Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W hararze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W hararze - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 233 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

AH­MED BEN ABU­BEKR

Ży­cie po­dob­ne jest do mo­rza o nie­zmie­rzo­nej ilo­ści wzbu­rzo­nych fal. Na brze­gu stoi ob­ser­wa­tor i wy­sy­ła ty­sią­ce py­tań pod ad­re­sem losu, ale ten od­po­wia­da nie sło­wem, lecz fak­ta­mi. Wy­da­rze­nia roz­gry­wa­ją się jak­by sa­mo­ist­nie, śmier­tel­ni mu­szą z ule­gło­ścią cier­pli­wie cze­kać na to, co im przy­nie­sie czas.

Czę­sto czło­wie­ko­wi wy­da­je się, że to, cze­go do­świad­czył, bę­dzie brze­mien­ne w skut­ki, a tym­cza­sem mi­ja­ją dni i lata i nic się nie dzie­je. Moż­na od­nieść wra­że­nie, iż prze­szłość nie ma związ­ku z te­raź­niej­szo­ścią. Czło­wiek w swej sła­bo­ści za­czy­na wąt­pić w spra­wie­dli­wość Opatrz­no­ści. Spra­wie­dli­wość jed­nak cha­dza nie­zba­da­ny­mi ścież­ka­mi i w chwi­lach, kie­dy się tego naj­mniej spo­dzie­wa­my, na­da­je bieg zda­rze­niom. Wte­dy czło­wiek po­zna­je ku swe­mu zdzi­wie­niu, że los zwią­zał nit­ki ży­cia w wę­zeł i te­raz każe mu go roz­wią­zać.

Tak było w Re­in­swal­den. Mi­ja­ły dni, mie­sią­ce, lata. O dro­gich oso­bach, któ­re wy­ru­szy­ły w da­le­ki świat, wszel­ki słuch za­gi­nął. Czyż­by już mia­ły nig­dy nie wró­cić? Ta myśl na­peł­nia­ła miesz­kań­ców le­śni­czów­ki głę­bo­kim smut­kiem. Gdy oka­za­ło się, że dal­sze po­szu­ki­wa­nia są da­rem­ne, ból opusz­czo­nych wzmógł się jesz­cze bar­dziej. Ale czas, któ­ry koi wszyst­kie cier­pie­nia, zro­bił swo­je. Nikt już nie skar­żył się, nie roz­pa­czał, tyl­ko w ser­cach zo­sta­ło żywe wspo­mnie­nie o tych, któ­rzy za­gi­nę­li. Nikt też nie miał od­wa­gi przy­znać się, że utra­cił ostat­nią na­dzie­ję.

Tak mi­nę­ło wie­le lat. Nad­szedł rok 1866. On wła­śnie przy­niósł ciąg dal­szych wy­pad­ków, już daw­no – jak są­dzo­no – skoń­czo­nych i za­mknię­tych.

Na Wy­ży­nie Abi­syń­skiej wzno­szą­cej się na za­chod­nim brze­gu Za­to­ki Adeń­skiej, któ­ra łą­czy Mo­rze Czer­wo­ne z Oce­anem In­dyj­skim, jest kra­ina zwa­na Ha­ra­rem. Na­le­ży czę­ścio­wo do sław­ne­go Tim­buk­tu, czę­ścio­wo zaś do ba­jecz­ne­go el­do­ra­do. Naj­więk­si po­dróż­ni­cy róż­nych na­cji pró­bo­wa­li zba­dać ten za­ką­tek. Bez re­zul­ta­tów. Je­dy­nie w roku 1854 pew­ne­mu ofi­ce­ro­wi bry­tyj­skie­mu, Ri­char­do­wi Bur­to­no­wi, uda­ło się przy­wieźć stam­tąd nie­co wia­do­mo­ści. Inni do­tar­li wpraw­dzie do Ha­ra­ru, ale ni­ko­go nie mo­gli po­in­for­mo­wać o pa­nu­ją­cych w nim sto­sun­kach, nig­dy bo­wiem nie po­wró­ci­li. Za­trzy­my­wa­no ich jako jeń­ców.

Na wnio­sek rzą­du Wiel­kiej Bry­ta­nii, a zwłasz­cza dzię­ki usil­nym sta­ra­niom lor­da Wil­ber­for­ce'a, do­szło do po­ro­zu­mie­nia mię­dzy po­szcze­gól­ny­mi pań­stwa­mi, na pod­sta­wie któ­re­go za­bro­nio­no han­dlu nie­wol­ni­ka­mi. Okrę­ty wo­jen­ne wszyst­kich kra­jów mia­ły nie tyl­ko pra­wo, ale i obo­wią­zek za­trzy­my­wać okrę­ty wio­zą­ce nie­wol­ni­ków, uwal­niać ich, bez wzglę­du na to kim byli. Mimo to nie­wol­nic­two cią­gle ist­nia­ło, a w nie­któ­rych kra­jach na­wet kwi­tło. Jesz­cze w po­ło­wie dzie­więt­na­ste­go wie­ku każ­dy, kto zwie­dzał Kon­stan­ty­no­pol, mógł stwier­dzić, że w mie­ście tym sprze­da­wa­no na tar­gach lu­dzi wszel­kich ras i na­ro­do­wo­ści. Naj­lep­sze re­zul­ta­ty przy­no­si­ły po­lo­wa­nia na nie­wol­ni­ków w oko­li­cach Nilu oraz w miej­sco­wo­ściach po­ło­żo­nych nad Mo­rzem Czer­wo­nym lub na wschod­nich wy­brze­żach Afry­ki.

Do Ha­ra­ru, le­żą­ce­go w głę­bi lądu, moż­na się do­stać je­dy­nie po­przez So­ma­lię. Nie­bez­piecz­na to po­dróż; miesz­kań­cy tej kra­iny bo­wiem to lud bit­ny, wo­jow­ni­czy, nie usta­ją­cy w wal­kach z są­sia­da­mi. Oto przy­czy­na, dla któ­rej tyl­ko bar­dzo nie­wie­lu jeń­com uda­ło się uciec z Ha­ra­ru i do­trzeć nad brzeg mo­rza.

Tę to kra­inę prze­mie­rza­ła ka­ra­wa­na, kie­ru­jąc się w stro­nę za­cho­dzą­ce­go słoń­ca. Obok cięż­ko ob­ju­czo­nych wiel­błą­dów szli lu­dzie czar­ni jak he­ban, uzbro­je­ni w eg­zo­tycz­ną broń: sta­re flin­ty o dłu­gich, per­skich lu­fach, ma­czu­gi z drze­wa he­ba­no­we­go i łuki z za­tru­ty­mi strza­ła­mi; poza tym każ­dy miał dłu­gi, ostry nóż za pa­sem.

Wiel­błą­dy były po­wią­za­ne ze sobą – ogon pierw­sze­go do uzdy dru­gie­go i tak da­lej. Je­den za­miast ła­dun­ku dźwi­gał na grzbie­cie coś w ro­dza­ju lek­ty­ki osło­nię­tej z czte­rech stron fi­ran­ka­mi, przez któ­re swo­bod­nie prze­pły­wa­ło po­wie­trze. W lek­ty­ce nie­sio­no za­pew­ne ko­bie­tę, któ­rej nikt nie­po­wo­ła­ny nie po­wi­nien był oglą­dać. Obok tego wiel­błą­da je­chał na moc­nym, bia­łym mule czło­wiek wy­glą­da­ją­cy na do­wód­cę or­sza­ku. Odzia­ny w dłu­gi, bia­ły płaszcz be­du­iń­ski, na gło­wie miał tur­ban te­goż ko­lo­ru, broń zaś taką samą jak lu­dzie eskor­tu­ją­cy ka­ra­wa­nę, tyl­ko rę­ko­jeść noża i ło­ży­sko flin­ty były ze sre­bra. Ostrym, prze­ni­kli­wym wzro­kiem lu­stro­wał oko­li­cę. W pew­nej chwi­li za­trzy­mał muła.

– Otma­nie! – za­wo­łał. – Czy wi­dzisz ten wą­wóz?

– Wi­dzę go, emi­rze.

– Tam bę­dzie­my dziś no­co­wać. By­łeś już ze mną nie­raz w Ha­ra­rze. Czy pa­mię­tasz jesz­cze dro­gę?

– Pa­mię­tam, emi­rze.

– Do­sko­na­le. Od wą­wo­zu nie­da­le­ko do El-Gel, a stam­tąd tyl­ko go­dzi­na jaz­dy do sie­dzi­by suł­ta­na. Od­wiąż swe­go wiel­błą­da, jedź i za­mel­duj, że ju­tro rano przy­bę­dę.

Otman od­wią­zał wiel­błą­da, na­stęp­nie wska­zu­jąc na lek­ty­kę, za­py­tał bar­dzo ci­cho:

– Czy mam po­wie­dzieć suł­ta­no­wi, co wie­zie­my ze sobą?

– Po­wiedz, że sza­le i je­dwa­bie, miedź, ołów, noże, proch, cu­kier i pa­pier. Po­wiedz, że chce­my to wszyst­ko za­mie­nić na ty­toń, kość sło­nio­wą, ma­sło i sza­fran. Ale o nie­wol­ni­cy nie mów ani sło­wa.

– Czy mam za­brać ze sobą ha­racz?

– Nie. Suł­tan nig­dy nie ma dość da­ni­ny. Je­że­li po­ślę mu te­raz, za­żą­da póź­niej no­wych po­da­run­ków. No, jedź!

Otman wy­ko­nał roz­kaz.

Ka­ra­wa­na skie­ro­wa­ła się ku wą­wo­zo­wi, o któ­rym mó­wił emir. Gdy jeźdź­cy zsie­dli ze swych zwie­rząt, słoń­ce wła­śnie skry­ło się za ho­ry­zont. Za­cho­dy na­stę­pu­ją w tych stro­nach prze­waż­nie o szó­stej wie­czo­rem. Jest to go­dzi­na mo­dli­twy, na­zna­czo­nej przez pro­ro­ka Ma­ho­me­ta.

Wszy­scy Be­du­ini w mniej­szym lub więk­szym stop­niu zaj­mu­ją się roz­bo­jem, ale jed­no­cze­śnie są tak re­li­gij­ni, że za naj­więk­szy grzech po­czy­tu­ją opusz­cze­nie ja­kiej­kol­wiek mo­dli­twy. Dla­te­go też człon­ko­wie ka­ra­wa­ny na­tych­miast roz­po­czę­li mo­dły. Ob­rzą­dek ich wy­ma­ga umy­cia rąk. Po­nie­waż nie mie­li wody, po­słu­gi­wa­li się pia­skiem, prze­pusz­cza­jąc go przez pal­ce, jak­by to była woda. Ukoń­czyw­szy mo­dli­twę, zdję­li ła­dun­ki z wiel­błą­dów, tak­że lek­ty­kę, po czym usie­dli, by wy­po­cząć po dłu­giej i uciąż­li­wej po­dró­ży. Emir wziął kil­ka dak­ty­li, na­lał do skó­rza­ne­go kub­ka nie­co wody, pod­szedł do lek­ty­ki i za­py­tał uchy­la­jąc za­słon­kę:

– Chcesz jeść i pić?

Nie było żad­nej od­po­wie­dzi, ale ko­bie­ta przy­ję­ła owo­ce i wodę.

– Al­lach jest wiel­ki, ob­da­rzył mnie złą pa­mię­cią – mruk­nął emir. –Za­po­mi­nam cią­gle, że nie ro­zu­miesz na­sze­go ję­zy­ka.

Za­brał opróż­nio­ny ku­bek i rzu­cił na daw­ne miej­sce. Na jego nie­my znak kil­ku lu­dzi pod­nio­sło się z zie­mi. Ob­ję­li war­tę, by wróg nie na­padł znie­nac­ka, a nie­wol­ni­ca nie ucie­kła. Wkrót­ce obóz po­grą­żył się w głę­bo­kim śnie.

Otman przy­był tym­cza­sem do miej­sco­wo­ści, o któ­rej była mowa, i nie za­trzy­mu­jąc się, po­śpie­szył da­lej w kie­run­ku Ha­ra­ru. Sta­nął tam w ja­kąś go­dzi­nę po roz­mo­wie z do­wód­cą.

Bra­my mia­sta za­my­ka­no o za­cho­dzie słoń­ca. Póź­niej nikt nie mógł bez ze­zwo­le­nia suł­ta­na wcho­dzić przez nie ani wy­cho­dzić. Otman dłu­go mu­siał ko­ła­tać, za­nim po­ja­wił się straż­nik.

– Kto tam? – za­py­tał nie otwie­ra­jąc.

– Słu­ga suł­ta­na Ah­me­da Ben Abu­be­kra.

– Jak się na­zy­wasz?

– Imię moje brzmi: Ha­dżi Otman Ben Me­hem­med Ibn Hu­lam.

– Do ja­kie­go szcze­pu na­le­żysz?

– Je­stem wol­nym So­ma­lij­czy­kiem.

Miesz­kań­cy Ha­ra­ru gar­dzą Ara­ba­mi i szcze­pem So­ma­lij­czy­ków, dla­te­go też straż­nik rzekł:

– Czło­wie­ka z So­ma­lii nie wol­no mi wpu­ścić. Był­bym su­ro­wo uka­ra­ny, gdy­bym dla ta­kiej przy­czy­ny za­kłó­cał spo­kój suł­ta­na.

– Z pew­no­ścią bę­dziesz uka­ra­ny, ale wte­dy, gdy nie za­mel­du­jesz, że żą­dam wpusz­cze­nia. Je­stem po­słań­cem emi­ra Ara­fa­ta.

Sło­wa te za­sta­no­wi­ły straż­ni­ka. Wie­dział, że emir Ara­fat jest przy­wód­cą ka­ra­wan han­dlo­wych, z któ­rych suł­tan cią­gnie świet­ne zy­ski. Dla­te­go po­wie­dział:

– Ara­fat? Spró­bu­ję. Prze­ka­żę pie­czę nad bra­mą ko­le­dze, sam zaś pój­dę i za­mel­du­ję o two­im przy­by­ciu.

Otman do­pie­ro te­raz zsiadł z wiel­błą­da. Straż­nik po­zo­sta­wił przy bra­mie to­wa­rzy­sza i udał się do pa­ła­cu suł­ta­na.

Pa­łac nie jest tu wła­ści­wie cel­nym sło­wem. Sław­na, a ra­czej osła­wio­na sto­li­ca była nie­wiel­kim mia­stecz­kiem oto­czo­nym naj­zwy­klej­szym mu­rem. Domy wy­glą­da­ły jak mu­ro­wa­ne szo­py, a „pa­łac” suł­ta­na przy­po­mi­nał sto­do­łę. Obok sta­ła bu­dow­la z nie cio­sa­nych ka­mie­ni. Dzień i noc do­bie­gał z niej dźwięk kaj­dan. Było to pań­stwo­we wię­zie­nie. Do jego głę­bo­kich piw­nic nig­dy nie do­cie­ra­ło świa­tło dzien­ne. Bia­da więź­niom, któ­rych do nich wtrą­co­no. Suł­tan nie da­wał im ani je­dze­nia, ani pi­cia. A je­że­li na­wet ja­kiś przy­ja­ciel lub krew­ny przy­niósł tro­chę wody i zim­nej, gę­stej pap­ki z mąki ku­ku­ry­dzia­nej, to i tak więź­nio­wie umie­ra­li z wy­cień­cze­nia.

Tro­nem po­tęż­ne­go mo­nar­chy, pana ży­cia i śmier­ci pod­da­nych, była skrom­na ława drew­nia­na, jaką moż­na spo­tkać tyl­ko u bie­da­ków. Suł­tan sia­dy­wał na niej z no­ga­mi pod­wi­nię­ty­mi zwy­cza­jem wschod­nim. Albo du­mał sa­mot­nie, albo też udzie­lał au­dien­cji, pod­czas któ­rych każ­dy prze­ję­ty był śmier­tel­nym stra­chem, wy­star­czył bo­wiem naj­mniej­szy dro­biazg, by ska­za­no go na tor­tu­ry czy śmierć.

I dzi­siej­sze­go wie­czo­ra suł­tan sie­dział na swym tro­nie. Na ścia­nie za nim wi­sia­ły sta­re, nie uży­wa­ne już flin­ty, sza­ble, że­la­zne kaj­da­ny na ręce i nogi – do­wo­dy su­ro­wo­ści wład­cy. Przed suł­ta­nem sie­dział we­zyr w oto­cze­niu ma­ho­me­tan uczo­nych w pi­śmie. Z tyłu, na zie­mi, wi­dać było wy­nędz­nia­łe po­sta­cie, za­ku­te w kaj­da­ny. Suł­tan lu­bił wo­kół tro­nu mieć nie­wol­ni­ków. Uwa­żał, że uświet­nia­ją jego po­tę­gę.

Z boku stał ja­kiś je­niec, ręce i nogi miał sku­te łań­cu­cha­mi. Był sta­ry, wy­so­ki i chu­dy, ubra­ny w po­strzę­pio­ną ko­szu­lę. Roz­pacz po­chy­li­ła jego gło­wę ku zie­mi. Zga­szo­ny wzrok i za­pad­nię­te po­licz­ki wska­zy­wa­ły, że jest wy­gło­dzo­ny i głę­bo­ko nie­szczę­śli­wy. Mó­wił coś za­pew­ne przed chwi­lą, oczy bo­wiem wszyst­kich były skie­ro­wa­ne na nie­go. Suł­tan spo­glą­dał po­nu­ro i groź­nie.

– Psie! – za­wo­łał. – Kła­miesz nik­czem­nie. Jak­że to moż­li­we, aby chrze­ści­jań­ski wład­ca był po­tęż­niej­szy od wy­znaw­ców pro­ro­ka? Czym­że są wszy­scy twoi kró­lo­wie wo­bec mnie, suł­ta­na z Ha­ra­ru? Oczy jeń­ca za­bły­sły.

– Nie by­łem kró­lem, tyl­ko jed­nym z naj­do­stoj­niej­szych oby­wa­te­li mego kra­ju. Mimo to czu­łem się po ty­siąc­kroć szczę­śliw­szy i bo­gat­szy od cie­bie.

Suł­tan wy­cią­gnął ręce i roz­sta­wił wszyst­kie pal­ce. W tej sa­mej chwi­li wy­su­nę­ła się z kąta ja­kaś po­stać, po­de­szła do jeń­ca i cięż­ką la­ską bam­bu­so­wą wy­mie­rzy­ła mu dzie­sięć ude­rzeń. Bity nie drgnął na­wet. Mo­gło się zda­wać, że jest przy­zwy­cza­jo­ny do ta­kie­go trak­to­wa­nia i że cio­sów już wca­le nie czu­je.

– Czy od­wo­łasz? – za­py­tał suł­tan.

– Nie!

Wład­ca roz­ka­zał, aby wy­mie­rzo­no mu na­stęp­ne pięt­na­ście ki­jów. Gdy i to nie po­skut­ko­wa­ło, za­gro­ził:

– Po­ka­żę ci, jaką moc po­sia­dam. Je­steś chrze­ści­jań­skim psem. Na­ka­za­łem ci czcić pro­ro­ka, ale do­tych­czas nie usłu­cha­łeś mnie. Dziś roz­ka­zu­ję po raz ostat­ni. Czy bę­dziesz po­słusz­ny, nędz­ny ro­ba­ku?

– Nig­dy! Za­bra­łeś mi wol­ność, mo­żesz po­zba­wić ży­cia, ale wia­ry mo­jej ci nie od­dam. Tu koń­czy się two­ja moc!

Suł­tan za­ci­snął pię­ści.

– Każę cię wrzu­cić do naj­głęb­sze­go lo­chu!

– Uczyń to! Chcę umrzeć, tę­sk­nię za śmier­cią. Skoń­czą się moje męki, na­resz­cie znaj­dę spo­kój i ci­szę.

– Sta­nie się, jak chcesz. Wtrąć­cie go do naj­gor­sze­go z lo­chów!

Kat wy­pro­wa­dził star­ca na dzie­dzi­niec. Tam przy­łą­czy­ło się do nie­go jesz­cze kil­ku lu­dzi i za­wle­kli jeń­ca do wię­zie­nia. Gdy otwo­rzo­no drzwi, ude­rzy­ły ich nie­praw­do­po­dob­ne wy­zie­wy. Z we­wnątrz sły­chać było po­brzę­ki­wa­nie łań­cu­chów i jęki. Nie było świa­tła, więc sta­rzec nie mógł nic zo­ba­czyć. Za­pro­wa­dzo­no go do ja­kie­goś kąta. Kat pod­niósł przy po­mo­cy swych to­wa­rzy­szy wiel­ki, cięż­ki ka­mień. Po­pchnąw­szy jeń­ca z ca­łej siły, rzekł śmie­jąc się:

– Tu two­je miej­sce, psie chrze­ści­jań­ski. W cią­gu dwóch dni zo­sta­niesz po­żar­ty.

Sta­ry, wpa­da­jąc w norę głę­bo­ko­ści kil­ku me­trów, ude­rzył twa­rzą o ścia­nę i ska­le­czył się. Nie miał jed­nak cza­su po­my­śleć o tym, gdyż le­d­wie usły­szał, jak za­su­nię­to ka­mień, po­czuł, że ja­kieś zwie­rzę­ta za­czy­na­ją ob­gry­zać mu nogi.

– Na Boga, a więc na­praw­dę mam zo­stać żyw­cem po­żar­ty! – za­wo­łał w trwo­dze.

Były to głod­ne szczu­ry. Za­czął się bro­nić przed nimi. Chwy­tał je w ręce i du­sił, ale set­ki uką­szeń spra­wia­ły mu strasz­ne cier­pie­nia. Loch miał prze­szło metr sze­ro­ko­ści oraz trzy i pół me­tra głę­bo­ko­ści. Jak mógł naj­wy­żej, oparł się ple­ca­mi o jed­ną ścia­nę, no­ga­mi zaś o dru­gą. Pod na­po­rem jego cia­ła ode­rwał się od muru ka­mień i spadł na dno lo­chu. Roz­le­gły się prze­raź­li­we kwi­ki i pi­ski.

– Dzię­ki Bogu, zna­la­złem na nie spo­sób!

Zsu­nął się nie­co ni­żej, chwy­cił ka­mień i za­czął wa­lić po zie­mi. Tłukł tak dłu­go, nie zwa­ża­jąc na uką­sze­nia, aż ostat­ni szczur prze­stał się po­ru­szać. Ude­rza­jąc ka­mie­niem ha wszyst­kie stro­ny, na­tra­fił ręką na ja­kiś okrą­gły, pu­sty we­wnątrz przed­miot. Krzyk­nął z prze­ra­że­nia, była to bo­wiem czasz­ka.

– Taki bę­dzie i mój los. Boże, co uczy­ni­łem, że go­tu­jesz mi tak strasz­ną śmierć? Nie­chaj będą prze­klę­ci Cor­te­jo i Lan­do­la…

Na­gle za­wtó­ro­wał mu ja­kiś głos, do­cho­dzą­cy z góry:

– Lan­do­la? Niech bę­dzie prze­klę­ty do dzie­sią­te­go po­ko­le­nia!

Było to po­wie­dzia­ne tak po­nu­rym i roz­pacz­li­wym to­nem, że star­ca prze­jął dreszcz gro­zy.

– Kto to? – za­py­tał. – Kto mówi w moim oj­czy­stym ję­zy­ku?

– Po­wiedz wpierw, kim ty je­steś? Zro­bi­łeś dziu­rę w mu­rze mego wię­zie­nia.

– Je­stem Hisz­pa­nem, po­cho­dzę z Mek­sy­ku. Na­zy­wam się hra­bia Fer­nan­do de Ro­dri­gan­da.

– San­ta Ma­don­na! Hra­bia Fer­nan­do, brat hra­bie­go Ma­nu­ela Ro­dri­gan­dy?!

– 0 Dios! Mó­wisz o moim bra­cie Ma­nu­elu? Więc go znasz?

– Oczy­wi­ście, że znam. Prze­cież… Ale to nie­moż­li­we, abyś był hra­bią Fer­nan­dem. Hra­bia umarł przed laty.

– Nie umarł, tyl­ko zo­stał uzna­ny za zmar­łe­go. Lan­do­la po­rwał mnie i sprze­dał tu­taj, do Ha­ra­ru.

– To, co mi se­nior mówi, brzmi jak baj­ka. Ale gdy się nad tym za­sta­no­wić… Prze­cież don Ma­nu­el rów­nież… Ale o tym póź­niej. Zej­dę do pana, don Fer­nan­do, je­śli po­mo­że mi se­nior usu­nąć dru­gi ka­mień, abym wy­do­stał się przez otwór.

– Już idę.

Sta­ry wdra­pał się po ścia­nie na górę. Wspól­nym wy­sił­kiem uda­ło się jeń­com po­sze­rzyć dziu­rę. Była tak duża, że czło­wiek mógł się przez nią prze­ci­snąć.

– Złaź, se­nior. Już wy­star­czy.

– A je­że­li znaj­dą nas ra­zem?

– Nie znaj­dą. Chcą prze­cież, aby­śmy zde­chli z gło­du, je­śli nas przed­tem szczu­ry nie zje­dzą, więc nikt nie bę­dzie tu­taj za­cho­dził. A gdy­by przy­pad­kiem ktoś wszedł, je­den z nas wy­mknie się przez dziu­rę.

Hra­bia zsu­nął się na dół, a to­wa­rzysz za nim. Loch był tak wą­ski, że nie­mal do­ty­ka­li się twa­rza­mi, ale to im nie prze­szka­dza­ło. Prze­ciw­nie. Hra­bia czuł się szczę­śli­wy, że ma przy so­bie czło­wie­ka, któ­ry mu sprzy­ja. Czło­wiek ten ujął go za rękę i rzekł:

– Ach, don Fer­nan­do, po­zwól, że uści­snę pań­ską dłoń. Co to za ra­dość po tak dłu­gich cier­pie­niach spo­tkać ro­da­ka! Po­cho­dzę z Man­re­sy.

– Z Man­re­sy? Tak bli­sko Ro­dri­gan­dy?

– Tak. Je­stem zwy­czaj­nym pro­sta­kiem, na­zy­wam się Min­drel­lo. O, pa­nie, mam ci tyle do po­wie­dze­nia! Ale naj­pierw chciał­bym wie­dzieć, kie­dy opu­ścił pan Mek­syk?

– Już bar­dzo daw­no. Nie mogę okre­ślić do­kład­nie, ale są­dzę, że gni­ję w nie­wo­li mniej wię­cej od osiem­na­stu lat.

– O, Dios! A więc nie wie pan za­pew­ne, że pań­ski brat zo­stał uzna­ny za zmar­łe­go?

– Nie. Kie­dy to się sta­ło?

– Przed osiem­na­stu laty.

– Po­wia­dasz, że go uzna­no za zmar­łe­go? A może na­praw­dę umarł? Gdy się za­sta­na­wiam nad tym, co mnie spo­tka­ło, na­bie­ram prze­ko­na­nia, że są lu­dzie, któ­rym bar­dzo za­le­ży na tym, aby zgi­nął i on, i ja.

– Bez wąt­pie­nia ma se­nior ra­cję. Ale jak się pan tu zna­lazł?

– Nie mów­my o tym na ra­zie. Po­wiedz mi przede wszyst­kim, ja­kie masz wia­do­mo­ści o mo­jej oj­czyź­nie, mo­ich bli­skich i w jaki spo­sób do­sta­łeś się tu­taj?

– Co się ty­czy ro­dzi­ny hra­bie­go, to wia­do­mo mi, że hra­bia Ma­nu­el jest uzna­ny za zmar­łe­go i że don Al­fon­so ob­jął dzie­dzic­two.

– Ach! – za­wo­łał don Fer­nan­do. Przy­po­mniał so­bie dru­gi te­sta­ment, któ­ry spo­rzą­dził w obec­no­ści Ma­rii Her­moy­es, a po­tem scho­wał w środ­ko­wej szu­fla­dzie biur­ka. Czyż­by go nie zna­le­zio­no? Wy­dzie­dzi­czył prze­cież Al­fon­sa, a jed­nak zo­stał on hra­bią de Ro­dri­gan­da! Albo więc te­sta­ment sfał­szo­wa­no, albo ten ostat­ni za­gi­nął. – Al­fon­so – po­wtó­rzył – jest hra­bią? Jak­że on rzą­dzi?

– Och, jak praw­dzi­wy ty­ran. Znie­na­wi­dzi­li go pod­da­ni. Boją się go jak ognia, opo­wia­da­ją o nim dzi­wy. Nie wiem, czy mi wol­no o tym mó­wić.

– Ależ, pro­szę, mów zu­peł­nie szcze­rze.

– Lu­dzie ga­da­ją, że Al­fon­so nie na­le­ży wca­le do rodu Ro­dri­gan­dów.

– Skąd te przy­pusz­cze­nia?

– Trud­no okre­ślić. Ale sam by­łem świad­kiem pew­nych sy­tu­acji, któ­re po­twier­dza­ły po­dej­rze­nia, że Al­fon­so nie jest praw­dzi­wym hra­bią Ro­dri­gan­dą. I chy­ba dla­te­go wła­śnie zna­la­złem się tu­taj. Na­pad­nię­to na mnie.

– Mów, mów – po­na­glał go hra­bia.

Min­drel­lo nie od razu speł­nił proś­bę. Mil­czał chwi­lę, sta­ra­jąc się upo­rząd­ko­wać wspo­mnie­nia. Wresz­cie za­czął opi­sy­wać wy­da­rze­nia, któ­rych wi­dow­nią był za­mek Ro­dri­gan­dów. Opo­wia­dał o po­ja­wie­niu się dok­to­ra Ster­naua, o jego śmia­łym i sku­tecz­nym wkro­cze­niu w ży­cie hra­bie­go Ma­nu­ela, o uwol­nie­niu hra­bie­go i mał­żeń­stwie Ster­naua z hra­bian­ką, za­war­tym w Re­in­swal­den.

– Dzię­ki wy­na­gro­dze­niu – mó­wił – któ­re otrzy­ma­łem za służ­bę u hra­bie­go Ma­nu­ela, sta­łem się za­moż­nym czło­wie­kiem. Wró­ci­łem do Man­re­sy. Wró­ci­łem na swo­ją zgu­bę! Te ło­try do­wie­dzia­ły się przez swych szpie­gów w Niem­czech, w jaki spo­sób po­krzy­żo­wa­łem ich pla­ny, i całą złość skie­ro­wa­ły na mnie. Don Ma­nu­ela nie oba­wia­li się jesz­cze, bo hra­bia miał za­miar wy­stą­pić prze­ciw­ko nim do­pie­ro po od­na­le­zie­niu przez Ster­naua praw­dzi­we­go Al­fon­sa. Pew­ne­go dnia otrzy­ma­łem od jed­ne­go z mo­ich to­wa­rzy­szy – trze­ba panu wie­dzieć, że daw­niej zaj­mo­wa­łem się od cza­su do cza­su prze­my­tem – kart­kę z ter­mi­nem spo­tka­nia. Pi­smo to­wa­rzy­sza zna­łem do­brze, nie mia­łem więc żad­nych po­dej­rzeń. O umó­wio­nej po­rze uda­łem się na miej­sce schadz­ki, nie po to jed­nak, by przy­jąć ja­kie­kol­wiek po­le­ce­nie, ale po to, by oświad­czyć, że pro­po­no­wa­ny in­te­res nie od­po­wia­da mi. Za­le­d­wie do­sze­dłem do tego miej­sca, chwy­ci­ło mnie czte­rech lu­dzi i skrę­po­wa­ło. Zwią­za­no mnie, za­kne­blo­wa­no i po­nie­sio­no gdzieś w wor­ku. Do­kąd, nie wie­dzia­łem.

Prze­rwał na chwi­lę. Wspo­mnie­nie strasz­nych prze­żyć nie po­zwa­la­ło mu mó­wić.

– Po bar­dzo dłu­gim cza­sie – cią­gnął po pau­zie – zna­la­złem się w ja­kiejś ciem­nej no­rze. Pro­szę so­bie wy­obra­zić moją roz­pacz, kie­dy po ko­ły­sa­niu i szu­mie wody po­zna­łem, że je­stem za­mknię­ty w ka­ju­cie okrę­to­wej. Do­pie­ro gdy­śmy już byli na peł­nym mo­rzu, mo­głem wyjść na po­kład i za­czerp­nąć po­wie­trza. Za­pro­wa­dzo­no mnie do ka­pi­ta­na, do tego sa­me­go Lan­do­li, o któ­rym pan mó­wił. Kpiąc w żywe oczy, oświad­czył mi, że pew­nym lu­dziom za­le­ży bar­dzo na moim znik­nię­ciu, dla­te­go mam zo­stać ma­ry­na­rzem i słu­chać śle­po roz­ka­zów pod groź­bą kary śmier­ci. Wkrót­ce zo­rien­to­wa­łem się, że ten Lan­do­la jest han­dla­rzem nie­wol­ni­ków i pi­ra­tem. Po­my­śleć tyl­ko, mia­łem mu po­ma­gać! Mia­łem chwy­tać tych bied­nych Mu­rzy­nów i han­dlo­wać nimi! Mia­łem na­pa­dać na okrę­ty, ra­bo­wać je i brać udział w mor­do­wa­niu za­ło­gi! Nic dziw­ne­go, że się opie­ra­łem. Wte­dy zno­wu wtrą­co­no mnie do ła­dow­ni. Przy­mie­ra­łem gło­dem, zno­si­łem razy, któ­rych mi nie szczę­dzo­no. Po­nie­waż mimo to nie kwa­pi­łem się do udzia­łu w zbrod­ni­czych po­stęp­kach, Lan­do­la oświad­czył, że prze­zna­czył dla mnie naj­su­row­szą karę: sprze­da mnie jako nie­wol­ni­ka. Pły­nę­li­śmy obok wschod­nie­go wy­brze­ża Afry­ki. Za­rzu­cił ko­twi­cę koło Ga­ra­du i udał się na ląd. Wkrót­ce sprze­dał mnie na­praw­dę.

Mój na­byw­ca był han­dla­rzem nie­wol­ni­ków. Mu­sia­łem w kaj­da­nach iść za nim w głąb kra­ju, aż do Doli. Tam sprze­dał mnie ko­muś in­ne­mu. Wę­dro­wa­łem z rąk do rąk. Ostat­nim moim pa­nem był okrut­ny ka­cyk mu­rzyń­ski. Ję­zyk ludz­ki nie zdo­ła opi­sać tego, co u nie­go wy­cier­pia­łem. Mu­sia­łem pra­co­wać za trzech i speł­niać naj­ohyd­niej­sze po­słu­gi. Mal­tre­to­wa­no mnie i mo­rzo­no gło­dem. Mimo tych strasz­nych wa­run­ków i nie­zdro­wej oko­li­cy wy­trzy­ma­łem wszyst­ko. Wresz­cie mój pan umarł, a jego spad­ko­bier­ca sprze­dał mnie pew­ne­mu miesz­kań­co­wi Ha­ra­ru. Ten zaś od­dał mnie w po­da­run­ku suł­ta­no­wi.

– Od jak daw­na tu­taj je­steś?

– Od ja­kichś czter­na­stu dni.

– To dla­cze­go cię nie wi­dzia­łem? Pra­co­wa­łem przez ostat­nie trzy ty­go­dnie na plan­ta­cjach kawy suł­ta­na. Za co wtrą­co­no cię do wię­zie­nia?

– Le­d­wie tu przy­by­łem, ka­za­no mi przejść na obcą wia­rę.

– Ten sam los przy­padł nam w udzia­le.

– Ka­to­wa­no mnie, a gdy mimo cię­gów nie chcia­łem pro­sić o po­moc Ma­ho­me­ta, zo­sta­łem wtrą­co­ny do lo­chu. To wszyst­ko, co mogę po­wie­dzieć.

Sta­ry hra­bia po­grą­żył się w roz­my­śla­niach. Opo­wieść Min­drel­la była czymś w ro­dza­ju klu­cza do roz­wią­za­nia za­gad­ki. Czy to zrzą­dze­nie Opatrz­no­ści? Czy miał wie­rzyć, że Bóg ura­tu­je go od śmier­ci i dłu­giej nie­wo­li? Zło­żył ręce do mo­dli­twy i padł na ko­la­na. Min­drel­lo nie wi­dział go, ale wy­czuł, co się dzie­je z hra­bią i mo­dlił się rów­nież. Wresz­cie były prze­myt­nik ode­zwał się:

– Zbierz­my siły i krzep­my się na­dzie­ją, czci­god­ny mój pa­nie. Bóg jest mi­ło­ścią, po­mo­że nam, ale tyl­ko wte­dy, gdy sami za­cznie­my dzia­łać.

– Masz ra­cję – rzekł hra­bia, pod­no­sząc się z klę­czek.

– Mu­si­my za­sta­no­wić się, w jaki spo­sób stąd się wy­do­stać.

Roz­wa­żyw­szy wszyst­kie ewen­tu­al­no­ści uciecz­ki, do­szli do prze­ko­na­nia, że bę­dzie ona moż­li­wa je­dy­nie z lo­chu Min­drel­la.

– Czy nie mo­że­my za­raz przy­stą­pić do dzie­ła? – spy­tał.

– Nie­ste­ty, dziś jest za póź­no. Rano od­kry­to by na­szą uciecz­kę i za­raz roz­po­czę­to po­ścig. Wte­dy by­li­by­śmy zgu­bie­ni!

– Ale już te­raz mo­że­my chy­ba spró­bo­wać, czy uda nam się po­ru­szyć ka­mień za­my­ka­ją­cy otwór do mo­jej celi.

– Słusz­nie. Je­że­li nam się to uda, bę­dzie­my przy­najm­niej spo­koj­ni, że w każ­dej chwi­li mo­że­my wy­mknąć się z wię­zie­nia. Je­że­li zaś nie, bę­dzie­my wie­dzie­li, że trze­ba szu­kać in­nej dro­gi.

– Przejdź­my więc do mo­jej celi. Idę pierw­szy. Za­czął wdra­py­wać się po mu­rze, hra­bia zro­bił to samo.

Bez tru­du uda­ło im się do­trzeć do dru­gie­go lo­chu, któ­ry miał tę samą sze­ro­kość i głę­bo­kość, bo nora hra­bie­go. Pół­to­ra me­tra nad zie­mią w mu­rze wid­niał ko­ry­tarz. Aby tam się do­stać, mu­sie­li wspiąć się na ścia­nę; ro­bi­li to tak samo, jak don Fer­nan­do, kie­dy wal­czył ze szczu­ra­mi. Gdy zna­leź­li się w ko­ry­ta­rzu, bez spe­cjal­ne­go wy­sił­ku – po kil­ku kro­kach stał się tro­chę szer­szy – do­szli do ka­mien­nej pły­ty, za­my­ka­ją­cej im dro­gę do wol­no­ści.

– No, te­raz się oka­że, czy damy radę – po­wie­dział Min­drel­lo.

Było spo­ro miej­sca, więc mo­gli sta­nąć obok sie­bie, moc­no oprzeć się no­ga­mi o zie­mię i z ca­łych sił sta­rać się po­ru­szyć pły­tę. Z po­cząt­ku szło bar­dzo cięż­ko, ale po ko­lej­nym na­ci­śnię­ciu pły­ta prze­su­nę­ła się nie­co w bok, tak że po­wstał nie­du­ży otwór, przez któ­ry uj­rze­li gwiaź­dzi­ste nie­bo.

– Chwa­ła niech bę­dzie Bogu i Wszyst­kim Świę­tym!

– szep­nął hra­bia. – Jak­że cu­dow­ne jest to świe­że po­wie­trze w po­rów­na­niu z ohyd­nym smro­dem tam na dole! Mam wra­że­nie, jak­by gwiaz­dy uśmie­cha­ły się do nas i bło­go­sła­wi­ły nasz plan. Czy umiesz z gwiazd od­czy­ty­wać go­dzi­nę?

– Tak. Jest po pół­no­cy.

– Więc za póź­no na uciecz­kę. Jak ci­cho i spo­koj­nie do­ko­ła! Ha­rar po­grą­żo­ny jest w głę­bo­kim śnie. Przed do­mem ha­dżi Aman­da­na sto­ją jesz­cze wor­ki dak­ty­li, któ­re dziś otrzy­mał. Wi­dzę je mimo ciem­no­ści.

– Wor­ki z dak­ty­la­mi? – za­in­te­re­so­wał się Min­drel­lo.

– Gdy­bym mógł choć kil­ka za­brać. Przez cały dzień nic nie ja­dłem.

Hra­bia wy­chy­lił gło­wę przez otwór i uważ­nie się ro­zej­rzał.

– Wy­cho­dząc stąd po­peł­ni­my nie­ostroż­ność – rzekł.

– Mu­si­my jed­nak pa­mię­tać o tym, że ju­tro cze­ka nas wiel­ki wy­si­łek. Co do mnie, to pra­gnie­nie mam więk­sze od gło­du, a wiem, że pod da­chem wisi skó­rza­na tor­ba na­peł­nio­na wodą. Min­drel­lo, ry­zy­ku­je­my?

– Dla­cze­go nie?

– Zgo­da! Pod­nie­sie­my ka­mień i wy­do­sta­nie­my się na ze­wnątrz.

– Na wszel­ki wy­pa­dek we­zmę nóż.

– Masz nóż?

– Tak. Uda­ło mi się go za­brać nie­po­strze­że­nie. Zszedł na dół. Wkrót­ce wró­cił, trzy­ma­jąc nóż w zę­bach. Zno­wu opar­li się o ka­mień i od­su­nę­li go na bok. Kie­dy byli już na zie­mi, przy­pa­dli do niej i za­czę­li się czoł­gać w kie­run­ku bu­dyn­ku, pod któ­re­go da­chem sta­ły wor­ki z dak­ty­la­mi. Nad nimi wi­siał wór z wodą, o któ­rym mó­wił hra­bia. Don Fer­nan­do zbli­żył się, chcąc uga­sić pra­gnie­nie, ale to­wa­rzysz go po­wstrzy­mał:

– Nie te­raz, se­nior, póź­niej. Ten wór jest nam bar­dziej po­trzeb­ny ani­że­li ha­dżie­mu. Pro­po­nu­ję, by­śmy go za­bra­li.

– O świ­cie wy­kry­ją kra­dzież.

– I co z tego? – Min­drel­lo za­rzu­cił so­bie na ple­cy wo­rek pe­łen dak­ty­li. – Weź tę wodę, se­nior. Bę­dzie­my mie­li co jeść i pić.

Po tych sło­wach po­biegł szyb­ko do lo­chu. Hra­bia, chcąc nie chcąc, wziął wór z wodą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: