W górę serca - ebook
W górę serca - ebook
W górę serca
Droga do duchowego pokoju
Zastanawiasz się, na czym polega nawrócenie? Czy modlitwa to bardziej monolog, czy dialog? Jak być kontemplatykiem w najbardziej gadatliwych czasach w historii?
Abp Fulton Sheen – światowej sławy amerykański kaznodzieja i autor bestsellerów – tym razem opowiada o budowaniu relacji z Bogiem i dojrzewaniu do bliskości z Nim. Główną przeszkodą na drodze do tej relacji jesteśmy my sami - nasze przyzwyczajenia, wady, błędy, złe skłonności.
Jak przezwyciężyć własne ego i osiągnąć wewnętrzną harmonię, zbliżając się do Boga?
***
Abp Fulton J. Sheen – amerykański duchowny katolicki, filozof i wybitny apologeta. Zasłynął programami telewizyjnymi, w których w fascynujący sposób przedstawiał milionom widzów zasady wiary katolickiej. Cieszył się wielką sympatią Jana Pawła II, który podczas spotkania z nim powiedział: „Dobrze pisałeś i mówiłeś o naszym Panu, Jezusie Chrystusie; jesteś wiernym synem Kościoła”. Obecnie trwa jego proces beatyfikacyjny. W 2012 roku papież Benedykt XVI zatwierdził dekret o heroiczności cnót arcybiskupa.
Polecamy także jego książki: Maryja. Pierwsza miłość świata, Warto żyć!, Stworzeni do szczęścia, Siedem słów Jezusa i Maryi
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67291-73-6 |
Rozmiar pliku: | 1 011 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ego i ja
Opowieść o doktorze Jekyllu i panu Hydzie to historia życia każdego człowieka zrodzonego z kobiety, gdyż w każdym z nas mieszczą się dwie osobowości – ego i „ja”: osoba, jaką się sobie wydajemy, i ta, którą naprawdę jesteśmy; człowiek, z którym stykają się inni ludzie, i człowiek nikomu nieznany. Ego to ten, za kogo się uważamy. „Ja” to ten, którym w rzeczywistości jesteśmy. Ego to żyjące w nas rozpieszczone dziecko – samolubne, nieznośne, rozwrzeszczane i rozpuszczone – suma wszystkich naszych wad. „Ja” to osobowość stworzona na obraz i podobieństwo Boga!
Nie można żyć, będąc jednocześnie dwiema osobami. Kiedy podejmiemy taką próbę, zaczniemy odczuwać wyrzuty sumienia, niepokój i wewnętrzne niezadowolenie. Jeżeli mamy odnaleźć w sobie prawdziwą wolność, nasze ego musi ustąpić przed narodzinami prawdziwej osobowości. Jednak pozorna osobowość jest z niektórymi ludźmi tak nieodłącznie związana, że niełatwo ją odrzucić, a z kolei mówienie im, iż owa powierzchowna osobowość nie ma w nich racji bytu, nic nie daje. Fałszywe ego należy odciąć, zerwać jak gipsowy opatrunek. Taki proces niesie jednak ze sobą odosobnienie, ból i poniżenie.
Kiedy w naszym życiu dominuje ego, wytykamy innym najdrobniejsze błędy, usprawiedliwiając jednocześnie własne poważne wykroczenia. Widzimy źdźbło w oku bliźniego, nie dostrzegając belki we własnym. Gdy krzywdzimy innych, wypieramy się winy, a gdy oni wyrządzają nam tę samą krzywdę, mówimy im, że powinni przemyśleć swoje postępowanie. Nienawiść wobec bliźnich określamy gorliwością; pochlebianie im ze względu na to, co mogą dla nas zrobić, nazywamy miłością; kłamstwo zwiemy taktem. Własną opieszałość w publicznej obronie praw Boga nazywamy rozwagą, zaś samolubne odsuwanie innych na bok obwołujemy walką o słusznie należne nam prawa. Sąd nad innymi to dla nas nazywanie rzeczy po imieniu. Odmawiamy porzucenia naszego grzesznego życia, a każdego, kto czyni inaczej, nazywamy eskapistą. Przejadanie się usprawiedliwiamy dbałością o zdrowie, a nadmierne gromadzenie dóbr materialnych łączymy z poczuciem bezpieczeństwa. Nazywamy się obrońcami uciśnionych, jednocześnie zazdroszcząc innym dobrobytu. Podważamy nienaruszalne przepisy prawa, rozpychamy się łokciami i określamy siebie mianem liberałów. Zaczynamy zdania od „ja”, a zarazem potępiamy naszego bliźniego, uważając go za nudziarza, ponieważ chce on mówić o sobie wówczas, kiedy to my sami pragniemy mówić o sobie. Rujnujemy rodzinę rozwodem, twierdząc, że przecież musimy „żyć własnym życiem”. Uważamy się za szlachetnych – tylko dlatego, że możemy porównać się z kimś bardziej podłym.
Własne lenistwo i opieszałość nazywamy rozsądnym życiem; ukrywamy swoją niechęć do pracy poprzez wychwalanie socjalizmu, w którym to państwo wszystko robi za nas. Tak bardzo chcemy być kochani, że zapominamy kochać. Pieścimy się z własnymi problemami do tego stopnia, że nie udaje nam się dostrzec uroku innych osób. Posiadamy majątki i uważamy się z tego powodu za wartościowych. Niesprawiedliwie krytykujemy innych, tłumacząc, że powinni poznać prawdę o sobie. Za nasze zalety uważamy brak niektórych wad. Szczycimy się błyszczącym opakowaniem naszego życia i nazywamy to stylem. Odmawiamy podjęcia jakichkolwiek decyzji i chełpimy się własną otwartością. Oto pokusy, na które wszyscy jesteśmy podatni, kiedy pozwolimy, by zdominowało nas ego.
Ci, którzy gloryfikują ego, czyli pozorną osobowość, często rozwijają w sobie również niezdrowe zainteresowanie problemami, które ich nie dotyczą, jako substytut zajęcia się własnym egoizmem. Można się zastanawiać, czy aby współczesne zainteresowanie thrillerami, tajemniczymi morderstwami w filmach i przerażającymi historiami opisywanymi w gazetach nie świadczy o tym, że miliony ludzi czują potrzebę rozwiązywania ważnych problemów osobistych. Zamiast mierzyć się z zagadkami własnej osoby, które naprawdę trudno rozwikłać, wolą analizować wydarzenia z cudzego życia. Człowiek, którego dusza cierpi udrękę, może znaleźć upodobanie w słuchaniu o mękach innych ludzi albo w oglądaniu takich sytuacji na ekranie, aby choć na chwilę zapomnieć o własnym wewnętrznym piekle.
Mówiąc o innych ludziach, często pytamy: „Dlaczego on nie zdaje sobie sprawy ze swoich win?”. Otóż dlatego, że „on” nigdy nie zajrzał w głąb samego siebie; ego przesłoniło w nim „ja”; egotyzm zagłuszył jego osobowość. Z drugiej strony, my – dostrzegając jego winę – czasami, aczkolwiek nie zawsze, nieświadomie ujawniamy własne winy; bo jak ktoś z nas mógłby powiedzieć o kimś innym: „Ona jest zazdrosna” albo „Ona jest złośliwa”, nie poznawszy uprzednio we własnym sercu, co znaczy być zazdrosnym albo złośliwym? Jezus ostrzegł nas: „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni” (Mt 7, 1)¹. Osądzanie bliźniego jest odkrywaniem samego siebie, a przez to osądzaniem samego siebie. Drażliwość niektórych osób na własnym punkcie oraz gwałtowne reakcje na krytykę wskazują, jak bardzo chronią one swoje zafałszowane ego, a także jak niewiele mają odwagi, aby ośmielić się pozwolić swojej prawdziwej osobowości ujrzeć światło dzienne.
Z tego, że ego i „ja” – powierzchowna i prawdziwa osobowość – są z sobą związane jak łupina i ziarno, wynika, iż „ja” nie zostanie odkryte, dopóki nie usunie się ego. Jabłko nie stanie się drzewem, dopóki nie pozbędzie się zewnętrznego miąższu, by nasienie mogło swobodnie rosnąć.
Z wielu ukazujących się obecnie pism można się dowiedzieć, jak oszukiwać ludzi za pomocą pochlebstw lub pozyskać ich przychylność poprzez relatywizowanie cnoty i występku; tak naprawdę ich autorzy odwołują się do naszego egotyzmu. Pod wpływem takich treści ego staje się bardziej egoistyczne, a łupina – bardziej nieprzenikniona, co skutecznie zapobiega uwolnieniu „ja”, czyli prawdziwej osobowości. Wykorzystywanie innych jako narzędzi do realizacji naszych ambicji jest zaprzeczeniem ich miłowania – jak również własnego rozwoju. Ci, którzy ciągle ukrywają swą prawdziwą osobowość, nie tylko ukazują się przed bliźnimi w chwilach zdenerwowania jako zupełnie inne osoby, lecz także mają zaledwie minimum niezbędnej do życia prawdziwej samoświadomości. Poczucie bycia sobą jest u nich całkowicie zewnętrzne: są tak bardzo zależni od pochwał innych, że nigdy nie czują się przystosowani, nigdy nie mogą znaleźć spokoju. Ich uczucia i czyny toczą wojnę. Wydaje się, że w ich piersiach rozgrywa się bezustanny, gwałtowny konflikt pomiędzy tym, kim powinni być, a tym, kim są. Tacy ludzie, wiecznie pochłonięci pozorami i swoimi powierzchownymi uczuciami, stają się niezdolni do miłości w prawdziwym tego słowa znaczeniu; uwielbiają doświadczanie miłości, ale nie kochają żadnej osoby, ponieważ sami ledwie są osobami. Boją się zajrzeć do własnego wnętrza z powodu skrzętnie skrywanych sekretów własnych dusz, czują więc odrazę do ciszy i spokoju – ponieważ tylko spokojni duchem mogą żyć z sobą samym.
Różnica pomiędzy osobą, w której dominuje ego (czyli samolubstwo), a osobą, w której przeważa „ja” (czyli osobowość), to różnica przypominająca tę pomiędzy fałszywą wesołością a prawdziwym szczęściem, pomiędzy życiem neurotycznym a normalnym. Egotystę można przedstawić w następujący sposób:
Ego – maska, którą egotysta pokazuje światu – stanowi główny obiekt jego zainteresowania; wszystkie pragnienia, myśli i uczucia ocenia on wyłącznie przez pryzmat ego. „Ja”, czyli prawdziwa osobowość, która nosi cechy podobieństwa do Boga, jest w nim bardzo słaba i wpływa tylko na niewielki obszar całości jego życia.
W przypadku osoby normalnej sytuacja jest przeciwna:
Osobowość (która jest zakorzeniona w Bogu) zajmuje centrum życia, tymczasem ego (czyli samolubstwo) jest tak powierzchowne, że z trudem można je dostrzec. Takie usytuowanie osobowości nie oznacza jednak utraty jej indywidualnych cech – w rzeczywistości jest ona mocniejsza i dużo bardziej indywidualna niż w przypadku osoby zdominowanej przez ego. Filozofowie określają „ja” (czyli prawdziwą osobowość) „tym, co trwałe” – tym, co potrafi powracać do swojej istoty, zbiec się z sobą samym, widzieć siebie takim, jakie jest, oraz poznać siebie na drodze refleksji. Każda ludzka osobowość jest tak nienaruszalna, że wyróżnia się spośród wszystkich innych jako wyjątkowa, niełatwa do pojęcia i całkowicie odrębna. Każdy człowiek stanowi drogocenną tajemnicę ze względu na swoją osobowość, czy też swoje „ja”. Opinia publiczna nie może oceniać jednostki; nie można jej mierzyć miarą jej uwarunkowań; należy ona tylko do siebie samej i żadna inna istota na świecie nie może zgłębić jej tajemnicy, z wyjątkiem Boga, który ją stworzył. Godność każdego „ja” przekracza nasze poznanie.
Jednak ego jest stworzone na obraz i podobieństwo ducha świata, w którym człowiek żyje, tak jak „ja” jest stworzone na obraz i podobieństwo wiecznego Boga. Ego jest konformistą, „przystosowuje się” do swojej epoki, ale Pismo ostrzega: „Nie bierzcie więc wzoru z tego świata” (Rz 12, 2). „Ja” uzyskało wewnętrzną wolność, wznosząc się ponad rzeczy tego świata. Ego jest zawsze skupione na sobie; prawdziwa osobowość, z racji swojej tajemniczości, pragnie wznieść się ponad siebie samą, by powrócić do swojego źródła. Ego chce, aby świat mu służył; „ja” chce służyć światu. Egocentryzm zawsze prowadzi do oszukiwania samego siebie, ponieważ ego z samej swojej natury dąży do zduszenia „ja” i jego chęci podejmowania trudu. Ego ucieka przed prawdą, ponieważ wie, że prawda je zniszczy. „Ja”, czyli prawdziwa osobowość, poszukuje prawdy, ponieważ wie, że dzięki niej rozkwitnie i osiągnie doskonałość. Kłamcy to zawsze osoby wysoko ceniące swoje ego.
W socjalizmie, który podkreśla znaczenie człowieka w masie, zawsze wywiera się ogromną presję na osobowość. Ludzka dusza znaczy jednak więcej niż wszystkie formy zbiorowości, stworzone po to, żeby służyć ludziom, a nie odwrotnie. Osobowość ma większą wartość niż świat materialny, ponieważ człowiek siłą swego umysłu poprzez naukę może zrozumieć cały wszechświat. Sam dobry Bóg porównał kosmos z duszą i zadał pytanie: „ cóż może dać człowiek w zamian za swoją duszę?” (Mk 8, 37).
Tajemnica wolności nierozdzielnie łączy się z tajemnicą osobowości. Ego zawsze próbuje interpretować wolność jako przyzwolenie, z kolei osobowość, czyli „ja”, pojmuje wolność jako odpowiedzialność wobec prawa. Ego definiuje wolność jako prawo do robienia tego, co mu się podoba; „ja” – jako prawo do postępowania tak, jak trzeba. Ego mówi o swoich uczuciach: „Kocham, cokolwiek zechcę”; osobowość, czy też „ja”, mówi: „Kocham, cokolwiek Bóg zechce”. Ego nie uznaje niczego poza zmysłowymi obiektami, mogącymi sprawić mu przyjemność. Osobowość ceni wartości ponadludzkie – nie miałaby ona bowiem znaczenia, jeżeli nie istniałby wyższy świat, do którego może dążyć. Ego styka się z innymi ego jak bilardowe kule zderzające się w biegu; „ja” spotyka inne osobowości we wspólnocie i braterstwie, ponieważ każde „ja” jest postrzegane przez wychodzące mu naprzeciw inne „ja” nie jako obiekt, ale jako inna osoba, tak samo święta jak „Ty”.
Ego nie bierze pod uwagę innych ego, chyba że może je wykorzystać dla własnej przyjemności lub ambicji. Jest jak rozhisteryzowana kobieta, która odnosi każde wydarzenie do siebie. Wdycha to samo powietrze, które wydycha, ponieważ neguje wszystko, co istnieje poza nim. Ustanawia siebie wyznacznikiem prawdy, dobra i moralności – samo ustala dla siebie zasady – neguje wszystko i jedynie siebie uważa za podmiot.
Z kolei „ja” zdaje sobie sprawę z powołania i misji. Głębinami prawdziwej osobowości porusza Boże wezwanie do uczynienia dobrego użytku z Jego twórczych darów – nie tylko dla nas samych, lecz także dla naszych bliźnich i świata; „wszystko jest wasze, wy zaś Chrystusa, a Chrystus – Boga” (1 Kor 3, 22–23). Przede wszystkim dlatego, że „ja” utwierdza człowieka w świadomości posiadania przezeń duszy, spodziewa się i ma nadzieję, że przekroczy śmierć. Gdyby człowiek był tylko rzeczą, zginąłby razem z rzeczami; gdyby był zwierzęciem, zginąłby ze zwierzętami; gdyby był tylko ego, zginąłby, kiedy ludzie przestaliby o nim mówić; ale skoro jest „ja”, sama śmierć nie może zmieść jego osobowości, ponieważ posiada on nieśmiertelną duszę.
Niektórzy egotyści walczą jak tygrysy, żeby nie odzierać ich z ego, ale kiedy przekonują się, że pod pokrywą ego istnieje prawdziwe „ja”, osobowość, postrzegają zmianę jako przynoszącą im nie stratę, ale korzyść. Nasz Bóg powiedział, że jeśli chcemy zachować życie, musimy je stracić; potwierdził zarazem psychologiczną prawdę, że jeśli stracimy ego, znajdziemy „ja”.
Uczniowie Chrystusa próbowali odwieść Go od poświęcenia swego życia, lecz On przez tę ofiarę chciał wskazać nam, w jaki sposób każdy z nas musi odrzucić swoją samolubną egzystencję. Nie wiemy, co powiedzieli Grecy, kiedy ujrzeli naszego Pana, ale możemy podejrzewać, że zalecali Mu, by udał się do Aten, i tłumaczyli, że tylko jeden jedyny raz zabito tam mędrca, Sokratesa, a Ateńczycy żałowali jego śmierci po wieki wieków. Grecy uprzejmie przyjęliby Jezusa – a tak, pozostając w swoim kraju, prawdopodobnie narażał się On na śmierć. Jego odpowiedź: „Jeśli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie samo jedno” (J 12, 24) sugeruje, że bez śmierci nigdy nie będzie zmartwychwstania. Żeby ziarno mogło wzrosnąć, łupina musi obumrzeć. Kiedy Jan Chrzciciel zobaczył naszego Pana, powiedział, że sam musi się umniejszać, ale Chrystus musi wzrastać.
Również w naszym życiu mniejsze dobro musi ustępować temu, co w nas najlepsze. Ego musi się umniejszać; „ja” musi wzrastać. Ale „ja” nie może wzrastać bez zjednoczenia z innymi osobowościami, które zakłada miłość bliźniego. Każdy bliźni, nawet jeśli w głębi przepełnia go nienawiść, staje się miły w oczach w pełni rozwiniętego „ja”, skoro jest też dzieckiem Boga; tak oto osobowość rozkwita poprzez posłuszeństwo dwóm prawom: miłości Boga i miłości bliźniego. Kiedy człowiek przezwycięży swoje ego, odkrywa, że jego „ja”, czy też prawdziwa osobowość, jest bardziej rozległa, niż podejrzewał – jest jak okno otwarte na Boga i Jego bliźnich oraz cały bogaty wszechświat.
Ale jest jeszcze Boskie Ty, które bardziej nadaje się na centrum życia niż ego albo „ja”. Jest nim Bóg, objawiony w swej Boskiej naturze. Kiedy umiera ego, rodzi się „ja”; a kiedy „ja” poddaje się dobrowolnie Bogu objawionemu w Jezusie Chrystusie, życie znajduje w Nim swoje nowe centrum. Święty Paweł wyraził to doświadczenie słowami: „Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” (Ga 2, 20). Podobnie jak ego przemieniło się w „ja” poprzez porzucenie samolubstwa, tak też „ja” zostaje teraz ubóstwione jako uczestnik Boskiej natury, związany z nią poprzez udział i miłość. Zarówno porzucanie, jak i przywiązanie należą do zadań „ja”, które w pierwszym przypadku pozbywa się egotyzmu, w drugim zaś oddaje się pod rozkazy umysłu skupionego na Chrystusie w akcie ofiarowania samego siebie.
Ego zanikło, nawet osobowość stała się marginalna.
Jeśli ktoś zatem obrał za orbitę swego życia ruch wokół Chrystusa – myśli, które snuje, pragnienia, które go rozpalają, motywacje wszystkich jego działań skupiają się na naszym Panu. „Ja” pozostaje, ale, jak poleca Bóg Ojciec, jest drugorzędne – „ niech Twoja wola się spełnia na ziemi, tak jak w niebie” (Mt 6, 10). Takie poddanie się to szczyt działalności „ja” – spełnia się ono poprzez nieprzymuszony dar własnej woli. Jedyną bowiem rzeczą, która do tego stopnia należy do nas, że Bóg nigdy jej nie ogranicza, jest nasza wolność; zdolność do grzechu to czasowy, negatywny przejaw wolności, podobnie jak piekło jest jej wiecznym, negatywnym przejawem. Jako że wola jest zawsze wolna, stanowi najpiękniejszy dar, jaki możemy złożyć Bogu. Oddanie miejsca w centrum naszego życia Chrystusowi to droga do największego szczęścia. Nasze szczęście wygląda różnie, zależnie od centrum, wokół którego obraca się nasze życie. Jeśli jest nim ego, pojawia się frustracja; jeśli to „ja”, naturalne szczęście występuje w pewnym zakresie, chociaż nadal niepełnym. Jeśli centrum jest Bóg, pojawia się radość ze zjednoczenia z nieskończonym Życiem, Prawdą i Miłością.
Wybór centrum należy do nas: musimy być satelitami krążącymi wokół jakiegoś ośrodka, ale możemy wybrać nasze słońce. Nie możemy izolować się od wszelkich centrów: każdy człowiek oddaje czemuś swoją wolność. Jedni oddają ją opinii publicznej, inni stają się niewolnikami własnych namiętności; jeszcze inni oddają swoją wolność dyktatorom lub państwu, a niektórzy oddają ją Bogu. Tylko w ostatnim wypadku człowiek, poddając się, staje się prawdziwie wolny, ponieważ tylko wtedy jednoczy się z Tym, którego wola jest naszym szczęściem. Opinia publiczna, dyktatorzy, ciało, alkohol nigdy nie chcą uczynić nas wolnymi, kiedy im służymy, ale dla Boga nasza wolna wola jest najważniejszą troską: „Jeżeli więc Syn was wyzwoli, wówczas będziecie rzeczywiście wolni” (J 8, 36).
Kiedy ego jest silne, „ja” jest słabe; kiedy „ja” jest silne, obecność Boga w nas wciąż może być słaba, jeśli nie pozwolimy Mu działać. Ale kiedy „ja” ustąpi przed Miłością i tym, czym Miłość nas obdarza, obecność Boga w „ja” umacnia się. „Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia” (Flp 4, 13). Jeżeli „ja” stanie się tak słabe, że w całości spocznie w Bogu, prosząc, by posługiwał się nim jak narzędziem, to – ciekawy paradoks – będzie silne mocą Boga.
Egocentryk nigdy nie kocha Boga, ponieważ sam jest swoim bogiem; osoba, której oś stanowi „ja”, kocha Boga w sposób ograniczony, uznając Go za potęgę, która stworzyła świat, mądrość, która go zaplanowała, oraz miłość albo Boskie prawo grawitacji, przyciągające wszystkich do Niego. Ale człowiek, którego centrum stanowi Chrystus, utożsamia własną wolę z wolą Boga, szczęście znajduje tylko w miłości do Boga, a w Nim samym miłość wszystkich stworzeń, nawet nieprzyjaciół.ROZDZIAŁ 2
Egotysta – eskapista
Eskapista to człowiek, który nazywa religię eskapizmem, byle tylko uchylić się od poprawy życia, jakiej ona od niego wymaga. Jego ulubione wyrażenie to: „Mam spokojne sumienie”. Ale sumienie, o którym mówi, jest fałszywe i stworzone przez niego samego. Prawdziwego sumienia nie tworzymy sami; gdyby było inaczej, kazalibyśmy mu zawsze świadczyć w naszej obronie, podobnie jak czynią to psychiatrzy czasem skłonni do zeznawania w sądzie na korzyść tej strony, która ich zatrudnia. Sumienie nie może wynikać z zasad społecznych; inaczej nigdy nie ganiłoby nas, kiedy społeczeństwo nas aprobuje, ani nie pocieszałoby nas, kiedy społeczeństwo nas potępia. Jednak zdrowe sumienie pozostaje niezachwiane niezależnie od tego, czy podobają się nam jego decyzje i jak reaguje na nie nasze otoczenie. Tak jak przejrzenie partytury to jedyny sposób, żeby dowiedzieć się, na których klawiszach pianina należy grać, a na których nie, tak też samo istnienie sumienia podpowiada, że ponad nami stoi Boski Ustawodawca, który stanowi prawo, Boska Władza Wykonawcza, która sprawdza, czy go przestrzegamy, oraz Boski Sędzia, który feruje wyroki. Przez cały czas czujemy, że towarzyszy nam niewidoczny świadek. Cieszymy się z Jego wewnętrznych pochwał, czerwienimy się ze wstydu z powodu Jego wewnętrznej nagany; tym świadkiem jest Bóg. Samo słowo „sumienie”² oznacza wspólną wiedzę – wspólną z kim, jeśli nie z Bogiem? Sumienie bowiem to wpływ Boskiej prawdy i dobroci na nasze wnętrze.
Są jednak dwa rodzaje sumienia: to, które dał nam Bóg, a także to, które być może stworzyliśmy sami dla siebie. Wiedzeni przez pierwsze dowiadujemy się, że Bóg nie tylko zaszczepił w nas pragnienie dążenia do niebiańskiego miasta, lecz także dał nam mapę pokazującą, jak tam dotrzeć. Podążając za sumieniem własnej produkcji, możemy negować istnienie celu w życiu, wyrzucić mapę, nazywać właściwym każdy odczuwany przez nas nastrój. Posiadacze takiego fałszywego sumienia to osoby, które chełpią się jego „pokojem”. „Pokój” to ładne słowo – ale również ono ma prawdziwe i fałszywe znaczenie. Prawdziwy pokój to dar od Boga; fałszywy – to nasz własny wytwór. Prawdziwy pokój rozkwita we wzrastającej przyjaźni z Bogiem; fałszywy pokój rozwija się, kiedy zapominamy o Bogu i wywyższamy siebie. Prawdziwy pokój pogłębia się w smutku; fałszywy załamuje się w razie niepowodzenia. Prawdziwy pokój niczego się nie dopomina; fałszywy jest niespokojny i pożądliwy. Prawdziwy pokój ma wyważoną samoocenę; fałszywy obawia się, że zostanie uznany za gorszy. Prawdziwy pokój ze wszystkich sił ufa Bogu pomimo swoich przeszłych grzechów; fałszywy unika myśli o Bogu, ponieważ nie zamierza zerwać z obecnymi grzechami.
W fałszywym pokoju żył bogacz, w prawdziwym – Łazarz; panny nieroztropne spały pełne pokoju, ale był on fałszywy; głupiec, który zakopał talent, czuł pokój, ale był to jedynie pokój w jego umyśle; człowiek, który zbudował dom na piasku, żył w pokoju – dopóki nie nadeszła burza. W fałszywym pokoju sumienie jest martwe; oko duszy jest ślepe, jej uszy – głuche, a palce – sparaliżowane. Fałszywy pokój towarzyszy fałszywemu sumieniu, które ukuliśmy poprzez nasze występki.
Tworzenie fałszywego sumienia przebiega w trzech etapach:
– usypianie sumienia;
– powodowanie drętwienia sumienia;
– zabicie sumienia.
Do ich omówienia posłużymy się przykładem kradzieży, chociaż równie dobrze nadawałby się do tego każdy inny grzech. Przy pierwszej pokusie, by ukraść, wewnętrzny głos sumienia przypomina o siódmym przykazaniu: „Nie kradnij”. Ego odpowiada: „To pióro wieczne nie jest zbyt wartościowe; właściciel nawet nie zauważy jego braku; ma co najmniej tuzin innych. W każdym razie, ukradnę tylko ten jeden raz”. To usypianie sumienia. Następnie przychodzi etap drętwienia – głos sumienia mówi: „Nie powinieneś tego robić. Mówiłeś, że nigdy więcej tego nie zrobisz. Jeśli będziesz często kradł, wejdzie ci to w nawyk”. Ego odpowiada: „Sądzę, że tak zostałem stworzony. Jak mam się powstrzymać? Poza tym, słyszałem, jak jeden z moich profesorów mówił, że nie jesteśmy wolni, tylko «uwarunkowani», żeby być takimi, jakimi jesteśmy. Skoro mam skłonność do kradzieży, widocznie odziedziczyłem złodziejską naturę po dziadku. Może mam także kompleks niższości wywołany tłumieniem mojego ego przez reakcyjnych rodziców, którzy żyli przed czasami postępowego wychowania; to zupełnie naturalne, że rekompensuję to sobie rozszerzaniem swojego ego w zakresie nabywania własności”.
Po takim uzasadnieniu i dalszej kradzieży następuje ostatni etap: zabicie sumienia. Głos sumienia nie przemawia już głośno; słabo szepcze: „Kradzież i tak jest zła”. Ego odpowiada: „Kto decyduje o tym, co jest dobre, a co złe, jeśli nie ja? Sumienie to tylko pozostałość dziecinnego lęku. Dlaczego ktoś ma mi mówić, co jest dobre, a co złe? Skąd mam wiedzieć, czy jest jakiś Bóg? Sumienie to pozostałość społecznego tabu i totemu. Słyszałem, że niektóre prymitywne plemiona nie uważają kradzieży za zło; tak czy siak trzeba żyć własnym życiem. Kradzież jest zła, tylko jeśli cię złapią”.
Na koniec tego toku rozumowania „własne sumienie napiętnowane” (1 Tm 4, 2) i rodzi się nowe sumienie. Folgując sobie po raz pierwszy, tylko nieliczni potrafią przewidzieć, że staną się bezwzględnymi złodziejami. W ten sposób małe wykroczenia młodości stają się poważnymi buntami wieku dojrzałego. Jaka bowiem zbrodnia zostanie sprawiedliwie osądzona, jeśli normą ustanowimy nasze własne sumienie? Jeśli każdy ma być własnym sędzią, kto zostanie potępiony? Jeśli ego utożsamia to, co dobre, z własną zachłannością, za jaką niesprawiedliwością będzie zdolne się opowiedzieć? Gdy ktoś mówi, że ma spokojne sumienie, to często tylko dlatego, że utożsamia sumienie z zainteresowaniami i pragnieniami swojego ego. Pragnienia takich ludzi nie podążają za nakazami sumienia, zamiast tego sumienie podąża za ich pragnieniami.
Czy jednak taka osoba naprawdę ma spokojne sumienie? Nie. Gdyby rzeczywiście miała spokojne sumienie, nie obnosiłaby się z tym tak bardzo. Zdrowi ludzie nie biją się w piersi, mówiąc: „Jesteśmy zdrowi”; to chorzy mówią o swoim zdrowiu. Sprawiedliwe sumienie nigdy nie chełpi się swoją prawością, ponieważ sędziego upatruje w Bogu, nie w sobie. Jak powiedział św. Paweł: „Sumienie nie wyrzuca mi wprawdzie niczego, ale to mnie jeszcze nie usprawiedliwia” (1 Kor 4, 4). Ponadto to właśnie osoby o fałszywym sumieniu najmocniej starają się uciec przed jego rachunkiem. Spokojne sumienie powinno być przyjemne. Jak więc wytłumaczyć ucieczkę przed prawdą w alkoholizm, narkotyki i pobudzanie się albo pod skrzydła psychoanalityka, którego wynajmują ludzie skłonni zapłacić za usłyszenie zaprzeczenia swojej winy.
Nie można osiągnąć prawdziwego pokoju, jeśli dopasowuje się pobłażliwe sumienie do własnych grzechów. Ludzie martwią się, ponieważ nie mogą oddzielić swoich działań od niepewnej przyszłości, w której będą musieli zdać rachunek ze swojego postępowania. Nawet fałszywe sumienie, które odniosło sukces, osiągając wszystko, co – jak uważało – chciało osiągnąć, pozostaje niespokojne pośród swoich zdobyczy.
Błąd mój już minął. Lecz ach! Jaki rodzaj
Modlitwy może być dla mnie pomocny?
Przebacz mi moje ohydne morderstwo!
To być nie może; boć jeszcze posiadam
To wszystko, co mię wiodło do morderstwa:
Koronę, władzę, żonę brata. Możeż
Być rozgrzeszonym, kto dzierży plon grzechu?
W praktykach tego zepsutego świata
Zdarza się zbrodni pozłoconą ręką
Usuwać na bok sprawiedliwość; nieraz
Widziano nawet prawo przekupione
Owocem gwałtu; ale tam tak nie jest:
Tam nie popłaca szalbierstwo; tam czyny
Nago się jawią i człowiek, stawiony
Naprzeciw swoich przestępstw oko w oko,
Musi je wyznać³.
Czasami ostatecznym wyjściem dla tych, którzy chełpią się spokojnym sumieniem, staje się samobójstwo; nieład wywróconej do góry nogami natury i duszy ujarzmionej przez ciało wydaje się nie do zniesienia. Poczucie, że coś jest z nimi nie w porządku, każe im bić się w piersi, kiedy tylko zrobią coś złego – to fakt psychologiczny. Wierni czynią to trzy razy, recytując słowa Confiteor: „moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina”. To tak, jakby tkwiło w nas coś złego, co chcielibyśmy zbić i ujarzmić. Oprawcy na Kalwarii opuścili wzgórze, uderzając się w piersi, jakby chcieli wyprzeć swoją zbrodnię. Kiedy głęboka rozpacz spada na grzeszną duszę, która nie ma wyjścia – dlatego, że nie uznaje Boga albo wzbrania się przed powierzeniem się Jego miłosierdziu – pragnienie samookaleczenia może dojść do punktu, w którym człowiek odbierze sobie życie, tak jak zrobił to Judasz. Sędzia jeszcze się nie pojawił, a jednak wyrok już zapadł: piękne i skomplikowane połączenie ciała i duszy było tak zaburzone, że sumienie skazało je na rozdzielenie.
Poczucie winy nigdy nie ulega w nikim całkowitemu zniszczeniu. Sumienie żyje nawet wtedy, gdy zostanie celowo zduszone albo zignorowane. Ego może uciekać się do różnych mniej radykalnych niż samobójstwo wybiegów, w beznadziejnej próbie ucieczki przed ostrzeżeniami sumienia. Wymieńmy trzy spośród nich:
– nadpobudliwość;
– przemoc;
– fałszywe poczucie sprawiedliwości społecznej.
Niektórzy próbują uciec przed wyrzutami sumienia przez nadmierną aktywność prowadzącą do nerwowości i neurotycznego przepracowywania się. Szczęśliwi ludzie pracują, czasami bardzo ciężko, żeby spełnić swój obowiązek. Inni jednak używają pracy jak narkotyku, żeby nie myśleć o własnym sumieniu i wewnętrznej nędzy. Kiedy pracę wykonuje się dla płynącej z niej przyjemności albo zaspokojenia potrzeb ekonomicznych – to normalne; ale kiedy praca stanowi kompulsywną ucieczkę od wewnętrznego poczucia winy, wtedy przestaje być pracą, a staje się nałogiem. Normalna praca daje człowiekowi możliwość wyrazu, uzewnętrznia, łączy z rzeczywistością i odkupuje jego grzechy. Nieprawidłowa aktywność – przeciwnie – jest jednym ze środków podejmowanych przez przestraszone ego, żeby się zatracić.
Na każdym etapie życia mamy swoje ulubione sposoby ucieczki do uciech świata zewnętrznego przed wewnętrznym głosem Boga. W młodości pociąga nas gwałtowność niepohamowanych namiętności, w wieku dojrzałym pochłaniają nas interesy, pogoń za zyskiem, władzą, sławą – czyli budowanie coraz to „większych spichlerzy” (por. Łk 12, 18). Bezbożny człowiek, którym zawładnął seks czy też Eros – cel jego młodości, w późniejszym wieku często zamienia ten popęd na bardziej wysublimowany: szaloną pogoń za sukcesem ekonomicznym. Tego rodzaju sukces może stanowić równie dobry cel, ponieważ jest tylko substytutem pożądania dla wielu osób w średnim wieku – zaś jedno i drugie pragnienie to ucieczka przed brzemieniem decyzji i odpowiedzialnością. Niecierpliwość związana z taką nadmierną aktywnością nie oznacza, że takie osoby naprawdę pragną sławy lub pieniędzy (ponieważ nie zatrzymują się, kiedy to zdobędą), ale raczej, że chcą sprawić sobie zewnętrzną przyjemność, aby zrekompensować swoje pragnienie wewnętrznego pokoju. Swoją wartość mierzą one zawartością własnego portfela i wycinkami z prasy.
Można się zastanawiać, czy przemoc i agresja naszych czasów częściowo nie wynikają z działań wielu tak zwanych spokojnych sumień, próbujących zaspokoić pragnienie wewnętrznego ładu poprzez wymuszanie uległości innych wobec swej egotycznej woli. Poczuciu winy zawsze towarzyszy głębokie przekonanie o własnej niższości w obliczu dobra – człowiek podejmuje próbę zmiany tego stanu, czyniąc gwałtowne wysiłki, by tylko jego bliźni poczuł się gorszy. Konflikty, kłótnie, wywoływanie skandali, nienawiść i prześladowanie to zewnętrzne objawy skrępowania sumień.
Trzecia droga ucieczki przed głosem Boga to fałszywe zainteresowanie sprawiedliwością społeczną. Istnieje zarówno prawdziwe, jak i fałszywe umiłowanie osób gorzej sytuowanych, ubogich i bezdomnych. Jest ono szczere, jeżeli sam zainteresowany jest sprawiedliwy, jeżeli zaś jest niesprawiedliwy – jest fałszywe. Umiłowanie sprawiedliwości społecznej czasami idzie w parze z osobistą niesprawiedliwością i złym sumieniem. Dawid ukradł żonę Uriaszowi, a jego samego wysłał na wojnę w pierwszych szeregach wojska, żeby ten został zabity. Usprawiedliwiał to słowami: „Miecz dosięga raz tego, raz innego” (2 Sm 11, 25). Kiedy jednak prorok Natan powiedział Dawidowi o biednym człowieku, któremu pewien bogacz ukradł jedyną owieczkę, żeby podjąć swojego gościa, ten, z ostrym wyczuciem politycznej sprawiedliwości, wystąpił jako obrońca uciśnionych i rzekł w słusznym gniewie: „ jest winien śmierci” (2 Sm 12, 5). Natan zaś, wiedząc, że Dawid pogwałcił prawo indywidualnej sprawiedliwości, powiedział: „Ty jesteś tym człowiekiem” (2 Sm 12, 7). Skrucha Dawida stała się sposobnością do jego odrodzenia, zarówno w aspekcie indywidualnej, jak i społecznej sprawiedliwości; skomponował siedem psalmów pokutnych, w których wołał z głębi udręczonej duszy, zaczynającej odnajdować pokój: „Boże, zmiłuj się nade mną; Boże, zmiłuj się nade mną”.
Udręczone, skruszone sumienie, które nie zabiło jeszcze głosu Boga – albo które nie uległo jeszcze szarlatanom negującym istnienie grzechu – zawsze nosi w sobie oznaki życia, tak jak u Dawida. Dla każdego jest nadzieja – nieważne, jak bardzo jest podły – dopóki nienawidzi zła. To nie grzech jest najgorszą rzeczą na świecie, lecz negowanie go przez fałszywe sumienie – ponieważ taka postawa uniemożliwia przebaczenie. Niewybaczalnym grzechem jest sama negacja grzechu. Ale zanim dotrzemy do etapu skruchy – pomimo porażki falstartu, okresu zadyszki pomiędzy nawrotami choroby – dopóki odczuwamy prawdziwe wyrzuty sumienia, głos Boga wciąż daje się słyszeć, a żaden tego typu przypadek nie jest beznadziejny. Taka osoba, nawet jeśli wydaje się nieczuła na Bożą miłość, to jednak w chwili zamętu otworzy się na głos bojaźni Bożej, co może wyrwać ją z martwoty i ponownie wzbudzić w niej świadome życie.
Nawet jeśli czyjeś sumienie jest martwe, jego wady wciąż istnieją. Nie można bowiem myśleć, że ci, którzy negują Boga i prawo moralne, są poza zasięgiem Bożej sprawiedliwości. Można negować grzech, ale nigdy nie uda się uciec przed jego skutkami. Można przeczyć prawu grawitacji, ale jeśli rzucimy się ze szczytu Empire State Building na przekór temu prawu, odczujemy mimo wszystko bardzo smutne i tragiczne skutki naszej negacji. Tak samo jest z sumieniem i prawem moralnym. Pewien mąż i ojciec nie tylko negował moralność, lecz zrywał wręcz boki ze śmiechu, kiedy ktoś wspominał Boga; człowiek ten także deprawował innych, jak tylko umiał, odciągając ich od religii i moralności – jednak podświadomie odczuwał karę za swój sprzeciw. W końcu zrodziła się w nim koszmarna zazdrość o żonę, choć kobieta przez cały czas była mu wierna. Jego zazdrość wynikała z fałszywego poczucia pogwałconej sprawiedliwości; chociaż sam nie uznawał żadnych standardów prawości, wymagał ich od swojej żony. Pogarda tego ateisty dla niewierności była wyrazem nieuświadomionego uznania przezeń prawa moralnego, lecz zamiast dostosować się do zasad tegoż prawa, tuszował swoją winę, oskarżając o jego nieprzestrzeganie matkę swoich dzieci.
Prosta analogia uzmysłowi nam, o co chodzi: jeżeli nie zdejmiemy zakrętki z tubki pasty do zębów i naciśniemy tę tubkę, pasta wybije dziurę w najsłabszym jej miejscu. Podobnie dzieje się, kiedy nie uznajemy pogwałcenia praw moralnych – ludzki umysł jest pod presją. Tłumiona wina wybucha w najsłabszym miejscu, tworząc psychozy i neurozy. Nieposłuszeństwo wobec prawa moralnego przejawia się czasem w postaci pesymizmu, kiedy człowiek ciągle wieszczy klęskę i katastrofę, spodziewając się porażki w każdym przedsięwzięciu, którego się podejmuje. Przytłaczające poczucie pesymizmu wynika ze świadomości własnej porażki, piekło zaś to tylko trwała forma jej wyrazu. Jeżeli ktokolwiek w otoczeniu takiej osoby jest szczęśliwy, sprawia to, że staje się ona niespokojna i próbuje zniszczyć cudze szczęście oszczerstwem, kpiną i zazdrością. Takie osoby same się skazują, a w miarę rozprzestrzeniania się ich nienawiści do Boga ich wewnętrzne piekło zaczyna dotykać życia innych. Często się mówi, że ludzie mają swoje piekło tu i teraz; owszem, mają w swoim życiu piekło, ale nie w jego całości. Zarówno piekło, jak i raj dopiero zaczynają się dla nas na ziemi.
Inną formą ucieczki przed nieuznaną winą jest przyjęcie postawy cynizmu. Pesymista różni się od cynika tym, że ten pierwszy nie ustaje w walce na przegranej pozycji pomiędzy własną duszą a życiem, drugi natomiast próbuje prowadzić tę bitwę w cudzej duszy. Cynik dokonuje projekcji swojej wewnętrznej klęski na innych; ponieważ sam jest nieszczęśliwy, stara się unieszczęśliwić innych, wykpiwając fundamenty ich wewnętrznego pokoju. Sprawia mu radość „obalanie cudzych mitów”, ponieważ sam już „obalił” swoje. Taka osoba chce uwolnić się od winy poprzez zrzucanie jej na bliźnich.
Szekspir dobitnie pokazał dwie możliwe konsekwencje winy – czyli ucieczkę w psychozę i neurozę – odpowiednio w postaciach Makbeta i Lady Makbet. Makbet doznaje wywołanych strachem wizji, ponieważ zabił króla Szkocji, żeby móc przejąć jego koronę. Nawet przed morderstwem ma halucynacje, widzi sztylet ociekający krwią:
Jestli to sztylet, co przed sobą widzę,
Z zwróconą ku mej dłoni rękojeścią,
Pójdź, niech cię ujmę! Nie mam cię, a jednak
Ciągle cię widzę. Fatalne widziadło!
Nie jestżeś ty dla zmysłu dotykania,
Tylko dla zmysłu widzenia dostępnym?
Jestżeś sztyletem tylko wyobraźni?
Rozpalonego tylko mózgu tworem?⁴
Po morderstwie Makbet ulega dalszym halucynacjom. Słyszy dziwne głosy niosące się po zamku. Sądzi, że ujrzał ducha Banka, którego zabił. Ciągłe zamartwianie się nieuznaną przez siebie winą doprowadza go ostatecznie do stanu umysłu, w którym nic nie wydaje mu się realne; z biblijnego punktu widzenia cierpi na „zatwardziałość serca”. W końcu, kiedy obwieszczają mu, że jego żona nie żyje, zdradza się jako zupełny sceptyk i agnostyk – podobnie jak wielu współczesnych pesymistów, podsumowuje swoje życie jako warte niewiele więcej niż migotanie świeczki. W ten sposób Szekspir ukazał, jak zbrodnia przeradza się w postawę ateistyczną.
Kiedy Makbet dowiaduje się o samobójstwie żony, wypowiada tylko słowa ukazujące jego pesymistyczne credo, które w zasadzie jest zapowiedzią Bytu i nicości Jean-Paula Sartre’a:
Powinna była umrzeć nieco później;
Czego się było tak spieszyć z tą wieścią?
Ciągle to jutro, jutro i znów jutro
Wije się w ciasnym kółku od dnia do dnia,
Aż do ostatniej głoski czasokresu;
A wszystkie wczora to były pochodnie,
Które głupocie naszej przyświecały
W drodze do śmierci. Zgaśnij, wątłe światło!
Życie jest tylko przechodnim półcieniem,
Nędznym aktorem, który swoją rolę
Przez parę godzin wygrawszy na scenie
W nicość przepada – powieścią idioty,
Głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą⁵.
O ile Makbet przejawiał psychozę, o tyle Lady Makbet stanowi podręcznikowy przykład zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych. To charakterystyczny stan, w którym grzesznik, stłumiwszy swoją winę, czuje się w obowiązku spełniać pewien rytuał jako substytut naprawy pogwałconego porządku moralnego. Normalnym dla sumienia postępowaniem byłoby wyznanie winy i podjęcie wszelkich możliwych kroków w celu jej naprawienia. W porządku duchowym i nadprzyrodzonym odpowiednimi środkami uwolnienia byłyby spowiedź, rozgrzeszenie i pokuta. Jednakże Lady Makbet próbuje uspokoić swoje sumienie, negując istnienie jakiegokolwiek sędziego, który pociągnie ją kiedyś do odpowiedzialności. Mimo to świadome wyparcie nie chroni jej przed uznaniem – w innej formie – poczucia konieczności oczyszczenia. Zastępuje ona zatem oczyszczenie moralne, które następuje poprzez spowiedź i rozgrzeszenie, oczyszczeniem fizycznym, poprzez ciągłe mycie rąk. Ale to jej dusza – nie ciało – potrzebuje obmycia. (Piłat uczynił właściwie to samo, kiedy, skazawszy naszego Pana na krzyż, zażądał wody, by opłukać ręce i zmyć tym samym swoją winę).
Lady Makbet wyobraża sobie plamy krwi na swoich dłoniach; dlatego co jakiś czas rozpaczliwie krzyczy: „O precz, przeklęta plamo! Piekło jest mroczne. Nadal ta woń krwi. Wszystkie pachnidła Arabii nie wrócą słodkiego zapachu tej małej dłoni. Och! Och! Och!”⁶.
Lekarz, który spostrzega te nienormalne objawy winy, jest niezwykle dobrym psychiatrą, ponieważ wie, że podłoże tej neurozy jest moralne, a nie naturalne. Jednak żywi pobożną nadzieję, że Lady Makbet może przed śmiercią dostąpić Bożego miłosierdzia: „Ta choroba wymyka się mej sztuce; znałem jednak chodzących we śnie, którzy nabożnie zmarli w swym łożu”⁷.
Zły to stan. Czyny przeciwne naturze
Rodzą przeciwny naturze niepokój;
Skrycie dręczone sumienie powierza
Nieraz poduszce tajemnice duszy.
Jej potrzebniejszy ksiądz niż lekarz, Boże,
Przebacz nam grzesznym!⁸
Współcześnie spotkamy wiele osób, które są jak Lady Makbet, choć cierpią z powodu grzechów innych niż morderstwo. Nikt nie popada w bardziej gorączkowy i tchórzliwy eskapizm niż dusze podobne do duszy naszej bohaterki, które doprowadzą się raczej do szaleństwa, niż zmierzą z prawdą o sobie. Wznoszą tysiące krzyży, zadających więcej cierpienia niż krucyfiks. Nawet w chwili, kiedy ośmielają się nazywać osoby religijne tchórzami, w głębi serca wiedzą, że prawdziwymi tchórzami są one same, ponieważ boją się pozbyć zła ze swojego życia.
Być może to, co nazywamy zmartwieniem, niepokojem, strachem, środkiem zastępczym na dnie zawsze jest wyrzutem sumienia. Może on służyć jako punkt wyjścia dla odzyskania prawdziwego pokoju. Tak samo jak złamana kość boli nas, ponieważ znajduje się nie w tym miejscu, gdzie powinna, tak też sumienie sprawia ból, kiedy znajduje się nie tam, gdzie powinno, czyli w nieprawidłowej relacji z Bogiem. Zamiast uciekać przed tym wewnętrznym piekłem, należy się do niego zbliżyć. Aby uciec przed samym sobą, trzeba najpierw zagłębić się w sobie. Wyrzuty sumienia to brak obecności Boga w duszy, tak jak łaska jest Jego obecnością. Wyrzuty to jeszcze nie wszystko; w oderwaniu od Boga oznaczają one wstręt wobec samego siebie; ale mogą one przejść w żal, a potem w nadzieję, w momencie zwrócenia się duszy do Boga o pomoc. Bóg mówi do niespokojnej duszy: „Droga, którą przemierzasz, nie prowadzi do pokoju. Gdyby tak było, nie zawracałbym ci głowy”. Bez powiązania z Bogiem pustka i samotność nieczystego sumienia rodzą rozpacz. Jednakże ból wyrzutów sumienia odniesiony do Boga staje się żalem za grzechy. Gdy tylko dusza zwróci się do ocalającego Zbawiciela, brzemię winy znika – tak samo jak pacjent zapomina o bólu, ciesząc się na widok lekarza, który może go uleczyć.
Rozpatrując nasze zalety, możemy się pomylić, gdy przyjmiemy skromność za oziębłość, a chciwość za oszczędność; ale wyrzut sumienia nigdy nas nie zwiedzie. Tak jak tłumienie winy rodzi nasze wewnętrzne nieszczęście, tak też uwolnienie się z niej poprzez spowiedź daje nam wewnętrzną radość. Dawny autor niemiecki napisał: „Męka naszego Pana może nas wyzwolić tylko wtedy, jeśli nasze serce stanie się wcześniej naszym własnym Ogrójcem”.
Nawet ci, którzy żyją w fałszywym pokoju, opartym na błędnych zasadach („Wszyscy tak robią…”, „Raport Kinseya⁹ pokazuje, że nie możemy…”, „Potrzebna nam nowa etyka, pasująca do naszych zwyczajów…”), wiedzą, że wstydziliby się zrobić pewne rzeczy, gdyby mieli się o tym dowiedzieć ich znajomi. Jednak skoro wszystko, co czyni osoba o fałszywie spokojnym sumieniu – jak sama mniema – jest dobre, dlaczego wszyscy nie mieliby o tym wiedzieć? Jeżeli nie ma zła, nie ma także wstydu.
Fałszywe sumienia mogą czasami przestać się łudzić, kiedy przypomną sobie o dniu, w którym wszyscy zostaniemy osądzeni przez Boga. Jego osąd nie będzie się opierał na wyroku sumienia, które sami sobie stworzyliśmy, ale tego, które dał nam Bóg – sumienia naszej młodości, zanim zostało ono zepsute przez grzech. Takiego sumienia, jakim było, zanim wypaczyliśmy je poprzez fałszywą edukację; sumienia uważającego grzechy, które obecnie usprawiedliwiamy, za złe; zanim zostało zanieczyszczone przyzwoleniem i zmieszane z samolubstwem; zanim stało się „tolerancyjne” i nadało dobru i złu cechę relatywności. Takie sumienie wywlecze z naszej nieświadomości cały odrażający, wstrętny ogrom grzechów na sąd.
Tak jak przedsiębiorca pod koniec dnia wyciąga z kasy fiskalnej rachunek dochodów i strat, podobnie potknięcia sumienia zostaną wyciągnięte do ostatecznego zbadania pod koniec naszego życia. Nie tyle Bóg będzie nas osądzał, co raczej my sami. Nasze sumienie przemówi: „Jestem od zawsze sumieniem, które dał ci Bóg! Przejrzyj się w nim jak w lustrze. Jestem dla ciebie tym, czym grawitacja dla gwiazd i instynkt dla zwierząt – prawem ustanowionym, żeby pomóc ci w twej drodze. Często cię ostrzegam; krzyczę; szepczę; mruczę; nie daję ci spać; sprawiam, że rano boisz się obudzić. Psuję ci zabawę, nie daję ci spokoju, gdy grzeszysz; przepełniam cię poczuciem znużenia i przesytu, odbieram ci wewnętrzny spokój. Żeby przede mną uciec, próbowałeś odnaleźć ukojenie w drugim czy trzecim małżeństwie, czwartym czy piątym drinku. U swojego psychiatry poddawałeś się analizie, ale nigdy syntezie; rozkładano cię na części, ale nigdy nie złożono w całość. Powtarzałeś, że masz spokojne sumienie, ale był to fałszywy spokój, który Zbawiciel nazywał zabójczym spokojem pałacu Szatana i jego oddziałów; próbowałeś przestać się martwić, kiedy powinieneś był się martwić; nie powinieneś sobie ufać, kiedy byłeś zupełnie pewien swojej niewinności. Ale ja, twoje sumienie, nigdy się nie męczę; nie pozwalam ci się ode mnie uwolnić, chociaż uciekałeś; nie opuszczam cię, chociaż ty mnie porzuciłeś. Nigdy nie daję ci spokoju – poprzez wyrzuty, skrupuły, zaniepokojenie; we wstydzie, niepokoju, goryczy, strachu, zmartwieniach”.
Takie sumienie nie musi czekać z obudzeniem się aż do chwili Bożego sądu. Może obudzić się samo, teraz, i może zacząć się przejmować i żyć. Ale zanim sumienie będzie mogło z powrotem stać się prawdziwe, musi najpierw przestać bać się Boga.------------------------------------------------------------------------
¹ Wszystkie cytaty biblijne za: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Biblia Tysiąclecia, wyd. V, Poznań 2007 .
² ang. conscience; pochodzi od łacińskiego słowa conscientia, które można oddać jako „współ-wiedza” .
³ W. Szekspir, Hamlet, przeł. J. Paszkowski, akt III, scena 3, w: tegoż, Tragedie, Warszawa 1980.
⁴ W. Szekspir, Makbet, przeł. J. Paszkowski, akt II, scena 1, Łódź 1989.
⁵ Makbet, dz. cyt., akt V, scena 5.
⁶ Tamże, akt V, scena 1.
⁷ Tamże.
⁸ Tamże.
⁹ Raport Kinseya – rezultat badań prowadzonych przez Alfreda Kinseya w latach 40. i 50. XX wieku dotyczących seksualności. Na ich podstawie ustalono, że 86% dorosłych mieszkańców Stanów Zjednoczonych nie przestrzega powszechnie obowiązujących norm obyczajowych .