W domu na święta - ebook
Zimowy poranek. Magda Dzika budzi się obok mecenasa Focha. Za oknem pada śnieg, a z kuchni dobiega zapach świeżej kawy. Scena z planu nowej, świątecznej komedii romantycznej? Nie tym razem.
Nim kawa na dobre zaparzy się w filiżance, a Kraków udekoruje ulice świątecznymi girlandami, Magda trafi w sam środek życiowej śnieżycy. Znowu! Z dnia na dzień zostaje bez dachu nad głową. Żona Focha niczym Grinch ogłasza, że rozwodu nie będzie. Lena chce wylecieć na kontrakt modelingowi do Japonii. Bolo z odludka zmienia się w popularnego gamera, a Franek? Franek chciałby mieć wreszcie swój własny pokój. Dla siebie i …wymyślonego przyjaciela.
Co zrobić, gdy oprócz białego puchu sypie się cały świat? Z pomocą przybywa babcia Foch, sołtyska Jadzia, załoga fabryki bombek i ksiądz Rudolf. Staną na rzęsach, by cała rodzina była razem, w domu, na święta. Choćby mieli go zbudować sami. Z piernika.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68577-52-5 |
| Rozmiar pliku: | 688 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
***
Dedykacja
Zamiast wstępu
Prolog
1. Pędzichów – pierwsza kartka ze szkicownika
2. Przedpokój – druga kartka ze szkicownika
3. Oaza spokoju – trzecia kartka ze szkicownika
4. Jasnota purpurowa – czwarta kartka ze szkicownika
5. Kubek – piąta kartka ze szkicownika
6. Uśmiech – szósta kartka ze szkicownika
7. ABC – siódma kartka ze szkicownika
8. Jądro ciemności – ósma kartka ze szkicownika
9. Idzie zima – dziewiąta kartka ze szkicownika
10. Urodziny
11. Dzikus and Foch
12. Vintage
13. Niż atlantycki
14. Piqsirpoq
15. Reklama apartu
16. Wuzetka
17. Universal Studio
18. Teleport do Bożych Dołów
19. Domniemanie niewinności
20. Dom z czajnikiem
21. Aniuvak
22. Łzawa solidarność jajników
23. Bioły
24. Jingle Bells
25. Zakrzywić czasoprzestrzeń
26. Mikołajki
27. Dzień Świętego Ambrożego
28. Kanapka
29. Ziemowit
30. Trzęsienie ziemi
31. Pudło
32. Akt nienotarialny
33. Lena
34. Kiszonki są zdrowe
35. Piernik
36. Igloo
37. Franek
38. Kleparz 2.0
39. Pomyłka
40. R.I.P.
41. Tak jakby
42. Harry and Marv
43. Młot
44. Hurra
45. Uszka
46. I cyk, magia Świąt
47. Cud na zupełnie zwykłej ulicy
48. AI
49. Łu-hu
50. Cicha Wiola brzegi rwie
51. Królewna Śnieżka
52. Nina
53. Foch
54. Bolo
55. Wypad
56. Puch
57. Zasłonka w rybki
58. Happy end
59. KFC
60. Makutra
Drugi dzień Świąt (ten, w którym zjada się resztki i można chodzić w piżamie)
Zamiast podziękowań
PrzypisyNa całej połaci – śnieg,
W przeróżnej postaci – śnieg,
Na siostry i braci
Zimowy plakacik – śnieg, śnieg.
Na naszą równinę – śnieg,
Na każdą mieścinę – śnieg,
Na tłoczek przed kinem,
Na ładną dziewczynę – śnieg, śnieg.
Na naszą psychikę – śnieg,
Na »miłość z plastiku« – śnieg,
Na każdą uliczkę,
Z jej smutną muzyczką – śnieg, śnieg.
Na winę, nie-winę – śnieg,
Na świętą rodzinę – śnieg,
Na każdą mieścinę,
Na całą krainę – śnieg, śnieg!
słowa: Jeremi Przybora, muzyka: Jerzy Wasowski,
Kabaret Starszych Panów, Na całej połaci śnieg, 1960, fragmentyZAMIAST WSTĘPU
Matka dała mi na imię Fabia, bo zostałam poczęta w skodzie fabii przypadkowo poznanego faceta, na jednej z tych dyskotek, na które dwadzieścia lat temu chodziły panny na wydaniu, żeby poznać księcia z bajki. Ale ja nazwałam się Magda, bo to ładne imię. Lubię, jak coś jest ładne. Dlatego szkicuję w grubym szkicowniku. Upiękniam świat. I dekoruję bombki w Fabryce Bombek Andrzej Gadlewski w Bożych Dołach. Ale to już wiecie. Chyba nie kupiliście drugiej części, nie przeczytawszy pierwszej?
Ło święta Łucjo! Zrobiliście to? Choinka jasna mać, to jakby wbić nóż w karpia, nie napiwszy się barszczu z uszkami. Swoją drogą, „nie przeczytawszy”, „nie napiwszy” – brzmię jak Izabela Łęcka. Ona też była ładna. Przynajmniej tak to widział Wokulski. Czyli Dorociński. Słyszeliście? On to już nawet nie jest ładny. Jest przystojny. Prawie tak jak Foch. O nim za chwilę. Zresztą, gdybyście przeczytali pierwszą część, wiedzielibyście, kim jest Foch. Kim był najpierw, kiedy go poznałam, i kim się stał. Gdzieś między listopadem a grudniem, między jedną kawą a drugą. I dlaczego kupił mi kredki.
No nic. Świąteczne książki nie oceniają. Wlewają ciepło w serca. Wprawiają w nastrój „ho, ho, ho”. Nawet tych cierpiących na grudniowe otępienie.
Krótkie przypomnienie, żebyście się nie pogubili. Jeszcze przyjdzie wam do głowy, by odłożyć książkę i zacząć myć okna. Jakby zamiast Mikołaja miał was odwiedzić sanepid. W pośpiechu nie założycie czapki. Dostaniecie zapalenia płuc. I pozamiatane. Święta spędzicie w szpitalu.
Oho, proszę bardzo. Już gadam jak matka. Nic dziwnego. Jestem matką. Dwudziestosiedmioletnią matką trójki małoletnich. To znaczy gremlinów. Tak je nazywam. Od grudnia jestem mamą nie tylko w praktyce. Również na papierze. Franek, lat siedem, reinkarnacja Schopenhauera, fatalista, marność nad marnościami, stara dusza. Bolesław, w skrócie Bolo. Trzynastolatek. Gamer, w czołówce światowego rankingu Dead Trigger 2. Porozumiewa się mową ciała, głównie wzruszeniem ramion. Na koniec Lena. Szesnastolatka. Żyje na TikToku. I trochę w realu. Początkująca modelka. Osiemdziesiąt pięć, sześćdziesiąt, dziewięćdziesiąt. Czasem nawet mniej. Bez kija nie podchodź. Bez makijażu nie wychodź. Jasne? Jak śnieg na ugorku.
Acha, jeszcze ja. Magda. Dostarczam prowiant, składam podpisy w zeszytach, chodzę na wywiadówki, przeliczam, czy stan się zgadza, podaję syropy na gorączkę, piorę skarpetki, wywabiam plamy, odgrzewam pizzę. Osiemdziesiąt, osiemdziesiąt, sto pięć. Wizualna kromka z pasztetem. Foch lubi kromki. I ładne wnętrza, wystarczy spojrzeć na wystrój jego kancelarii adwokackiej – marmur, hortensje w wazonie, dębowe drzwi, skórzane fotele, śliwkowe pralinki do poczęstunku. No i pani Julia za ladą recepcji. Halo, Botticelli! Nowa Wenus przed nami. Bierz tempery i płótno.
I jak, rozjaśniło się? Wiecie już, kto jest kim?
A, tak, jeszcze krótkie streszczenie fabuły. Taki bryk dla zamroczonych przedświąteczną gorączką.
Dawno, dawno temu, konkretnie rok, w starej chatce po babci Bronce, tej od kur, żyłam sobie ja, Magda Dzika, z trójką gremlinów, we wsi Boże Doły. Bez zmywarki, za to z miłością. Opłacałam rachunki, pilnowałam odrabiania prac domowych, kupowałam proszki do prania i parówki w ekonomicznych paczkach dla dużych rodzin. Malowałam bombki. I wtedy ktoś się połapał, że w papierach gremliny mieszkają same, bez opieki. Ups. Błąd systemu.
Gdzie była nasza matka – Patka Wariatka? Poszła w tango. Przypływała do portu w Bożych Dołach średnio raz w roku. Wpadała jak zamieć śnieżna w kwietniu, siała spustoszenie i znikała, a my kolejne tygodnie szacowaliśmy straty i sprzątaliśmy bajzel.
Jako że w papierach dzieci były bez opieki, MOPS zabrał je z domu. To znaczy z budynku mieszkalnego, który, jak się okazało, nie spełniał wymogów technicznych.
Wtedy zaczęła się prawdziwa jazda saniami bez trzymanki. Ruszyłam na poszukiwania. Przemierzałam Kraków nocnym autobusem od północy po południe. Prawie dopuściłam się napaści na urzędniczkę państwową. Zaprezentowałam krótki performance pod tytułem Czy ktoś widział moje gremliny? na jednej z głównych ulic miasta. Wreszcie, z pomocą pani Jadzi, sołtyski Bożych Dołów, dowiedziałam się, że dzieciaki przewieziono do pieczy zastępczej. Nadążacie? Jeśli nie, zastanówcie się nad degeneracyjnym wpływem skrolowania mediów społecznościowych na połączenia nerwowe w mózgu.
Na szczęście dzieciaki trafiły do domu zastępczego, w którym była i zmywarka, i miłość. Ewa i Julu Erikssonowie opiekowali się już siódemką dzieci, gdy dołączyli do nich Franek, Lena i Bolo. Chociaż rodzice zastępczy otoczyli je ciepłem, poili herbatą z goździkami i karmili cynamonkami, moje gremliny – co się dziwić – chciały do domu. Naszego domu. W Bożych Dołach. A ja chciałam mieć je znowu przy sobie.
Tutaj należy wspomnieć, że Fabryka Bombek Andrzej Gadlewski to taka wioska elfów. Gdy któremuś z nas dzieje się krzywda, reszta rzuca się na pomoc jak karpie na mięczaki. Nawet prezes. Gdy Andrzej się dowiedział, że zabrali dzieci, dał mi wizytówkę najlepszego adwokata w mieście (subiektywna ocena) – Wojciecha Focha. Tak zaczęłam się starać o opiekę prawną nad trójką małoletnich.
W międzyczasie, żeby nikt mnie nie posądził o zbytnią rozwagę, obiecałam rodzeństwu, że będziemy razem na święta. Dlaczego? Kiedy trzy pary wielkich niebieskich oczu patrzą na człowieka oceanami smutku, można obiecać gwiazdki z nieba. Nawet jeśli to wbrew procedurom, logice i terminom rozpraw w sądzie. Co zrobić? Mówiłam: oprócz biedy mieszkała z nami miłość.
Mecenas Foch zarzekał się, że jest zwykłym mugolem, a jednak, z pomocą elfów z fabryki bombek, sołtyski Jadzi, księdza Rudolfa i całej wioski – udało się. Dwudziestego trzeciego grudnia zostałam opiekunką prawną gremlinów. Mogłam zabrać je do wyremontowanej chatki po babci. I żyli długo i szczęśliwie... ale wtedy nie byłoby drugiej części. A tak, na ostatnich stronach ciepłej jak termofor historii, pojawia się Patka Wariatka. I znowu sieje spustoszenie, jak Joker w Gotham City. W pijackim amoku podpala nasz dom. Sama w wyniku poparzeń umiera w szpitalu, a my z tej zamieci nie umiemy się wygrzebać do dziś.
Powiało chłodem? Spokojnie, to będzie świąteczna historia. Zapomnijcie o myciu okien. Odłóżcie telefon, zgarnijcie kubek kawy, herbaty, burbona czy co tam macie pod ręką i szykujcie się na dzikie ho, ho, ho.PROLOG
Foch spał. I wtedy właśnie szkicowało się go najlepiej. Nie gadał. Nie wiercił się. Nie przeglądał notatek z kolejnej rozprawy. Nie planował przyszłości. Mogłam z bliska przyjrzeć się szczegółom. Pojedyncze, siwe jak śnieg włosy pomiędzy ciemnymi. Byłam prawie pewna, że pojawiły się w tym roku. Zmarszczki przy oczach. I głębsza, między gęstymi brwiami. Mała blizna przy lewej skroni. Świeży zarost na policzkach i żuchwie. Gdyby przejechać po nim dłonią, poczułoby się miłe drapanie. O. Tak jak teraz. Uśmiechnął się. Pewnie śnił o zwycięskiej rozprawie w sądzie albo że jest Wiedźminem i właśnie spotkał Yennefer. Rozłożył ręce, jakby już zawsze miało być dobrze. Jakby ktoś zamknął nas w szklanej kuli z pozytywką i nakręcił.
Spod szarej kołdry wystawały jego owłosione łydki. I wielkie stopy. Oddychał. A to mogło oznaczać, że był żywy. Prawdziwy. Nie tylko naszkicowany.
Zmieniłam ołówek na 6B. Zaczęłam cieniować. Roztarłam palcem grafit. Podkreśliłam kości policzkowe, różnicę w ciemnych i jasnych włosach, błysk na dolnej wardze, od śliny albo buziaka, którego mu dałam.
Wypełniłam ciemną szarością kołdrę, zaznaczyłam zagięcia. Tak to już jest z naturalnymi tkaninami w eleganckich mieszkaniach – gniotą się. To nie wada czy oznaka niedbalstwa. Raczej tego, że w składzie jest sto procent bawełny.
Po zacieniowaniu kołdry wróciłam do twardego ołówka. H7. Zaznaczyłam włoski na łydkach. Gumką chlebową rozjaśniłam kości piszczelowe i paznokcie. Sprzyjało mi światło z okna w Fochowej sypialni. Poranne. Rozproszone. Zza chmur.
Śnieg sypał od wczoraj. Konkretnie qanik, czyli ten wirujący w powietrzu. Jak w szklanej kuli. Wiem, bo czytałam artykuł 50 odcieni śniegu Innuitów w gazecie.
Na przykład aputi – śnieg leżący na ziemi. Pukak, sypki, ziarnisty śnieg pod warstwą zmarzliny. Matsaaruti, śnieg używany do topienia na wodę pitną. Illusaq, odpowiedni do budowy igloo. Qimuqsuq, nawiewany w zaspach przez wiatr. Aniuvak, taki, który przykrywa wszystko wokół. Qinu, topniejący śnieg, zmieniający się w błoto. Siku, czyli lód na wodzie. Nilak, miękki lód, który można żuć i z którego czasem spija się wodę. I właśnie qanik, wirujący na wietrze tego poranka.
Płatki białego qaniku tańczyły na wietrze, w środku listopada. Jak baletnice, które ktoś zbyt wcześnie wpuścił na scenę.
Ostatnie poprawki. Kilka kresek, cieniowanie, potarcie gumką. Foch śpiący, szkic na kartce. Ładny. Lubię, jak coś jest ładne. A tu, w jego mieszaniu, nie musiałam niczego upiękniać ani domalowywać. Meble stały każdy na swoim miejscu, jak Bóg przykazał, a architekt wymyślił. Po podłodze nie walały się skarpetki, pluszaki czy kurzowe kłęby. Pachniało egzotycznym drewnem. Skórzaną aktówką. Kawą z młynka, który przypominał eksponat w muzeum sztuki nowoczesnej.
Wojtek przewrócił się na brzuch. Zaraz zacznie chrapać, wzdrygnie się, obudzi i powie „dzień dobry”, jakbyśmy widzieli się pierwszy raz w życiu.
Ostatnia chwila, żeby przewertować szkicownik. Klatki z nowego życia. Niby realizm. Ale magiczny. Momentami abstrakcja.10 miesięcy wcześniej...
1. PĘDZICHÓW – PIERWSZA
KARTKA ZE SZKICOWNIKA
Styczeń
Klatka schodowa lokalu mieszkaniowego. Bo jak nazwać go domem? Ulica Pędzichów. Centrum Krakowa. Stężenia pyłów zawieszonych PM10 i PM2,5 sto czterdzieści procent normy. Mokry sen pulmonologa.
Fasada kamienicy w odcieniu „poranne mdłości 02”. Lokatorzy uzależnieni od tytoniu, wyrobów winopodobnych i niskobudżetowych seriali telewizyjnych.
Nic, tylko się wprowadzić, zaprosić małoletnich i funkcjonować. Trzecie piętro, schody z betonu, stalowe poręcze, akurat żeby się podeprzeć, gdy człowieka ogarnie niemoc, drzwi z łańcuszkiem chroniącym przed włamywaczami, ściany w kolorze „czterodniowy banan”.
Edvard Munch na samej tylko klatce schodowej znalazłby dziesiątki inspiracji do nowej serii obrazów, które nazwałby pewnie Wrzask.
Ja najchętniej zamalowałabym wszystko na biało. I narysowała od nowa.
Tego styczniowego poranka naszkicowałam kilka linii na krzyż. Schody, poręcz, uschnięty fikus na parapecie.
W pośpiechu między jednym kartonem a drugim. Między awanturą o „czy ktoś widział mój błyszczyk?” (Lena) a „po co układać rzeczy na pólkach, skoro i tak je stamtąd wyjmiemy?” (Franek). Wzruszenie ramion Bola.
Lokal mieszkaniowy na Pędzichowie wynajęło nam małżeństwo Kordeckich. Nie dlatego, że urzekła ich nasza historia. „Siostra wychowująca samotnie trójkę rodzeństwa szuka domu, ich drewniana chatka spłonęła, nie mają gdzie mieszkać, aż łezka się w oku kręci, zróbmy coś!” – nic z tego. Nie ma co posądzać ludzi o empatię.
Po prostu nikt inny nie chciał się tam wprowadzić. Czy to przez powietrze, przejrzyste jak polskie prawo podatkowe, czy może przez sąsiedztwo masarni „Słonina” albo przez widok na śmietnik i strzelisty budynek ZUS-u naprzeciwko? Tego nikt nie ustalił. My nie mogliśmy wybrzydzać. Sąd kazał nam znaleźć mieszkanie powyżej osiemdziesięciu metrów kwadratowych, spełniające wymagania techniczne. A tam metrów było aż osiemdziesiąt pięć. Instalacje po remoncie, okna szczelne, dach solidny. Wedle sądu rodzinnego dziesięć na dziesięć.
W przeciwieństwie do wnętrza chaty babci Bronki w środku mieszkania na Pędzichowie nie było biedy. Był za to plastik. Oblazł wszystkie kąty. Stół, krzesła, kanapę. Udawał kamienny blat. I drewnianą posadzkę. Udawał dom. A ja udawałam, że wszystko jest na miejscu.
2. PRZEDPOKÓJ – DRUGA
KARTKA ZE SZKICOWNIKA
Luty
Szkic przedstawiał przedpokój lokalu mieszkaniowego na Pędzichowie, spełniającego warunki do przebywania trójki małoletnich i ich opiekunki prawnej. Tak zatwierdziła kuratorka sądowa – Helga. To znaczy Helena, tylko że czasem potrzebna jest ksywa, żeby w pełni oddać czyjś charakter. Chyba że ma się na nazwisko Dzika albo Foch. Wtedy od razu wiadomo. Ale Helena nazywała się Filipowicz. Zwyczajnie. Miło nawet. Dlatego została Helgą.
Opiekunka prawna, to jest Fabia Dzika, to jest ja, siedziała tego dnia w przedpokoju nie bez powodu. Po dziewięciu godzinach w fabryce bombek, godzinie w autobusie, kolejnej godzinie w drodze do i ze szkoły i na zakupach w Biedronce (awaria kas samoobsługowych) osunęła się na plastikową ławkę w przedpokoju, wyjęła szkicownik i narysowała obraz zastany: wieszak, a na nim cztery kurtki. Puchówka, modna bomberka, sportowa wiatrówka i znowu puchówka, tylko mniejsza. Pod spodem trzy rzucone na podłogę plecaki. I buty.
Gdzieś w oddali ktoś wołał, że jest głodny. Chyba. Ktoś inny mordował zombiaki. Ktoś pilingował skórę w łazience, odtykając pory i zapychając odpływ prysznica. I jeszcze Foch. Dobijał się wiadomościami na telefon. Czy się dziś widzimy, czy zrobić nam zakupy i czy mam ochotę na kawę. Ale matka, czyli ja, miała ochotę tylko siedzieć na tej ławce i szkicować. Albo schować się w szafie i uciec do Narni, tylko że przez plastikowe szafy nie przechodzi się ani do Narni, ani nawet do chwili świętego spokoju.
– Maaaagda, widziałaś keczup?
3. OAZA SPOKOJU – TRZECIA
KARTKA ZE SZKICOWNIKA
Marzec
W marcu naszkicowałam Darinę. Darina uciekła z Kijowa po wybuchu wojny. Studentka Akademii Sztuk Pięknych. I ona sama też piękna sztuka.
Darina dekorowała ze mną bombki w fabryce bombek w Bożych Dołach. Tej, do której dojeżdżałam teraz z centrum Krakowa trzydzieści siedem minut w jedną stronę. Trzydzieści siedem! W ciągu roku miałam spędzić w autobusie łącznie dwa tygodnie. Ot, bonusowe wakacje z MPK.
Naszkicowałam Darinę, bo jest ładna, a ja lubię, jak coś takie właśnie jest. Być może już wspominałam.
Portret przedstawiał młodą kobietę, o długich, skręconych przez wilgoć włosach, miękko opadających na ramiona. Odcień miodowy blond. Sylwetka pochylała się nad szklanym dzwonkiem, z pędzlem w dłoni. Skupiona twarz, symetryczne linie, oaza spokoju. Zen. Dokładnie to, czego potrzebuje matka trójki gremlinów końcem miesiąca, z osiemset trzydziestoma złotymi na koncie bankowym, tuż po tym jak się dowiaduje, że Lena znowu opuściła trzy dni w szkole, Bolo nie zaliczył materiału z geografii, bo zdobywał ważne tokeny w grze, a Franek na plastyce narysował czarne kółko i powiedział, że to jądro. Dopiero po konsultacji z psycholożką Anitą dodał, że to jądro ciemności z okładki książki, którą znalazł w pokoju Leny.
– Halo? Wojtek? Nie mogę teraz rozmawiać. Maluję oazę spokoju. – Tak mu wtedy powiedziałam.
Wycieczki się zachciało. Romantycznej, szlakiem Orlich Gniazd. Jakby zapominał, że jedyne wycieczki, jakie może odbywać, chcąc być moim facetem, to te szlakiem wagarujących dzieci i promocji nabiału w marketach.
4. JASNOTA PURPUROWA –
CZWARTA KARTKA ZE SZKICOWNIKA
Kwiecień
Jasnota purpurowa. Taki chwast. Sprawdziłam w google. Wyrósł między dwiema płytami chodnikowymi, tuż przy placu zabaw. Psycholożka kazała mi zaciągać tam Franka fatalistę, żeby się socjalizował, choć pójście z Frankiem na plac zabaw przypominało zabranie weganina do rzeźnika. Stawiał opór, jeszcze zanim wyszedł z domu.
Kiedy już udało mi się go tam przyprowadzić, kopał butem w żwir, zbierał patyki, wspinał się na najwyższy szczebel drabinki i obserwował świat z góry. Kontaktów społecznych zero, ale przynajmniej na świeżym powietrzu. Chociaż nie. Stężenie pyłów nadal powyżej normy. Przynajmniej kontakt z naturą. Chociaż nie. Mur, beton i gumowa mata zamiast trawy, żeby dzieci nie nabiły sobie siniaków i nigdy się nie nauczyły, że jak się człowiek przewróci, to boli, i trudno.
Kiedy najmłodszy z Dzikich siedział na szczycie drabinki, obserwując scysje przedszkolaków w piaskownicy, wyjęłam szkicownik. I tak powstała Jasnota Purpurowa między płytami z betonu. Podobna do pokrzywy. Niby licha, wiotka, ledwie zipiąca z powodu suszy, a jednak zakwitła. Brawo dla Jasnoty.
5. KUBEK – PIĄTA
KARTKA ZE SZKICOWNIKA
Maj
W maju ludziom odbijało. Tak zwany (przeze mnie) syndrom wiosennej szajby. Odurzały ich pyłki, rozum kurczył się od nadmiaru promieni UV, widok kwitnących magnolii powodował zaburzenia behawioralne, smak pierwszych truskawek obezwładniał i zmiękczał kolana. Kochali się wtedy w szarej pościeli o siódmej rano (!), jedli śniadanie na mieście, szli do kina w południe, kiedy sala była pusta, wcale nie na film, a później zamawiali kawę w jednej z tych krakowskich kawiarni, gdzie studenci w szkłach minus osiem, oprawionych w okrągłe oprawki, odprawiali kawowe rytuały, jakby uczyli się ich w sekretnych księgach odnalezionych w uniwersyteckich bibliotekach. Tak powstawały czarne napary mocy. Na przykład cold brew z tonikiem i sycylijską pomarańczą.
Kawowi ignoranci, tacy jak ja, brali na wynos, w kartonowym kubku. Musieli zdążyć odebrać dziecko ze szkoły, o piętnastej. Kawowi koneserzy pragnęli zmierzyć temperaturę szklanego naczynia, nim zanurzą swe usta w aromatycznej mieszance, która w czwartej nucie trąci truflami, a potem rozkoszować się aromatem, patrząc przez okno na pędzący świat.
– Nie można tak z kartonu, w biały dzień, w tramwaju! – Foch szukał paragrafu na tę profanację, a ja, na pamiątkę majowego dnia, kiedy wzięliśmy urlop w środku tygodnia jak jacyś szaleńcy, naszkicowałam papierowy kubek ze śladem szminki, bo nawet dzikie matki, a może przede wszystkim one, malują czasem usta szminkami. Zakładają koronkowe majtki i układają włosy tylko po to, by zaraz zmierzwił je wiatr.
Mówiłam, syndrom wiosennej szajby.