- nowość
- W empik go
W gaju - ebook
W gaju - ebook
Drugi tom leśnego kryminału spod konińskich lasów z Arturem Gawronem.
W pierwszy dzień wiosny lokalną społeczność Kraśnicy pod Koninem wstrząsa informacja o brutalnym zabójstwie młodej kobiety należącej do rodzimowierczej społeczności. Pozornie podręcznikowa sprawa zabójstwa nieoczekiwanie odsłania kolejne tajemnice, intrygi i… rodzinną klątwę.
Artur Gawron, leśniczy z licencją prywatnego detektywa, który zyskał niechcianą popularność po rozwiązaniu sprawy bajkowych morderstw mimochodem zostaje wciągnięty w wir rodzinnych niedomówień i wszechobecnych uprzedzeń.
W kontynuacji debiutu „Za lasami” autorka nie zwalnia tempa i po raz kolejny zmusza czytelnika do podejmowania trudnych zagadnień dotyczących ludzkiej natury. Gdzie leży granica akceptacji i tolerancji dla tych, których kochamy? Jak wiele odcieni miłości i tęsknoty może odsłaniać jedna relacja?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-962722-5-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
21 marca 2019 roku, czwartek
Święty Gaj, godzina 4.00
Nic nie może się równać z ciepłem ogniska, przy którym spędza się całą noc. Uwielbiam ten przedziwny kontrast między gorącem na twarzy i kolanach a chłodem na plecach. Pewnie to przez alkohol, ale mam wrażenie, że w tej właśnie chwili jestem najszczęśliwsza. Co z tego, że z dala od tego ognia i poza tą nocą czeka na mnie tak wiele napięć i starć. I ta bezbrzeżna samotność.
Mój mąż. Gdzie on w ogóle jest?
Kilka osób jeszcze się bawi. Słyszę śpiewy, ale pieśni straciły rytm i kolejność zwrotek, a śpiewacy werwę. Daliby już spokój. Dlaczego cisza nikomu nie wystarcza?
Za kilka chwil wzejdzie słońce.
Pierwszy dzień Jarego Święta się kończy, a ja siedzę osamotniona w towarzystwie innych, równie lub bardziej pijanych, biesiadników. Zabawa potrwa, aż miód wyschnie, a znając mojego ojca na pewno niczego nie zabraknie, dopóki gość z najmocniejszą głową nie padnie jak długi. Taka rola gospodarza, tym bardziej żercy.
Przecież na tym to polega, prawda? Wcale nie jest tak, że lubimy zjeść i napić się do granic możliwości. Po prostu robimy to, by czcić naszych bogów. To dla nich, w podziękowaniu za to, co dla nas robią. Jasne. Dlaczego mój mąż tego nie rozumie?
Ja na pewno dochowałam tradycji, i to chyba aż za bardzo. Nie mogę się podnieść. Zresztą po co? Wystarczy, że jestem tutaj, przy ognisku. Cudownym ognisku. W tym miejscu wszystko się zaczęło. Jakby mój los był z nim związany. Obserwator wszystkiego, co miało znaczenie w moim życiu. Nie wiem, czy jestem odrętwiała od przepicia, zmęczenia, czy od bycia, po prostu.
W gruncie rzeczy to było udane święto. Marzanna odpłynęła, nikt się za nią nie obejrzał i nikt się nie przewrócił w drodze powrotnej. Można uznać, że zima została przepędzona. Mam nadzieję, że skutecznie, bo jeszcze wczoraj o tej porze przymrozek przykrywał trawę cienką warstewką bieli.
Która jest w ogóle godzina? Nieważne. Czy jest mi zimno? Czy nadal mam na sobie płaszcz? Nieważne. Zimny poranek przy świętym ogniu po hucznej biesiadzie jest darem.
Czy na pewno Marzanna odpłynęła, czy nie utknęła gdzieś wśród roślin? Bogini śmierci wyglądała w tym roku wyjątkowo paradnie. Dzieci przyjaciół świetnie się spisały. Kilka lat temu byłam przekonana, że teraz moje potomstwo również będzie brało udział w wiosennych obchodach. Szukałoby dzisiaj wierzbowych witek na łąkach. Synkowie z mężem budowaliby wiechy, a ja z córkami piekłabym kołacze i malowała jajka. Przepędzilibyśmy zimowe zło z domu w śmiechu, radości i zabawie, wśród śpiewów, malunków, figurek z masy solnej, kolaży, suszy w żywicy... Teraz dom wypełniają jedynie cisza i rozczarowanie. Rozczarowanie moim jałowym ciałem.
Ojciec nie powie nic wprost, ale czuję to w każdym jego spojrzeniu. Chodzi po domu i obejściu zły na pustkę, którą daję mu każdego dnia swoją bezpłodną naturą. Już dawno powinien być dziadkiem. Na pewno uważa, że to mój brak gorliwości jest powodem naszej bezdzietności. Chociaż kto go tam wie. Prawie z sobą nie rozmawiamy. Czy naprawdę myśli, że jest w tym żalu osamotniony? Czy nie wie, że ja też się zastanawiam, co takiego zrobiłam, że nie mogę dać dzieci swojej rodzinie? Czy mój klan wymrze razem z tym zepsutym ciałem?
A mąż? Nigdy go przy mnie nie ma w Jare Święto. Święto, w które oddajemy cześć Jaryle, bogu płodności. Nasze drogi może i biegną równolegle, ale daleko od siebie. Mówi, że jeszcze jestem młoda i nie ma pośpiechu. Może i młoda, ale dlaczego inne kobiety w moim wieku dały swoim rodzinom już po troje, czworo dzieci? Czy robimy coś nie tak? Skąd miałabym wiedzieć. Jest pierwszym i ostatnim mężczyzną, z którym kiedykolwiek się położę. Nie może to być przecież takie trudne.
Babka próbowała już chyba wszystkiego… żadne zioła, rytuały, czary i pertraktacje z siłami natury nie przyniosły efektu. Gdybym wiedziała od początku, jaki jest…
Nie spojrzy już na mnie jak inni mężowie na swoje żony. Nie ma pożądania, tak naturalnego i mimowolnego jeszcze kilka lat temu. Dzisiaj między nami jest coś innego. Jakby sama Marzanna zamieszkała w naszej izbie. Gdzie on teraz jest?
Nie jestem aż tak szpetna. Co prawda, przed swadźbą na rozplecinach musiałam się pozbyć swojego ciężkiego, grubego, złotego warkocza, ale przecież nie pokochał mnie przez wzgląd na włosy. Wiedział, jaka jest tradycja. Od dnia zaślubin noszę krótką fryzurę, jak inne mężatki. Tak jak ja noszą chusty, ale ich mężowe nadal patrzą na nie z miłością. Bez przesady, przecież to nie wina włosów. Co ja wygaduję… Przecież od dawna wiem, o co chodzi.
Moje serce zatęskniło za miłością. Czy dlatego ktoś inny stał się tak ważny?
Ależ chce mi się palić. Gdzieś miałam schowane papierosy, w domu, za gajem. Daleko od ognia. Nie chcę jeszcze od niego odchodzić. Jest zbyt pięknie. Zbyt dobrze. Nie chcę wracać. Niby to od wielu pokoleń dom mojej rodziny, ale czuję się w nim jak ktoś obcy. Jak ktoś niechciany. Ktoś zasługujący na wykluczenie. Przez niego. Zbyt długo byłam głucha na ostrzeżenia…
Wypędza mnie do męża. Wiem, że robi to w dobrej wierze, ale dlaczego z taką surowością? Zdaję sobie sprawę, że dawno temu dopuścił się rzeczy niewybaczalnych. Nie muszę go rozumieć ani tym bardziej za nic winić. Mam wybór, co chcę czuć. Wiem o czymś, co chciałby pozostawić na zawsze w tajemnicy. Mimo tego zdecydowałam, że nie będę czuła nienawiści i żalu. Wolałabym ufność i wdzięczność. Dlaczego więc tak mnie traktuje? Wszystko przez ten cholerny pamiętnik…
Czasami chciałabym znów być tą młodą panną z warkoczem. Nie wiedziałam, jak wiele miałam szczęścia. Myślałam, że mężowie są jak mój tato w tamtych czasach. Łagodni, serdeczni, kochający. Po ślubie wszystko się zmieniło i z każdym rokiem jest coraz gorzej. Wczoraj zapora złudzeń runęła.
Sądziłam, że mężczyzn zmienia brak potomstwa. W tej sytuacji brak potomstwa swojego potomstwa. Uważałam, że jego skóra i serce twardnieją. Całą miłość zużył na własne dziecko, a teraz źródło wyschło. Jakaż byłam głupia i naiwna. Nie chciałam słuchać.
Ileż bym dała za maleństwo.
Tyle razy śniłam o porodzie, że stał się niemal prawdziwy. Sen o dziecku, które przyszło na świat pięć wiosen temu. I te wszystkie kolejne sny, w których moja córka zgodnie z kalendarzem rośnie. Czy tej nocy też mi się przyśni? Czy to tylko nocnica, która wyczuwszy mój ból, drwi sobie ze mnie od tak wielu lat i zamienia marzenie senne w koszmar tęsknoty?
Myślałam o adopcji. Nawet raz ośmieliłam się powiedzieć im o tym, ale się rozgniewali. Ojciec zamknął temat i udał, że nigdy nie istniał. Jego twarz skamieniała i nie zmieniała się przez wiele dni. Tygodni. Miesięcy. Czasem wolałabym, aby krzyknął. Niechby zrobił awanturę! Zamiast tego kostniał i wychodził. Pozwala mi się topić w powodzi wyrzutów sumienia. Sądziłam, że na to zasłużyłam. Teraz, gdy wszystko wyszło na jaw, rozumiem, jaka byłam tępa.
Ktoś przy mnie usiadł.
Jak dobrze, że to właśnie ty. Przy tobie czuję się bezpiecznie. Nigdy nie musisz nic mówić, dajesz mi tyle spokoju. Gdyby nie ty, nie wiem, co bym zrobiła. Jak dobrze, że jesteś. Grzej się ze mną przy ogniu. Podziel się swoim ramieniem. Jesteś najważniejszą osobą w moim życiu, wiesz?
Już wstajemy? Zostań chociaż chwilę.
Zobacz, jak ogień pięknie dogasa. Już nikt nie dorzuca drew. Śpiewy i tańce ustały.
Kiedy zrobiło się tak cicho?
Nie wiesz, gdzie jest mój mąż?
Dobrze, chodźmy już, ale musisz mi pomóc. Mam problem ze wstaniem, a co dopiero z pójściem ten kawał do domu.
Dobrze, że mnie trzymasz. Zapominam, jak wiele jest w tobie siły, chociaż cała się na niej opieram. Nie tylko teraz. Straszna ze mnie pijaczka, wiem.
Z czego się śmiejesz? Uwielbiam twój śmiech. Jak dobrze, że możemy się razem śmiać tak swobodnie. To nie może się nigdy zmienić, rozumiesz?
Święty dąb? Chcesz jeszcze ze mną chwilę posiedzieć? Ja na pewno muszę usiąść, nie mogę stać o własnych siłach. To był wyjątkowo krzepki trunek.
Masz jeszcze trochę? Wiedziałam, że mogę na tobie polegać! Jeszcze po łyczku. Na rozbudzenie, na jedną nóżkę, żeby droga do domu była lżejsza. Posiedźmy jeszcze chwilkę. Tylko nie zasypiaj!
Jakoś tak przy tobie błogo. Trochę zimno, ale to nieważne. Chodź. Będzie nam razem cieplej.
Nie, nie. Zostańmy tu. Nie chcę iść i chyba nawet nie mogę. Nie musimy. Tam jest okropnie. Pozwól mi tutaj spać. Niech pod świętym dębem przyśni mi się moja piękna córka. Może dzięki temu sen nareszcie stanie się jawą. Przepędź złe mary i zostań, proszę.
Już nie mam siły. Skąd ten brak mocy? Nie dojdę do domu. Tu mnie zostaw. Może się zdziwi i postanowi mnie szukać. Może niepokój lub lęk wykiełkują z dawno wyschniętej miłości. Jeszcze łyczek?
No dobrze, ale ostatni. Na drugą nóżkę. I aby sen był słodszy. Żeby ona do mnie znów przyszła.
Nad świętym gajem słońce obwieszczało nastanie pierwszego dnia wiosny. Dobrosław wyszedł przed niewielki domek. Sprawdził godzinę w telefonie. 8.15. Cieszył oczy okazałą drewnianą chatą po drugiej stronie podwórza, zbudowaną z poziomo ułożonych belek, pomalowaną na biało i ozdobioną słowiańskimi wzorami – to dom jego córki i zięcia. Zgodnie z tradycją przeszedł w jej posiadanie w dniu swadźby. Dobrosław zawsze uważał, że to najpiękniejsze na świecie miejsce do życia i wychowywania dzieci. Był wdzięczny Perunowi, że darzył ich rodzinę tak wielkim dobrobytem.
Podrapał się po głowie z potarganymi włosami. Choć skończył pić niedawno, czuł się nie najgorzej. Może spał dłużej, niż myślał? Oczy go piekły od całonocnej zabawy i dymu, nogi bolały od tańców i skoków przez ognisko, gardło paliło od miodu i śpiewów, ale nie miało to znaczenia. Najważniejsze było Jare Święto. Dopełnił wszystkich obowiązków, aby zadowolić Jaryłę. Ten w zamian obdarzy go wnuczętami, a jego córkę i zięcia dzieciakami.
– Dąbrówka! – krzyknął pod oknami dworku. Nie dbał o spokój ukołysanych alkoholem biesiadników. Nie czas na sen, kiedy bogini zimy przegnana.
Nikt mu nie odpowiedział. Córka na pewno spała, znużona biesiadą. Bawiła się dłużej od niego! On już musiał zlec, a Dąbrówka cały czas siedziała przy ogniu. Ma się to zdrowie!
– Żyrosław! – zawołał tym razem do zięcia. Nadal cisza.
Przetarł zaspane oczy i na nowo spojrzał na podwórze. Dopiero teraz dostrzegł bałagan po zabawie. Nic nowego. Nie szkodzi, wszystko można posprzątać. Czy to możliwe, że dzieci nadal się bawiły? Kiedy próbował wyostrzyć zmęczony wzrok, dojrzał kruchą, ciemną postać w oknie swego domu.
– Dobra kobieto, nie strasz wnuka! Jak bogów kocham! – Dobrosław złapał się za pierś na widok babki. – Czemu tak wystajesz z okna i udajesz kikimorę?!
Mścigniewa spojrzała złowrogo, odwróciła się i zniknęła w ciemnościach swojej izby. Dobrosławowi to się nie spodobało.
– Stójże, babko! – Wbiegł z powrotem do domu i skierował się do pokoju Mścigniewy. – Co się z tobą dzieje?! Starość nastraja cię tak ponuro?
Kobieta wywiesiła pierzynę na parapecie przy otwartym oknie. Dobrosław wiedział, że rozpoczęła tradycyjne wietrzenie domostwa po zimie, aby przegnać złe duchy. Poruszała się sprawnie, choć jej dziewięćdziesięciojednoletnia, drobna, zgarbiona sylwetka mogła zdawać się niedołężna. Babka spojrzała na mężczyznę spod gniewnie zmarszczonej brwi i ruszyła do spiżarni. Spędzała w niej większość dni na robieniu konfitur, kompotów, zapraw, syropów, nalewek i innych mikstur.
– Stało się – powiedziała zachrypniętym głosem.
– Co się stało? – zdziwił się Dobrosław. – Mówże, babko, co jesteś taka chmurna od rana? Pierwszy dzień wiosny nastał!
Kobieta jednak nie odpowiadała. Nasypała skruszone zioła do moździerza i z werwą jęła je ucierać. Drobne, żylaste, opalone dłonie pracowały z niebywałą jak na jej wiek siłą.
– Stało się i się nie odstanie – powiedziała ponownie. Coś w jej głosie zgasiło zapał Dobrosława i zdjęło go lękiem.
– Babko! – Złapał ją za rękę przytrzymującą kamienne naczynie. – Nie podobasz mi się od rana! Przestań mówić zagadkami albo przynajmniej daj znak, że to, co się stało i nie odstanie, to dobra nowina! Nie wróż niepokoju!
– Dziecko drogie. – Mścigniewa odłożyła moździerz i wyciągnęła ręce do góry, aby chwycić twarz wnuka. – To nie jest dobry dzień. Wypełnił się zły urok, co ciąży na tej rodzinie od dawna.
Dobrosław dostrzegł w oczach babci łzy. Choć jej dłonie były kościste i chłodne, czuł w nich napięcie. Jakby chciała nim potrząsnąć, wybudzić z dobrego snu. Beztroski pijacki nastrój się ulotnił. Otępiającą błogość zastąpiło nieuzasadnione zmartwienie.
– Co ty mówisz, babciu? – Odjął dłonie kobiety od policzków. – Jaki znów zły urok? Klątwa?
Oczy Mścigniewy skierowały się w miejsce na ścianie, za którą stał dworek. Dom córki Dobrosława, Dąbrówki i jej męża, Żyrosława. Mężczyzna nie zrozumiał gestu lub też nie chciał go pojąć. W kilka sekund jego twarz z zatroskanej przemieniła się w rozgniewaną.
– Nie! – Odrzucił dłonie kruchej kobieciny. – Co żeś uczyniła?
Mścigniewa jeszcze bardziej ściągnęła brwi i wróciła do ucierania ziół w moździerzu.
– Nic już nie poradzisz, żerco – powiedziała surowo. – Idź do świętego dębu i rozpocznij dla nas wszystkich czas smutku.
Dobrosław patrzył na nią z niedowierzaniem. W głowie huczał mu jeszcze nie tak dawno pity alkohol. Nie miał siły na te babcine brednie. Ruszył do drzwi, kiedy ze świętego gaju dobiegł trzask drewna. Oboje zamarli w bezruchu. Zupełnie jakby naraz wszystkie drzewa zaczęły płakać.