alkohol, żeby się znieczulić. Ale na nią wino podziałało zupełnie inaczej. Zmyło maskę z jej twarzy. Ten wymuszony uśmiech. Tego wieczoru coś mi wyznała.
Umilkł. Myron czekał.
– Od lat fantazjowała o powrocie syna do domu. Każdy dzwonek telefonu przyprawiał ją o mocniejsze bicie serca. Miała nadzieję, że to Rhys, który wejdzie i powie, że nic mu nie jest. Widywała go na zatłoczonych ulicach. Śniła, że go ratuje, znowu go widzi, że dochodzi do łzawego powitania. Nieustannie odtwarzała w głowie tamten dzień, zmieniała scenariusz wydarzeń: zostawała w domu, zamiast wyjść, zabierała chłopców ze sobą, zamiast powierzać ich opiece tej dziewczyny, zmieniając cokolwiek, żeby tylko uniknąć tego, co się stało. To jest jak cień. Tak powiedziała. Ten dzień. Stale jej towarzyszy. Można uciec od niego na kilka kroków, lecz już po chwili klepie cię w ramię i ciągnie za rękaw.
Myron znieruchomiał.
– Oczywiście wiedziałem o tym – mówił Win. – Rodzice cierpią, to żadna rewelacja. Brooke wciąż wygląda cudownie. Jest silna. Ale coś się zmieniło.
– „Zmieniło”?
– To musi się skończyć.
– Ale co?
– Tak mi wyznała. Wiesz, jaką ma nadzieję, kiedy dzwoni telefon?
Myron pokręcił głową.
– Że to policja. Że wreszcie znaleźli ciało Rhysa. Rozumiesz? Niewiedza stała się dla niej bardziej bolesna niż śmierć. Przez co jej tragedia jest jeszcze straszniejsza. Potwornością jest już samo to, że matka musi tak cierpieć. Ale pragnienie, żeby wszystko to wreszcie dobiegło końca, jest jeszcze gorsze.
Przez chwilę jechali w milczeniu.
– Hej, a co słychać u Knicksów? – spytał w końcu Win.
– Bardzo zabawne.
– Wyluzuj, Myron.
– Dokąd jedziemy?
– Z powrotem na King’s Cross.
– Gdzie nie możesz się pokazać.
– Jestem niezwykle przystojny. Zapadam w pamięć.
– Dlatego mam ci pomóc.
– Cieszę się, że moja nieobecność nie stępiła twoich narzędzi dedukcyjnych.
– Musisz mi wszystko opowiedzieć. Ułóżmy jakiś plan.