W drodze ku słońcu - ebook
Zbiór wierszy i krótkich opowiadań — dogłębnie szczerych, niekiedy poruszających, kiedy indziej dowcipnych, ale zawsze przesiąkniętych metafizyką. Jesteśmy częścią nieogarnialnej umysłem, zapierającej dech w piersiach całości, i nigdy nie jesteśmy sami — takie, między innymi, odczucia, może wzbudzać w czytelniku lektura tego tomiku.
| Kategoria: | Poezja |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8324-939-1 |
| Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powietrze gęste jak woda,
ból złotą nicią wdziera się w głowę.
Wśród żałobników mglą się smutne,
przejrzyste demony.
Zaglądają każdemu za kołnierz, sprawdzając,
czy któraś z zatrzaśniętych w bólu postaci
ma na karku takie małe wgłębienie,
gdzie można by przytulnie zamieszkać.
Monotonne mruczenie —
złudna pociecha religii od święta.
Kleszcze zaciśniętych gardeł,
sople połykanych łez —
nie z żalu nad kupką prochu
obojętną na mdły zapach lilii
i szuranie stóp.
Rozpacz otwiera się fioletowowiśniową czeluścią
na myśl o własnej śmierci,
tak niewygodnie dzisiaj przypomnianej.
Kiedy zechcesz zauważyć,
jak wężowo ślizga się po niebie
gałąź starej akacji,
jak błękitnobiały wiatr życia
zrywa z twej twarzy duszne pajęczyny,
powiesz głośno:
Nie, nie gaście słońca,
bo słyszę jej śmiech nad waszymi głowami.
lipiec 2004Kto to wie
Być może okno, przez które patrzę,
jest tak naprawdę szybą akwarium.
Być może ruch ptasich skrzydeł mylę
ze zwinnym wygięciem rybich grzbietów.
Być może wacianość nieba jest w istocie mokra.
Jak mogę to wiedzieć,
skoro mokra jest ręka, którą w nią zanurzam?
Być może _kocham_ to słowo, którego nie zna nikt,
zajęty bełkotliwym rytuałem kolacji przy świecach.
Być może korony drzew to ich korzenie,
a pod kamieniem zamiast robaka, śpi błękitny elf.
Ale komu chce się zajrzeć?
Może jest i tak, że wszyscy jesteśmy pośmiewiskiem kawek,
zaludniających czarnymi przecinkami
wieczne gałęzie niewzruszonych drzew.
Śmieją się patrząc,
jak sami pleciemy sznury na swoich szyjach,
głośno obwiniając za wszystko Boga.
22.08.04Poszukiwanie
Kościoły moich podróży,
delikatne rysunki koronkowych wież —
nie ma w was aniołów.
Pcham wrota ciężkie od grzechu,
wstrzymując oddech, by nie skalać nim Boga
(ach, jakże otrzepywałby się z pyłu śmiertelności
wydalanego przez moje otwory).
Nadzieja i lęk trzepoczą w naczyniu ciała.
Modlitwy kolumn, ekstazy sklepień,
łzy uwięzione między płytami nagrobków.
Słyszałam, że mieszka tu Bóg,
że beztrosko macha nogami z poręczy ambony,
że czasem drzemie na ostatniej ławce,
mając pod głową ulubioną poduszkę z siana,
a kiedy indziej nudząc się ćwiczy, żeby nie wyjść z wprawy,
kurczenie się i rozdymanie, aż ramionami strąca lichtarze.
Szukam go, przemierzając opuszkami palców
całe światy zimnych kamieni;
szukam go, nasłuchując,
czy wplątał się w szept konfesjonałów;
szukam go wypatrując w lustrze mojego serca jego blasku,
brnąc po kolana w cudzym żalu i szlochu,
wdychając coraz głębiej matowe opary umierania.
Znajduję tylko własne połamane w modlitwie paznokcie,
tylko martwy naskórek setki swoich ciał.
29.08.04Dzień
Jeśli zdarzy ci się leżeć na plaży — jesienią oczywiście,
kiedy wspomnienia skóry rozgrzanej, pachnącej,
świergotu dziecięcych głosów,
niechcianej intymności ciał,
uniosą się wysoko, poza wyciągnięcie ręki —
być może coś zauważysz.
Jeśli zdarzy ci się leżeć na plaży jesienią,
między wodą a lasem, między słonym a cierpkim,
być może coś usłyszysz.
Niby zwyczajny szum morza — zamykasz oczy.
Niby zwyczajny szum drzew — odprężasz się.
Niby zwyczajny twój oddech —
trójpleciona kolumna westchnień.
Prawdziwa zwyczajna Trójca Święta.
03.09.04Tworzywo
Jest we mnie rzeka — leniwa, głęboka spokojem,
niezniszczalna krew tej ziemi.
Jest we mnie ogień — płomień świadomości,
łapczywe, gorące palce chwytające życie.
Czarne, gwiaździste niebo
wlewa się we mnie przez otwarte w zapatrzeniu usta,
rośnie w gardle, z łatwością znajdując w nim dom.
Splot żywiołów we mnie,
rozbłyski słońc wokół dłoni,
wężowe konstelacje jelit.
A tak naprawdę —
czym jest to, z czego jestem zrobiona?
2004Balkon (o babci)
Samotna kobieta pod niebem
nie podziwia urody chmur,
nie zachwyca się zachodem słońca,
nie docenia ptasiej przestrzeni.
I ten widok wcale nie sprawia,
że chce jej się latać.
Nie ma ochoty rozłożyć ramion
i z zamkniętymi oczami
wchłaniać uderzenia wiatru.
Nie w głowie jej rozwiane włosy,
nieznane tęsknoty,
marzenie o locie balonem.
Umieszczona na miniaturowym balkoniku dwunastego piętra,
wykorzeniona —
wciąż myśli o krzywym kurniku i drzewie wiśni,
i o tym domku,
którego gruzy oddychają gdzieś głęboko pod ziemią.
12.09.04Ziemia się kręci
Jedyny człowiek na świecie,
który czuje, że ziemia się kręci,
nie może spokojnie zjeść obiadu,
nie trzymając się mocno stołu.
Twierdzi, że nie ma sensu nigdzie wychodzić,
bo i tak kręci się w kółko.
Nie cierpi karuzeli.
Przyzwyczaił się już do mdłości.
Sny ma jedynie owalno-spiralne.
Nie wyraża podziwu dla kosmicznych sił.
Jest raczej zirytowany niemożnością
ujarzmienia rozwianej czupryny.
A najgorsze jest to, że nikt mu nie wierzy.
13.09.04Czas
Czy zawsze w tym miejscu była stacja?
Czy zawsze powietrze drgało żelaznym łomotem,
a ziemia tężała w objęciach kątów prostych?
Czy zawsze nieliczne krzewy leczyły w słońcu chorą rudość,
a paszcze podziemnych korytarzy wypluwały rzeki ludzi
o niewidzących oczach i łomoczących w pośpiechu sercach?
Czy zawsze — szybko, szybko — tupot, stukot, bełkot,
śpiew automatów i zapach moczu?
Pewnego dnia zmęczone ciało wypręży się stękając
i strąci w nicość betonową narośl,
odsłaniając to, co pod spodem —
groby bezimiennych książąt
przeoczonych przez podręczniki historii
i żywą ziemię, mokrą od własnych łez.
17.09.04Poduszka
Moja poduszka — taka sobie, jak miliony innych.
Cały dzień normalna i grzeczna — zastygła w bezruchu
zjada kurz w kanapie.
Nawet jeszcze wieczorem
przebiegle udaje bezosobowe wyposażenie.
Wszyscy traktują ją jak to zwykle poduszkę —
klepią, gniotą, upychają —
ręką, nogą — jak popadnie,
myśląc przy tym zupełnie o czym innym.
Dopiero nocą, kiedy świat znika, zostawiając po sobie
tylko ślady zapalonych świateł, jej pierzasto-bawełniane ciało
zmienia się w spiralną trąbę,
sięgającą do samego środka istnienia.
Kiedy przykładam do niej ucho,
słyszę skargi wszystkich wróbli,
których dziś nie zauważyłam,
przechodząc przez środek ich domu;
westchnienia wszystkich ludzi,
którym nie miałam czasu spojrzeć w oczy;
chrzęst wszystkich ziaren piasku,
kiedykolwiek dotkniętych moimi stopami;
i cichą prośbę mojego ciała — o wdzięczność.
19.09.04Modlitwa
Niech popękają szwy uprzedzeń
i wysypia się z brzucha fioletowe larwy strachu;
niech stary pergamin skóry z szelestem zsunie się w kurz;
niech ruszą potoki żył, z szumem wymywając ze środka
trociny przeszłości;
niech otworzą się wszystkie okna i drzwi,
a podmuch mocy niech gładzi wiatrem wnętrze świątyni;
niech deszcz Nowego wnika w miękkie mury ciała,
podając wodę zrozumienia spragnionym kielichom umysłu;
niech lawina ognia unicestwi mglisty kokon,
by na zawsze zostało słońce;
niech jasny ocean zasklepi rany.
Przyjdź, oczyszczenie.
03.10.04Stóg siana
Do tej pory pamięta ten dzień,
kiedy włożył głowę w stóg siana.
Dlaczego? Po co robić coś tak głupiego?
Szedł drogą polną w upalnym roztopieniu zmysłów,
kiedy poczuł tę radość, głupią i bez sensu.
Rosła w nim do popękania skóry —
gwałtowną falą wypełniła ciało,
wydęła pierś balonowato, obrzękła stopy,
wypełzła nawet na paznokcie i już, już miała
wyrwać się potwornym krzykiem z gardła,
kiedy z braku innych pomysłów wsadził głowę w stóg siana.
Cisza.
A w niej szybkie oddechy przerażonych myszy,
czujne oczy pająków zawisłych bez ruchu.
Drapiąca twarz ciemność.
Znane, zapomniane zapachy.
I gdy tak minuta za minutą tkwił z głową w stogu siana,
coraz bardziej docierało do niego, że właśnie w tej chwili
świat doskonale sobie radzi bez niego
i jego doktoratu.
03.10.04Coś
To, co patrzy przez moje oczy nie jest mną.
Dużo starsze niż moje młode ciało,
młodsze niż ciało stare.
Uczy się, bez szans powodzenia,
jeść nożem i widelcem,
rozumieć czyjeś położenie,
mieć przyjaciół i pracę.
Udaje, że czyta, a tak naprawdę
ziewa z nudów nad filozofią, religią i fizyką,
nie znajdując w nich niczego, czego by nie wiedziało.
Przytakuje, bo tak wypada.
Myśli: Co ja tu robię?
Gubi mądrość w powodzi rzeczy pilnych.
Stara się być tylko człowiekiem,
wzruszeniem ramion kwitując swoje błędy.
Nie daj się nabrać — podobieństwo jest tylko pozorne.
2004Wiatr
Jest taki wiatr jesienny, który pachnie świeżo zaoraną ziemią.
Na początku w zabawie przekłada kosmyki twoich włosów,
zmieniając ci fryzurę, na taką, której dziś nie planowałaś.
Potem, coraz bardziej zuchwale, popycha cię,
uderzając w plecy i próbuje zdjąć ci szalik.
Nieszczęśni ci, którzy nie zdążą się schronić,
zanim wiatr rozzuchwali się jeszcze bardziej
i wyciągnie im z głowy wszystkie dzisiejsze myśli.
I jakże tak iść, kiedy człowiek nie pamięta, dokąd ma dojść?
I jakże rozmawiać, kiedy sylaby wirują pojedynczo nad głową?
Powiem ci w sekrecie — jest tylko jedna rada na taki wiatr:
znajdź na wpół zielony liść, rozetrzyj go w palcach i wąchaj —
aż zwabione zielenią zapachu myśli posłusznie wrócą do domu.
22.10.04.Geografia słów
Gdzie trafiają słowa niewysłuchane,
puszczone mimo uszu?
Przestrzeń gęsta od rozbitych liter,
od drgających na próżno dźwięków.
Zdezorientowane, zignorowane poglądy
miotają się, tworząc wiatr w pod-przestrzeni.
Odbite jak groch od ściany dobre rady,
wszelkiej maści wypowiedzi —
smutne, niepotrzebne zwieszają głowę,
rozpłaszczają się, bledną.
Niekiedy odepchnięte od uszu słowa
robią w powietrzu ósemkę i sierocym tropem
wracają do ust mówiącego, odbierając mu siłę,
zatykając gardło.
Szkoda, że więcej ust niż uszu.
24.10.04Przypadek
Nie ma skrzydeł, a jednak lata.
Nie ma szans, a jednak wygrywa.
Na ślepo pnie się w górę,
na szczyt, którego nie zna,
gnany pragnieniem,
co w nocy wybudza go szarpnięciem
i strużką potu na piersi.
Po omacku znajduje drogę,
wbrew prognozom i oczekiwaniom.
Usypia w bólu, tęskniąc za śmiercią,
budzi się szczęśliwy w amnezji.
Nieuleczalny, ludzki przypadek
samoodradzającej się nadziei.
01.11.04Początek-pożegnanie
Żegnam starych mistrzów, niby-guru,
których nauki wyblakły
i nie więcej z nich pożytku niż z dziurawego dywanu.
Żegnam czarne swetry
wielość dziurek w uszach
odpowiadającą liczbie zgonów od włóczni.
Żegnam cele zakonne, surowe płótno
i ekstazę cierpienia.
Żegnam ich spadkobierców — ciasne mieszkania,
spódnice do kostek
i nadmierną uczynność.
Żegnam świąteczną gęś pieczoną,
dobrą zabawę z głową w toalecie nad ranem,
rozpacz samotności bez niego, bez niej.
Żegnam iluzję
ideologię
filozofię
dyplomację
i teorię badań literackich
Zstępuję w czarną otchłań,
która w swej dobroci urodzi mnie na nowo.
18.12.04Cmentarze
Każdy krzyż cmentarny
dumny i biały
lub przechylony jak złamane skrzydło ptaka
Każdy kurhan
za pan brat z wiatrem
otulający w łonie kupki kości
Każda starannie wygładzona
półokrągła płyta
wbita w zielony, równo przystrzyżony dywanik
— antyteza losu kosmicznego skafandra,
który strumykiem płynnej materii wpływa do rzeki
biologicznych rytmów wzrostu i rozpadu,
pajęczych gąszczów pierwiastków, enzymów,
komórek: mikroświatów bez dna
Każda garść prochu
pilnie strzeżona przez ściany
domu z czarnego marmuru
z wizytówką ze złotych liter
hojnie opatrzonego cyframi
Każda potłuczona urna
w rękach archeologa
ostrożnie witająca się ze słońcem
to wielość znaków na drodze jednego życia.
2005Obrazek
Na zmarzniętej plaży, gdzie ciepłe są tylko
okrągłe ciałka mew na różowych patyczkach łap,
wspina się po spiralnych schodach do nieba.
Smutny, gdy nagle urywają się, zostawiając go ze stopą
wysuniętą do przodu i głową zadartą ku niebu.
Wiecznie w drodze, nigdy u celu,
wyciąga rękę i razem z morzem rysując
w powietrzu linię horyzontu,
z tęsknoty obraca się raz za razem,
tańcząc w swoim świecie — między piachem a chmurami.
25.01.05Skąd się biorą… burze
Ludzka złość energiczną spiralą unosi się do nieba,
zadomawia się w kieszeniach chmur.
Tam piekli się, pracuje, jadowici,
pręży grzbiet i kaszle dławiąc się
czerwonymi, suchymi rozgwiazdami nienawiści.
Puchnie i puchnie, tracąc przytomność nieodwołalnie,
aż rozsadza sama siebie piorunem i grzmotem.
Miota się po niebie w konwulsjach opętania
do całkowitego oczyszczenia przestrzeni,
która powoli wraca do niewinnej przejrzystości błękitu.
24.02.2005Morze
Morze obmywa mi stopy,
chce powiedzieć coś ważnego,
szumi, szepcze, wzbiera do krzyku
i cofa się.
Rozrzedzone ciało głaszcze ciało twardsze,
jedno zwierzę ociera się o drugie w próbie kontaktu.
Rysuje linie, po których biegnę szukając znaczenia,
czepiam się cienkiej białej nitki na piasku —
niech zaprowadzi mnie do jaskini, gdzie powstało wszystko.
Znajduję coraz więcej dróg — rozpajęczonych i kuszących,
coraz więcej horyzontów dalekich i pięknych.
A morze wciąż kocha moje stopy i mówi:
spójrz na nie i zadziw się, żyj mi umrzyj w zadziwieniu.
24.02.2005Historia ewolucji
Anielskie zwierzę z hukiem spadło na ziemię.
Z głową pełną ideałów, zanurzyło się w wysokie trawy życia,
mając za kompas jedynie stłuczony wewnętrzny imperatyw.
Toruje sobie drogę naiwnością bez granic,
fałszywy uśmiech biorąc za serdeczny gest.
Wyławia z topieli jeziora granatowe żuki,
nieświadome tych, co za plecami pukają się w czoło.
Zdumieniem żegna sprawy dnia,
nadzieją wita szary świt.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie te noce,
kiedy żegluje rzeką własnych łez.
06.07.05Malewko
Tylko przez chwilę obecne w życiu podróżnego
stojącego w otwartym oknie pociągu.
Zaledwie można uchwycić wzrokiem
osieroconą stacyjkę,
strzeżoną przez kota o białej twarzy,
powoli rozkradaną przez zachłanne mrówki,
krzywe lipy odprowadzające za zakręt
brukowaną drogę,
odchodzące od białej kiedyś tablicy
niepotrzebne nikomu, czarne litery,
a już pociąg podsuwa nowe krajobrazy,
zostawiając w tyle tę wyspę, gdzie czas płynie
od końca do początku —
Malewko — zaklęte w symfonię świerszczy.
(podróż ze Szczecina) sierpień 2005Przeznaczenie
Kłębki losu rzucone niewidzialną,
sprawczą dłonią pod twoje nogi
krzyżują się w nieskończonych pajęczynach,
budując chybotliwe i nieodwołalne mosty twojego życia.
Magnetyczne nici wiodą twoje stopy wedle swego planu,
nawet gdy mówisz: decyduję, postanawiam.
Przez pączkujące labirynty dylematów,
skrzyżowania wyborów, zapadnie bólu
i ciemne długie pokoje zwątpienia
prowadzą cię nieoczekiwanie,
teraz lub następnym razem,
do miejsca, gdzie zawsze jest jasno.
29.09.05Babcia
Zgrzyt raptownie odsuniętych zasłon
trzaskanie drzwiami
podniesione głosy od rana —
bez potrzeby i złości
zbyt długie stukanie łyżeczką podczas mieszania herbaty
zamykanie drzwi niedbale i głośno
strącanie widelcem z talerza resztek obiadu — bez końca
brzęczenie hałasu ciągnące się za postacią
wydeptującą po mieszkaniu hieroglify ścieżek
kula rozedrganych dźwięków, przez które
nie przebije się myśl o metafizyce
głuchy stukot jabłek strąconych ze stołu
ostrzenie noża o nóż z zapałem godnym lepszej sprawy —
oto katalog grzechów starości.
31.10.05Samotność
Chodzi po bezdrożach pijana zbyt wielką, zimną przestrzenią,
wytęża wzrok w poszukiwaniu oazy,
szuka oparcia dla znużonej głowy,
śni na jawie o muzyce świerszczy
i szklance ciepłej herbaty pitej z zamkniętymi oczami.
Przemierza piaskowe doliny i równiny modlitwy
rodzące tylko ciszę,
powłóczy nogami zamknięta w swej prywatnej puszce rozpaczy
i niezauważalnie dzieli się na pasma ciała
coraz bardziej sobie obce,
w końcu zwija się w ślimaczy kłębek,
chcąc przespać życie.
Do końca nie wie, że koleiny jej dróg
to linie papilarne wszechobecnej dłoni.
12.12.05Modlitwa
Oderwać nos od ziemi
poszerzyć perspektywę
o kolor, bujność, światło
wyprostować od dawna skulone plecy
aż zatrzeszczą omszałe kamienne kości
wpuścić powietrza tyle, by tańczyło
w środku rajskimi ptakami
i wybuchało jasnymi wulkanami
przez każdy por skóry
dmuchnięciem potężnym jak oddech smoka
odegnać zszarzałe motyle wątpliwości
I stojąc prosto w wachlarzu skrzydeł
na samym dachu świata
zdziwić się lekkością kroku
łatwością wszystkiego
— pomóż nam.
17.02.06Koncentracja
Skoncentrowany umysł lśniącym ostrzem
przebija się przez zaspy niemocy,
gęste mgły pustosłowia krytyków,
przestrzenie utkane ze słowa „ale”.
Czysty i lekki podróżuje poza orbitę
i dalej, witany przez kolumnady
czerwonych księżyców,
mknie ku centrum wszechświata.
Nie, nie jest to miejsce złote ani świetliste,
monumentalne, ani cesarskie.
To niepozorna czarna kulka
która w zetknięciu z umysłem
wybucha, tworząc miliardy nowych możliwości.
18.02.06Narodziny jakie powinny być
Wyjmuję cię z łona twojej matki
wycieram z krwi i delikatnie
jak kroplę wody
przytulam.
Zanim przechwyci cię świat
szepczę ci do ucha
jak jesteś piękna, mądra
jak silne twoje korzenie
jak ogromna, szumiąca korona
jak skrzydła twoje szerokie jak wiatr.
Szepczę tak cicho, byś wzięła te słowa
za własne myśli.
Sączę ci je do ucha w nadziei
że jeśli zrozumiesz, ja nigdy już nie będę
taka jaka jestem.
Potem staję na szczycie wzgórza
i trzymam cię wysoko nad głową
by najpierw objęło cię słońce
by najpierw ochrzcił cię deszcz
byś wcześnie spojrzała w oczy ptaka
byś zobaczyła u stóp wzgórza
miasto twojego życia, które zapomnisz
a później będziesz przypominać sobie
w pojedynczych obrazach.
Dopiero wtedy oddaję cię matce.
01.05.06Morderca psów
Żałować kata — to najwyższa forma współczucia.
Ręce zakrwawione rozdartą duszą;
krew, która nie wsiąka w ziemię
i zapachem wabi lisy i kuny
jeszcze długie miesiące.
Skowyt zawisł nad domem mordercy psów.
Jego rozbiegane oczy już są pełne łez
wylanych w przyszłości w poczuciu krzywdy,
jak mu się wydaje, niezasłużonej.
Cienkie nitki pisku przerażenia
oplatają lufę strzelby, dumnej nad łóżkiem.
A w kącie zwinięty w kłębek
ten Azor czy Burek, utkany z szarej mgły,
wodzi za nim żółtymi oczyma
bez przerwy — do chwili zemsty.
14.07.06Jezioro
Stworzone na rozkaz próżnego nieba,
głodnego widoku swej urody,
jest tęczą rozlaną,
otchłanią płonącą wielobarwnym,
chłodnym płomieniem.
Jest krwią ziemi,
miejscem wiecznego spoczynku
skrzyni pełnej skarbów
albo szkieletu chorej krowy;
domem pra-ryby siedzącej na tronie
wyściełanym śluzem,
umiejącej przejrzeć zamiary
białobrzuchych poddanych,
butnej i nieświadomej,
że nie jest królem wszystkiego,
że nie może rozkazywać nietoperzom.
15.07.06Pasewalk
Wszystko prowadziło do tej jednej chwili —
dmą w rogi niewidzialni świadkowie, by ją uczcić.
Kręte ścieżki, szczęśliwe i nieszczęśliwe przypadki,
ciągi mglistych dni podobnych jeden do drugiego,
każdy ruch przesuwanych zegarów
i ciężkich kamiennych bloków w gmachu czasu,
każde znużone westchnienie władców losu,
przetaczające się huraganem przez ich życie.
Wszystko prowadziło do tej jednej chwili
w leniwe, gorące popołudnie,
na pustym dworcu,
kiedy daleko grucha gołąb
i gorący wiatr głaszcząc usypia,
a oni we dwoje siedzą na ławce —
niedbale, bokiem do siebie, zwyczajnie —
nieświadomi piękna swoich smukłych dłoni
i konturu lekko przechylonych głów,
aż jedno z nich, z przerażeniem i radością
uświadamia sobie,
że jest.
lipiec 2006Nietoperz
Tak mi przykro z powodu nietoperza —
nie docenia nikt kunsztownych piruetów łowcy;
brak okrzyków i wiwatów,
gdy w ostatniej chwili wzbija się kątem prostym,
by nie wplątać się we włosy
by nie uderzyć w czoło.
Misterna błonkowatość skrzydeł,
miękka włochatość główki
nie rozczulają nikogo.
Piękny, zwinny motyl nocy.
A że strój jego nie kolorowy?
A po cóż komu kolory,
gdy modę dyktuje milcząca królowa —
atramentowa głębia melancholii.
sierpień 2006Hipoteza
Gdyby rzeczywistość pokazała prawdziwą twarz,
gdyby z głów trysnęły liliowe fontanny,
a szczere dobre uczynki rodziły więcej tlenu,
gdyby świat wywrócił się na lewą stronę
— jak rękawiczka —
pokazując planetom obnażone wnętrzności ułudy,
gdyby linie lasów na horyzoncie
zapłonęły chłodnym białym płomieniem —
ot tak, bez specjalnej okazji,
gdyby myśli i życzenia zmieniły się w linoskoczków,
ćwiczących swą sztukę między ludzkimi sercami,
a zamiast wschodu słońca pewnego dnia
nad ziemią pokazałaby się twarz boga,
jakże trudno byłoby w spokoju obejrzeć telewizję.
sierpień 2006Homo
Cud rytmicznie gra tętnem, śpiewa szumem krwi,
napędzając przepompownię serca,
wprawia w ruch przedziwną, miękką orkiestrę.
Wpada nosem i jak iskra ożywia tablicę Mendelejewa —
poprzez dziesiątki niezrozumiałych transformacji.
Piękno rozlewa się wokół niego
morzem, jeziorem, rzeką,
oddycha ciepłym wiatrem,
kaprysi śpiewem ptaków,
utula ciepłem ciała obok —
w pięknie unurzany jest
aż po swe ślepe oczy.
sierpień 2006Kolega
Masz kolegę, o którym nie wiesz.
Mijasz go codziennie, idąc do pracy —
patrzysz na zegarek,
przyspieszasz kroku
i wzrokiem nigdy go nie dosięgasz.
A on równie zajęty,
zaaferowany,
tyle że zawsze w tym samym miejscu.
Jemu też bóg zesłał błogosławieństwo,
czy może przekleństwo własnego świata,
własnych pilnych spraw.
Więc kiedy następnym razem
będziesz przechodził koło zielonego płotu,
przed sklepem spożywczym,
uchyl kapelusza —
i pozdrów pająka.
09.09.06Rewolucja
W ciche popołudnie
nad jeziorem, w słońcu,
kiedy wrzesień uspokaja,
zarzucając chusty mgły,
a cisza świątyni mieszka
między liśćmi —
nagle katastrofa, wstrząs —
codzienna rzeczywistość
spraw zostawionych daleko
kurczy się i znika;
to, co przed oczami
przełamuje się jak tafla lustra,
rozsadzona od spodu
wezbranym cielskiem rzeki łez,
co rozlewa się zakolem zachwytu
wokół śpiącego serca.
A sprawca tej prywatnej rewolucji?
To tylko nisko przelatujący
klucz żurawi.
29.09.06Zerwanie
Ciepła norka dzieciństwa jest także ciemna —
wychodzisz na czworaka z labiryntu jaskiń,
z niezliczonych komnat dziecięcych dni.
Oglądasz się wstecz:
ukochane zabawki czuć pleśnią i kurzem,
nadprute brzuchy pluszowych osiołków,
odpadające oczy frotowych lisków
wioną melancholią i śmiercią naiwności;
roztrzaskane dzbany rodziców
mają w środku miód i smołę.
Patrzysz przed siebie:
bezkresne jasne równiny,
na których nie ma nikogo.
Wspierać cię będzie tylko słońce,
kiedy staniesz na własne nogi
i zrobisz chwiejny krok do przodu
— zupełnie sam.
06.10.06Odkrycie
Przedmioty przeciekają mu przez palce
w strumieniu czasu.
Sądzi, że posiada,
gdy tylko pożycza.
Kiedy woda przez chwilę spokojna,
myśli, że panuje nad oceanem.
Pewny, że zmusza mieczem i pałką,
gdy to nad jego szyją
żyje miecz, co idzie za nim wszędzie.
Ledwie ogrzeje miejsce przywiązaniem
i jednym obrazkiem na ścianie,
a już — migając mu przed oczami
pocztówkami krajobrazów —
porywa go nurt,
chociaż on zdołał wziąć
ze sobą tylko tyle,
ile mieści się w kieszeniach.
Wreszcie zrezygnowany
ze zdziwieniem zauważa,
że mimo kupowania mebli i dywanów
jego jedynym domem
jest droga.
28.10.06Prezenty
W wyprawce w dniu narodzin
dostajemy kraty żeber
zamiast powietrza pod skrzydłami,
możliwość ran kłutych i ciętych
zamiast umiejętności przechodzenia przez ściany,
świadomość początku i końca
bez wiedzy o przyczynie i sposobie,
duszę oplecioną ciasno winoroślą żył,
przerażenie na widok kształtu własnych stóp,
kamienie grawitacji w kieszeniach
i nie jeden jeszcze krzyk w głuchą noc.
I z tym wszystkim mamy nauczyć się latać?
01.11.06