Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

W domu kłamców - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
18 września 2025
1980 pkt
punktów Virtualo

W domu kłamców - ebook

Ten dom kłamie.

Jest jak naturalnej wielkości domek dla lalek.

Samotna budowla na klifie góruje nad okolicą. Dani i Ethan Matthewsowie organizują wystawne przyjęcie z okazji szesnastych urodziny Sophie – córki mężczyzny z pierwszego małżeństwa. Suto zakrapiana alkoholem impreza podsyca skrywane urazy i pretensje.

Zabawę przerywa krzyk i łoskot upadającego ciała.

W domu, w którego ściany wmurowane są kłamstwa, wszyscy są podejrzani.

Dani – młoda mama po epizodzie psychozy poporodowej. Oszukuje bliskich, że już czuje się dobrze.

Kim – była żona Matthewsa. Zżera ją wściekłość, że straciła dawne życie, karierę i wymarzony dom, który budowała.

Mikayla – przyjaciółka Sophie, wyobcowana nastolatka, w której buzuje zazdrość.

Órlaith – irlandzka opiekunka do dzieci ukrywająca prawdę o swojej przeszłości.

Kto zabił, a kto pociąga za sznurki?

 

 

Kelsey Cox – ukończyła studia powieściopisarskie na Uniwersytecie Purdue i pracuje z domu w teksańskim Hill Country. Czas spędza na pisaniu w Rodzinnej Bibliotece Publicznej Mammen, uganianiu się za dwiema małymi córkami albo oglądaniu brytyjskich seriali kryminalnych z mamą i ciotkami. W te wieczory, kiedy usypianie dzieci idzie zgodnie z planem, lubi skulić się na kanapie, mając w ręce kieliszek wina, a na kolanach książkę ze złożonymi postaciami i zabójczym zwrotem akcji.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8135-586-5
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1 | PO

WIECZÓR PRZYJĘCIA

Ten dom zawsze należał do Matki.

Przycupnięty nad najwyższym urwiskiem w hrabstwie Comal w Teksasie, wybudowany w stylu królowej Anny pod koniec XIX wieku przez Wilhelma Vogla. Wilhelm zakochał się w młodej Adzie Müller, debiutantce słynącej z odtrącania zalotników, zwracania im świecidełek, wierszy i ignorowania wszelkich prób jej oczarowania. Marzył jej się zamek. Zatem Wilhelm, szanowany człowiek interesu i kamieniarz, wyruszył do Texas Hill Country, podobnie jak wielu niemieckich imigrantów przed nim. Tam kupił ziemię. Pociągiem sprowadził z Nowego Jorku architekta, ten stworzył wyborny projekt i zaczęła się budowa. Wapień pozyskiwano z okolicy. Witrażowe okna i ręcznie rzeźbione meble sprowadzono z Europy. W końcu w ogrodzie wzdłuż ażurowych krat Wilhelm spracowanymi dłońmi posadził tulipany – ulubione kwiaty Ady. Potem po nią posłał. Parę miesięcy później przybyła i zobaczyła zamek z powozu, wysoko nad ziemią – asymetryczna fasada, wieżyczki i wykusze, weranda okalająca dom na dwóch poziomach – górujący na tle nieskończonego teksaskiego nieba. Ada była zadowolona.

Ranczerzy mieszkający w cieniu rezydencji często widywali panią Vogel, wysoką i smukłą, jasnoskórą i jasnowłosą – rozczesującą loki przy oknie na górze, zajmującą się delikatnymi kwiatami: żółtymi, kremowymi, różowymi, które stały na straży wokół posiadłości. Później patrzyli, jak pcha dziecięcy wózek po ogrodzie, a o zachodzie słońca stoi na balkonie z twarzą wystawioną na wiatr.

Ale potem Ada umarła. Tak krótko żyła w tym wspaniałym domu. Zrodziła się całkiem nowa opowieść. „Wypad­ła” – powtarzali ludzie. „Przypadkiem?” – pytali. Niektórzy zastanawiali się, może nawet szeptali za zamkniętymi drzwiami, choć nigdy w szanowanym towarzystwie, czy godzi się pochować ją w poświęconej ziemi.

Potem – po tym, jak Wilhelm się wyprowadził, okna pozabijano deskami, a dom popadł w ruinę, po tym, jak miasteczko rozpleniło się u stóp wzgórza niczym dzikie zboże – zaczęto opowiadać co innego.

„Nawiedzony” – mówili.

*

Przez ponad sto lat dom stał uśpiony. Aż któregoś lata w 2010 roku kupił go ktoś nowy. Od tamtej pory miejscowi czekali, by się tam dostać.

Renowację było widać z dołu. Najpierw mozolnie odrestaurowali go z zewnątrz: wapienne cegły wyszoro­wali do czysta, wymienili profile w witrażowych oknach, misternie rzeźbione drewniane łuki i balustrady napra­wili i pomalowali na jasnośliwkowy kolor. Wykuli piwnicę i piwniczkę na wino. Potem wewnątrz wyburzyli ściany, zdarli podłogi, podnieśli stropy. Usunięto zmniejszające przestrzeń drewniane belki, pikowane meble na nóżkach w kształcie szponów i spleśniałe wiktoriańskie gobeliny. W końcu wszystko jaśniało: białe wnętrza, marmur cala­catta ze złotymi żyłkami, nowoczesne żyrandole jak mydlane bańki.

Całe miasto wyraźnie widziało zmiany. Bo na koniec – co najbardziej szokujące – kawałek po kawałku usunięto tylną ścianę domu i zastąpiono ją na całej wysokości szkłem odsłaniającym wnętrze. Nawet balkon – szklany, rozciągający się na całej szerokości z tyłu górnego piętra, wiszący nad basenem infinity.

Dom otwarł się jak oko bez powieki.

Naturalnej wielkości domek dla lalek.

*

Dzisiaj dzień swoistej premiery – ma się odbyć przyjęcie. Żelazna brama jest otwarta. Drzwi nie zamykano na klucz. Nareszcie ich zaproszono.

W domu huczy, huczy jak w otwartym ulu.

Wyjątkowo ekstrawaganckie szesnaste urodziny: koreczki z cateringu, trzypoziomowy tort, DJ, który zmienił patio z niebieskiego piaskowca w parkiet. Wynajęte smokingi, wypolerowane buty, wylakierowane włosy, suknie Badgleya Mischki i Halstona kupione w sklepie Nordstrom w centrum handlowym La Cantera w San Antonio.

Przed ósmą wieczorem wszyscy rozproszeni zbierają się, by razem zaśpiewać „Sto lat”. Światła są zgaszone. Szesnaście świeczek odbija się w czarnej szklanej ścianie. Solenizantka myśli życzenie, zdmuchuje świeczki, zatapiając je w ulotnej ciemności. Widzą małe światełka własnych domów nisko w dole, widzą miasteczko tak, jak widzi je dom. Przez krótką chwilę czują się częścią tego wszystkiego, tego domu. Ale on do nich nie należy. Do żadnego z nich.

Należy do Matki.

Światła znów się zapalają. Tort zostaje pożarty. Pogrążone w mroku szkło jest jak nocne lustro, pokazujące gościom ich własne oblicza. Nie widzą już, co jest na zewnątrz.

Ale coś słyszą.

Krzyk. Trwający akurat tyle, ile może spadać z góry ciało.

A potem – to potworne łupnięcie.

Echo – dźwięki, które ten dom już kiedyś słyszał.ROZDZIAŁ 3

KIM

Opieram się o framugę z kieliszkiem wina w dłoni i patrzę, jak Sophie przymierza sukienkę na jutrzejsze przyjęcie. Jak to możliwe, że moja córka kończy szesnaście lat? Kiedy ja się tak zestarzałam? Znów przełykam wino. Złotko, moja ulubiona szylkretowa kotka o czarno-pomarańczowej sierści i złocistych oczach, wije się ósemkami wokół moich kostek.

Jakimś cudem mam trzy koty i dwa psy, choć żadnego z tych zwierząt właściwie nie szukałam – przyjaciele, którzy znajdują miot kociąt przy śmietniku albo u których w czasie burzy pojawia się zbłąkany kundel, wiedzą, że nie oprę się słodkiemu pyszczkowi (ani jednookiemu pyszczkowi, jak u pręgowanego Oczyska).

Miesiąc temu zabrałam Sophie na zakupy. Przymierzyła chyba ze trzydzieści kreacji i w końcu zakochała się po uszy w tej połyskującej bladoniebieskiej odsłaniającej ramiona sukni. Dość mocno przekraczała mój budżet. Ale odmawianie nie przychodzi mi łatwo. Wychowywanie dziecka po rozwodzie oznacza ciągłą rywalizację z tym kimś, kogo się nie znosi.

Ale warto było wydać te pieniądze. To jej spojrzenie! Chciałabym, żeby tak prosta rzecz jak suknia tak mnie uszczęśliwiała. Ma szesnaście lat, smukłą talię i długie nogi, które kiedyś były moim udziałem. Sukienka jest wiązana z tyłu, odsłania trochę więcej, niżbym chciała. Ogólnie jednak jest urocza, trochę w stylu Kopciuszka.

– Kto podwiezie Mikaylę?

Mikayla to najstarsza przyjaciółka Sophie. Mieszka w naszej dawnej dzielnicy. Poznały się niedługo po naszej przeprowadzce, stały się nierozłączne tak, jak to się zdarza między małymi dziewczynkami. Tradycyjnie świętują urodziny nocowanką, pizzą w łóżku i oglądaniem filmów do późna. Teraz oczywiście Ethan urządza Sophie nieprzyzwoicie wystawną imprezę, żeby popisać się tym, jakim jest świetnym tatą. To też jego szansa, by pochwalić się naszym dawnym domem po remoncie. Zaprosił tylu własnych znajomych, sąsiadów i współpracowników, co gości Sophie. Jest przekonany, że wszystkim ślinka cieknie na myśl o tym, żeby tam wejść. Najbardziej żałosne jest to, że ma rację.

Ucieszyłam się, że dziewczyny i tak chciały urządzić tutaj swoją nocowankę. Może dlatego, że dzięki temu czuję się, jakbym wciąż miała w czymś przewagę nad Ethanem. On ma fasadowe przyjęcie. Ja mam prawdziwe świętowanie. A może po prostu nie jestem gotowa na to, by moje maleństwo dorosło.

Sophie dostała się w zeszłym roku do zespołu cheerleaderek, dzięki czemu zyskała garść nowych przyjaciółek, za którymi nie przepadam. To dziewczyny, których tatusiowie są deweloperami nieruchomości, a mamusie udzielają się w radzie rodziców. Dziewczyny, które całują się w policzek i wymieniają się kiepsko udającymi komplementy obelgami.

Mikayla jest ich przeciwieństwem. Rude włosy i twarz usiana piegami, zawsze wygląda, jakby dopiero co wyszła z farmy – bo to prawda. Jej rodzina od pokoleń mieszka w Bulverde – miała tu ziemię i hodowała bydło, odkąd była to wieś daleko za San Antonio, zanim miasto rozrosło się jak plama tuszu, zabudowując się paskudnymi domiszczami, a od niedawna astronomicznie drogimi szeregowcami.

Cieszę się, że moja córka ma taką stałą przyjaciółkę. Może sama jestem popieprzona, ale chyba coś zrobiłam dobrze, wychowując ją.

Sophie wzrusza ramionami.

– Pewnie Caleb.

Ponieważ ja nie prowadzę, upijam kolejny łyk wina.

– To co, robimy na grubym czy na cienkim cieście?

Sophie prycha, jakbym czymś ją obraziła.

– Zjadłam trochę warzyw z hummusem. Mikayla zje z rodziną.

Stoi odwrócona bokiem, patrzy w sięgające do ziemi lustro, przesuwając dłońmi po nieistniejącym brzuchu. Nic nie mówię. Jeśli zmieni zdanie, mam czekoladę na czarną godzinę na górnej półce spiżarni.

– Ślicznie się prezentujesz, Soph – mówię. Pod wieloma względami wciąż wygląda jak dziecko i nim przecież jest. Okrągła buzia, dziwnie długie ręce, jakby wyrosły jej przez noc. Ale widzę już zalążki, kobiece wypukłości, jak sygnały ostrzegawcze.

– Tak? – pyta. I dodaje twierdząco: – Tak. – Odwraca się, by obejrzeć tył. – Tak. Dobrze. – Przymierza inne buty.

– Po prostu chcę, żebyś się dobrze bawiła, słonko.

Widzę w lustrze, jak ledwie zauważalnie przewraca oczami, jakbym niczego nie rozumiała. Pierwszy w życiu chłopak Sophie – dzieciak imieniem Mason, rozgrywający w szkolnej drużynie futbolowej, z opadającymi na czoło ciemnymi włosami i grzecznym „tak, proszę pani”, „nie, proszę pani” – zerwał z nią parę tygodni temu. Prawie każdego wieczoru płakała Mikayli do słuchawki. Chyba mnie rozszarpie, jeśli o tym wspomnę, ale rozumiem ją lepiej, niż sądzi.

Sophie zaprosiła Masona na przyjęcie. Mason, jako grzeczny chłopiec, naiwnie przyjął zaproszenie. Powiedziała przyjaciółkom, że zrobiła to, by pokazać mu, jak bardzo jej nie zależy. Ale ja wiem swoje. Chce czegoś więcej niż akceptacji mamy. Chce rozświetlić przyjęcie, rozpalić je do czerwoności, spalić Masona na popiół.

– Ta impreza musi wypaść idealnie – mówi.

Odstawiam kieliszek na jej komodę. Staję za nią z rękami na jej ramionach, obie odbijamy się w lustrze.

– I tak będzie. Obiecuję. – Chociaż niczego nie mogę obiecać, dodaję jeszcze: – Zupełnie nic nie pójdzie jutro źle.ROZDZIAŁ 4

MIKAYLA

– Calebie Jamesie, czemu, na litość, nie możesz zostawiać butów przy drzwiach? Powtarzałam to chyba z tysiąc razy. Rozniosłeś trawę po całym moim czystym salonie.

Mama krąży wokół stołu, nakłada każdemu na talerz zieloną fasolkę.

Jej słowa są jak szum. Mówiła to wszystko z milion razy. Wypowiedziała wojnę trawie. Używa dokładnie tych słów: „Wiesz, że wypowiedziałam wojnę trawie” – za każdym razem, gdy któreś z nas zapomni zdjąć buty przed wejściem do domu. Ale gdyby nie trawa, znalazłoby się coś innego. Chyba nigdy nie widziałam, jak mama siedzi. Nawet teraz lata między stołem a kuchnią jak koliberek, bo tata potrzebuje soli do purée albo Kylie upuściła widelec, albo ona sama – na litość boską – zapomniała o bułeczkach w piekarniku, jak zwykle. Między tymi zadaniami czasami muska tyłkiem krzesło. Może nawet podniesie widelec do ust, ale potem trzeba będzie zrobić coś innego i znowu się zerwie.

– Boże, Alice, siadajże już – rzuca czasem tata, ale chyba tylko z przyzwyczajenia.

– Żadnej komórki, moja panno.

Kiedy mama to mówi, tata się prostuje.

– Hej. – Pstryka w kierunku mojego telefonu, a ja kładę go na kolanach. Taty nie obchodzi trawa w salonie czy woda wokół zlewu. Ale nie znosi „nastoletnich bzdur”, takich jak smartfony czy dżinsy z dziurami. „Jak ktoś chce mieć dziury w spodniach, niech przyjdzie do mnie popracować jeden dzień w oborze” – mawia.

– Pisała Sophie – odpowiadam, przesuwając ziemniaki po talerzu widelcem. – Potrzebuje mojej pomocy ze stylówką.

Wysyła mi kolejne selfie w sukience: włosy upięte czy rozpuszczone? Mocno zrobione oko czy delikatny makijaż? A buty? Oczywiście wygląda zabójczo. Sophie, nawet gdyby chciała, nie mogłaby wyglądać brzydko.

– Chyba spędzasz u niej noc? – pyta Caleb.

– A ty ją odwozisz – mówi ojciec. – Jak będziesz wracał, podjedź do sklepu po kukurydzę na paszę. Dam ci swoją kartę.

– Chce, żebym zobaczyła, jak to wygląda na zdjęciu – wyjaśniam. – No wiecie, na Snapchata.

Caleb przewraca oczami.

– Ona chodzi z tym całym Fullerem, tak?

Sophie i Mason zerwali parę tygodni temu, ale taty to właściwie nie obchodzi. Chce tylko pogadać o futbolu.

– Uganiali się za nim łowcy talentów z całego Teksasu i nie tylko. Mądry jest, że nie wyjeżdża ze stanu. A&M to świetna szkoła.

– Szesnaste urodziny – rozmarza się matka, opadając na krzesło. – Obie jesteście już takie duże.

Moja własna szesnastka to nie było nic wielkiego, wyglądała tak samo jak wszystkie wcześniejsze urodziny. Ciocie, wujkowie i kuzyni, garstka przyjaciół, tata grillujący wołowinę, mama robiąca tort i swój słynny bananowy pudding, babcia dająca mi dwieście dolarów w kartce urodzinowej – więcej niż kiedykolwiek wcześniej, więc ta jedna rzecz była wyjątkowa.

– Pamiętasz, jak były malutkie, George? Och… – Mama się podrywa. – Herbata. Naprawdę? Mogłabym przysiąc… – Rozgląda się po stole, a potem pędzi do kuchni i wraca z dzbankiem słodkiej herbaty. – Byłyście takie urocze. Kiedy oni się tam sprowadzili? Miałyście pewnie nie więcej niż po trzy latka. Pamiętasz, jak pierwszy raz jeździła na kucyku, George? Była z niej taka laleczka. – Mówiąc, okrąża stół, nalewa każdemu do szklanki. – Ani mi się waż tak rosnąć – mówi do Kylie, całując ją w policzek. Moja siostra ma dopiero sześć lat.

A ja przypominam sobie Sophie na kucyku. Już jako dziecko była ładna – długie blond włosy falujące jak woda, skomponowane kolorystycznie stroje, lśniące buty bez jednej ryski. Była złotym dzieckiem. A ja nie wierzyłam we własne szczęście: zechciała zostać moją przyjaciółką, przychodzić do mnie na nocowanki, siadać obok mnie w przedszkolu podczas czytania bajek, a kiedy pani Whitaker kazała dobrać się w dwójki podczas wycieczki do rezerwatu Natural Bridge Caverns, wybrała mnie na swoją parę, pokazując wszystkim innym dzieciom, że należę do niej. Mogła wybrać kogokolwiek. Wszystkie dziewczynki chciały dotykać jej włosów, przymierzać jej naszyjnik, być blisko niej. Ona właśnie czymś takim emanowała – jakby przez samo bycie w jej pobliżu można było przejąć część jej blasku. Wciąż tym emanuje.

– Nie jesz – mówi mama. – Wszystko gra?

Podnoszę rękę.

– Nic mi nie jest.

– Tylko mi nie przechodź na jakąś zwariowaną dietę – mówi tata. – Chłopaki nie lubią, jak dziewczyna jest chuda, prawda, Caleb?

Caleb wzrusza ramionami.

To nieprawda. Chłopaki uwielbiają chude dziewczyny.

Wiosną w ósmej klasie Sophie dostała się do zespołu cheerleaderek. Przez to większość lata miała zajęte obozem, a jesień – treningami i meczami, zajęciami, w których nie uczestniczyłam, nowymi koleżankami. Wtedy pierwszy raz nastało między nami to milczące napięcie, jak przy trzymaniu się za ręce w zabawie w przerywanie łańcucha. Poza tym ja należę do ugrupowania Przyszłych Farmerów Ameryki, hoduję własnego kozła, Eda, żeby prezentować go na Młodzieżowym Pokazie Rogacizny Hrabstwa Comal. Gdyby ktoś spojrzał z boku, uznałby, że Soph i ja nie powinnyśmy się przyjaźnić.

Ale nasza więź jest mocna, nasze życiorysy ciasno splecione – jak dwa naszyjniki splątane na dnie starej szkatułki na biżuterię. Nie potrafię przypomnieć sobie niczego, w czym by nie uczestniczyła. Moja przyszywana siostrzyczka – tak czasem mówi o mnie Sophie, oplatając mi talię rękami i całując mnie w policzek, kiedy zaciąga mnie na imprezę, na którą ona była zaproszona, a ja nie.

Nie porzuciła mnie. Nie zrobiłaby tego.

Jeśli chcą, żeby Sophie przyszła, muszą zaakceptować też mnie. Jestem jak gratis przy zakupie – kosmetyczka, z której może ktoś skorzysta, a może nie, po wydaniu siedemdziesięciu pięciu dolarów na róż i kredkę do brwi w butiku.

Więc chodzę na te imprezy, siedzę ze szkolną elitą na przerwie śniadaniowej, śmieję się z ich hermetycznych żarcików nawet wtedy, gdy ich nie rozumiem, chodzę pod rękę z Sophie, która chodzi pod rękę z Gabby, Emmą i Avą. Idziemy przez korytarz jak żywioł.

Ale ja nie jestem jedną z nich. Ich widok aż razi, bo lśnią jak okładki czasopism. Tak właśnie zaczęłam o nich myśleć – lśniące laski. Ich cienkie nogi jak gładkie łodygi, policzki i prosta linia nosa podkreślone brokatem, wysoko zebrane końskie ogony dosłownie błyszczą, związane wielkimi niebieskimi kokardami – wyglądają jak porcelanowe laleczki, które zbiera moja babcia.

Wydaje się, że takie dziewczyny ciągle próbują się skurczyć – wciskają się chłopakom na kolana, podwijają nogi pod siebie na krześle, krzyczą: „Nie, nie, nie podnoś mnie!” – chociaż to oczywiste, że chcą, żeby je podnieść. Może to taka wymiana, jakaś niepisana reguła wszechświata – im mniejsze jest ciało dziewczyny, tym więcej przestrzeni ma prawo zajmować jej osobowość.

Tata i Caleb rozmawiają o przycięciu Buckowi kopyt na zbliżające się rodeo.

Zerkam ukradkiem na telefon pod stołem, piszę do Sophie: „Brokatowe szpilki – ekstra! Wyglądasz nieziemsko!”.

Szkoda, że nie możemy cieszyć się tą chwilą razem, że nie jesteśmy już takie jak kiedyś. Że ja nie jestem jak kiedyś. Kiedyś nie musiałyśmy nic mówić, bo rozumiałyśmy się tak doskonale, że nie potrzeba było słów. Potrafiłyśmy odbyć całą rozmowę, zerkając na siebie kątem oka, doprowadzać się do ataków śmiechu uniesieniem brwi.

Teraz boli mnie nawet, kiedy na nią patrzę. Są rzeczy, których po prostu nie da się przekazać, wypowiedzieć, słowa, których nie można wymówić. Bo w głębi duszy wiem, że to oznaczałoby nasz koniec. Koniec wszystkiego.

Mam ochotę zerwać obrus ze stołu, powywracać wszystkie talerze i szklanki z herbatą, żeby roztrzaskały się o podłogę.

Sophie odpowiada GIF-em z tyłkiem Beyoncé trzęsącym się w złotej sukience.

– Na litość boską, bułki – mówi mama i zrywa się z krzesła, pędząc do kuchni, skąd dobiega lekki swąd spalenizny.ROZDZIAŁ 5

ÓRLAITH

Czy można wyobrazić sobie coś słodszego od kołysania niemowlaka do snu? O wpół do ósmej o tej porze roku słońce jeszcze zachodzi. Zaciemniające zasłony spowijają pokoik w mroku, ale zza krawędzi przesącza się akurat tyle światła, że widzę krągłość jej policzka, śliczną kokardkę ust.

Śpiewam cicho do rytmu kołysania fotela: „Uśnij, serca mego kochanie, u swej matuli na kolanie”. Tę samą kołysankę śpiewałam własnej ślicznej córeczce. Minęło kilka dekad, odkąd była w tym wieku. Ale kiedy trzymam Charlotte, niemal potrafię sobie wyobrazić, że jest moja. „Anioły mają nad tobą czuwanie”.

Chociaż byłabym wniebowzięta, mogąc tulić malutką przez całą noc, odkładam ją. Wymykam się z pokoju i przy zamykaniu drzwi przytrzymuję gałkę, by zrobić to bezgłośnie.

Pan Matthews czeka na podeście schodów.

– Dziękuję, że ją położyłaś.

Przez chwilę ze mną gawędzi, pyta, czy łatwo mi poszło, czy mam plany na wieczór. Ale widać, że chodzi mu po głowie coś konkretnego. Kilka razy zerka za siebie. Pani Matthews pewnie ciągle jest w kuchni, pracuje nad tym swoim misternym tortem.

– Jak ona się ma? – pyta w końcu.

– Cudna z niej dziecinka. Pewno niedługo zacznie pełzać.

Potrząsa głową.

– Nie. Dani. Jak się ma moja żona? Całkiem pochłonął ją ten tort. Sam nie wiem, może to dobrze. Po prostu nie chcę, żeby się przeciążyła i…

Przerywam mu:

– Jest dzielna, to na pewno. Ledwo co została mamą. Pamiętam, jak urodziłam swoje. Ciągle tylko płakało, no to i ja też. To przechodzi.

Jego twarz nieco się rozluźnia, zmarszczka między brwiami – wygładza.

– Ile masz dzieci?

– Tylko jedno. Razem z moim Colmem chcieliśmy całą gromadkę. Szóstkę, tak się marzyło Colmowi. Ale wie pan, jak to mówią: „Chcesz rozśmieszyć Boga, to powiedz Mu o swoich planach”. I śmiał się, oj, śmiał. Ale przecież koniec końców to On ma zawsze rację, nieprawda? Bo nasza córeczka wyrosła na ideał.

Uprzejmie unosi kąciki ust.

– Masz wnuki?

– Nie, nie.

– Pewnie na nie czekasz, co?

Uśmiecham się.

– Wspaniale opiekujesz się Charlotte. Mamy szczęś­cie, że z nami jesteś. Boję się zostawiać Dani samą… – Milknie.

– Z dzieckiem? – pytam. Wiem, że ma swoje powody.

– Nie, skąd – wycofuje się szybko. – No cóż, tak. Mam poczucie winy, że zostawiam je same, o to mi chodzi. Dobrze wiedzieć, że ma kogoś do pomocy, kiedy mnie tu nie ma.

*

Wychodząc, żegnam się z panią Matthews. Mamrocze coś w odpowiedzi, nie podnosząc wzroku znad tortu. Jak maniaczka nakłada pojedynczo pęsetą kawałki posypki na krem.

Na zewnątrz słońce już zaszło, zmierzch pomalował niebo na szarawy błękit. Dom sam przypomina wielki tort, odcina się na tle szerokiego pustego nieba. Siedzi na krawędzi najprawdziwszego urwiska, nad prościutką przepaścią ciągnącą się kilkadziesiąt metrów w dół. Trzy wielkie ciemne ptaki krążą na wysokości piwniczki. Nazywają je tu sępnikami, to niewielki typ kondora. W dole leży coś nieżywego.

Wsiadam do samochodu, ale i tak to czuję. Co noc, gdy kończę pracę, czuję to. Jakby jakaś dłoń ciągnęła mnie do tyłu. Przekręcam kluczyk, ruszam okrężnym podjazdem ku żelaznej bramie. Chcę wrócić do środka. Chcę wziąć dziecko w ramiona i zabrać je ze sobą.

Oczywiście tego nie robię. Co noc ignoruję ciągnącą dłoń. Ale wiem.

Jestem tego pewna jak słów modlitwy.

W tym domu jest zło.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij