W Imię Natury - ebook
W Imię Natury - ebook
Mateusz Chabrowski wiedzie spokojne życie – jest ojcem dwójki dzieci, ma kochającą żonę Maję i dom pod Warszawą. Pracuje jako prawnik w założonej przez siebie fundacji W Imię Natury zajmującej się ochroną środowiska. Pewnego dnia do jej siedziby ktoś przynosi zdjęcie mężczyzny leżącego na śniegu; wszystko wskazuje na to, że jest martwy. Od tej chwili życie Mateusza staje na głowie – wkrótce znika Maja, policja nie wierzy w jego wersję wydarzeń, a on rozpoczyna na własną rękę desperackie poszukiwania.
Ślady prowadzą do morskiej farmy wiatrowej i ukrytego w lasach jeziora, nad którym przed laty wydarzyła się tragedia. W gęstniejącej sieci tajemnic coraz trudniej jednak dostrzec prawdziwego przeciwnika. Losem Mai interesuje się więcej osób, w tym jedna szczególnie bezwzględna…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-884-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lars Kepler Świadek (wyd. 2)
Lars Kepler Piaskun
Johan Theorin Nocna zamieć (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz Wampir
Anna Kańtoch Łaska
Lars Kepler Stalker
Wojciech Chmielarz Osiedle marzeń
Wojciech Chmielarz Farma lalek (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz Przejęcie (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz Zombie
Anna Kańtoch Wiara
Jędrzej Pasierski Dom bez klamek
Jędrzej Pasierski Roztopy
Więcej informacji: czarne.com.pl1
– Iga, nie rób dzióbków! – zagrzmiałem zza kółka.
Zerknąłem w lusterko. Córka nie raczyła na mnie spojrzeć, ale w skierowanych w ekran telefonu oczach dostrzegłem kiełkującą urazę.
– Bo ci tak zostanie – nieudolnie próbowałem obrócić sprawę w żart.
Niestety, groźby tego rodzaju nie działały na nastolatkę. Za to z drugiej strony tylnej kanapy napotkałem zaniepokojony wzrok Stasia i nie mogłem się powstrzymać przed wybuchem śmiechu. Naprawdę się przestraszył, że siostra zostanie z tym głupawym wyrazem twarzy.
– Nie na zawsze, oczywiście – pocieszyłem synka, a na jego pucołowatej twarzy natychmiast odmalowało się poczucie ulgi. Wystarczyło popatrzeć na tego gościa, żeby poprawił mi się humor. Powiedzieć, że siostra była dla niego bóstwem, to za mało: stanowiła sumę wszystkich bóstw świata. Tak łaskawe, jak rzadkie objawy wspaniałomyślności z jej strony witał zawsze z radością szczeniaka, którego ktoś zabiera ze schroniska. Przez to zdany był również na jej mniej empatyczne nastroje, a w wieku dwunastu lat Iga potrafiła być wyjątkowo wyrafinowana: raz już prawie udało jej się brata wyekspediować z domu, zorientowaliśmy się w ostatniej chwili. No ale sami sobie byliśmy winni, że na drugie dziecko zdecydowaliśmy się po sześciu latach. Pewnie jeszcze dekada zejdzie, zanim ci dwoje zaczną się dogadywać.
Staś wylądował w przedszkolu; rozpiął się z fotelika i wyrwał do kolegów, jakby go ścigały psy gończe, a mnie i Igę jak zwykle czekała samotna trzydziestominutowa podróż do szkoły i pracy. Podróż, którą prawie co dzień starałem się wykorzystać, by budować więź z córką, podczas gdy ona przeznaczała ją na poranną inspekcję swoich licznych kont w mediach społecznościowych. Zajmowało jej to kilkukrotnie więcej czasu niż mnie przegląd prasy, będący przecież częścią obowiązków w Naturze.
W równoległym cudownym świecie córka mogłaby mi ten przegląd przeprowadzić w aucie. Takie pół godziny prasówki na tematy prawne i środowiskowe oznaczałoby, że wychodziłbym wcześniej z pracy. Igę jednak zdecydowanie bardziej interesowało, ile zebrała polubień za swoje ostatnie selfie – i miała do tego święte prawo. Ale jakże byłbym szczęśliwy, gdybym widział ją zaczytaną, a nawet gadającą przez telefon, byle tylko nie robiła przeklętych dzióbków.
Resztę drogi do szkoły Igi przejechaliśmy więc w milczeniu. I jak zawsze budziło to we mnie dyskomfort, poczucie, że nie umiem spożytkować tych wspólnych chwil. Bo po pracy, kiedy udawało mi się dotarabanić do domku pod lasem, miałem ochotę pobiegać w Kampinosie z naszym labradorem Febusem, pograć w kosza ze Stasiem, obejrzeć serial albo film z Mają. Brakowało mi już energii na przełamywanie lodów z Igą. Więc to właśnie nazywam marnowaniem czasu. Wiem, ile jest wart: przez piętnaście lat bilowałem klientów za każdą minutę. Bilowałem grubo.
Opuściła mnie bez pożegnania, kolejny element naszych codziennych rytuałów. Ze szkoły odbierała ją Maja, nie mieliśmy zatem nic do uzgadniania. Moja rola w życiu Igi jako kierowcy się skończyła; miała zostać podjęta następnego dnia rano. Obserwowałem, jak wytrenowanie obojętnym krokiem swoich chudych, długich nóg podchodzi do towarzyszek. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, jak się zauważają, bo wszystkie trzymały nosy w telefonach. Może dzięki nim właśnie wiedziały, że zbliża się kolejna z sióstr.
Często zaskakiwało mnie podobieństwo Igi do koleżanek, a przecież owoc mojego związku z Mają powinien być wyjątkowy, tak jak wyjątkowa była namiętność między nami. Tymczasem Iga wyglądała dokładnie jak rówieśniczki: ta sama fryzura, te same wąskie spodnie i buty EMU. Ta sama ładna, młoda, lekko rozmyta twarz. Jakbyśmy stworzyli jakiegoś potwornego klona!
To musiało być po mnie, to nie mogła być Maja. Mimo to kochałem tego naszego potwora i za każdym razem, kiedy Iga tak wysiadała bez pożegnania, ogarniał mnie lęk, że pozostaniemy sobie obcy. Westchnąłem i odpaliłem silnik, puszczając Starmana Davida Bowiego; wreszcie miałem do tego prawo.
Założona przez mnie fundacja W Imię Natury zatrudniała na stałe dziesięć osób, z których większość była już w pracy. No ale oni nie musieli dojeżdżać aż z Izabelina.
Siedzibę mieliśmy w kamienicy na Mariensztacie. Jako szef i założyciel wykorzystałem swoje zbójeckie prawo do zaanektowania miejsca parkingowego przewidzianego dla Natury. Nie żeby to stanowiło jakiś problem: pozostali pracownicy prawie bez wyjątku dojeżdżali rowerami. Usprawiedliwiało mnie bycie jedynym dzieciatym reprezentantem naszego biura, tylko dlatego nie patrzono na mnie krzywo. Istniała taka groźba, bo zwerbowałem większych radykałów od samego siebie – odpadki z prawniczego mainstreamu, straszące warkoczykami, arabskimi spodniami, groźnie lewicowymi poglądami i wojującym weganizmem. W pracy obowiązywał luźny styl, ale gdy wychodziliśmy na zewnątrz, każdy wiedział, jak się ubrać i zachować: bądź co bądź ci ludzie byli przedtem poważnymi prawnikami z sektora prywatnego albo państwowego i zanim przeszli na stronę oszołomów, dorobili się kilku porządnych garniturów i garsonek.
Powitała mnie typowa atmosfera wtorkowego poranka, swobodnych przechadzek, rozmów przy kawie, tych ulotnych chwil, gdy każdy próbuje odroczyć moment, kiedy odpali komputer i weźmie się do roboty. Tylko Ania Piskorska, moja prawa ręka, a właściwie też lewa i głowa zarazem, pisała coś na klawiaturze i nawet na mnie nie spojrzała.
Nie miałem nic przeciwko żadnej z tych postaw, dopóki bilans wychodził na plus. Niewiele istnieje gorszych rzeczy na świecie niż biurowy small talk. Rzuciwszy kilka „cześć”, zrobiłem sobie podwójne espresso w podarowanym przez sponsorów saeco, następnie zaszyłem się w mikrym, ale własnym pokoiku. Włączyłem laptopa.
Media pełne były doniesień o tajemniczej śmierci Macieja Rusa w szwajcarskiej klinice. Miliardera z czołówki polskich bogaczy, albo nawet najbogatszego ze wszystkich. Przekupywał kolejne rządy, ale śmierci nie przekupił. Ekscentryczny facet w dobrych garniturach najszybciej po przemianie gospodarczej zrozumiał, że najłatwiej dorobić się na interesach z własnym krajem.
Rosyjski oligarcha nie powstydziłby się stylu, w jakim – nomen omen – Rus zakupił i sprywatyzował liczne zakłady przemysłowe, a potem z zyskiem sprzedał. Już wtedy koncentrował się na energii, bo wiedział, że w tym sektorze leżą największe pieniądze i władza. Wkrótce zdobył prawdziwy monopol na budowę elektrowni węglowych. Zamiast jednak skręcić w kierunku źródeł odnawialnych, a choćby i energetyki gazowej czy jądrowej, w ścisłej współpracy z politykami podtrzymywał hegemonię węgla w Polsce.
Mimo to kraj rozpaczał, bo Rus sypnął nieco grosza na kulturę i był lubiany w świecie, głównie za sprawą majątku. A teraz nagle zszedł, lecz jego energetyczne królestwo w najlepsze truło nasz kraj.
Elektrownia Jabłoczno. Wielka inwestycja spółki Rusa; smrodzili na całe Mazowsze, pół Polski, a teraz zamierzali dobudować dwa dodatkowe bloki węglowe. Zabawnie będzie zmierzyć się z dawnymi kolegami, o ile kancelaria Matter & Gulenbaum ponownie zostanie zaangażowana. Mielibyśmy naprzeciw siebie hordę finansowo zmotywowanych zawodowców o przekrwionych oczach i bladej cerze.
Znałem ten gatunek, do niedawna byłem jego wybitnym reprezentantem. Prawdopodobnie wciąż dzierżyłem niechlubny rekord zabilowanych tam godzin: czterysta dwadzieścia dwie godziny w kwietniu roku Pańskiego dwa tysiące czternastego. Biorąc pod uwagę, że średnio w miesiącu pracuje się na pełnym etacie około stu osiemdziesięciu godzin, te czterysta dwadzieścia dwie godziny stanowiły dwieście pięćdziesiąt procent normy. No ale w mojej działce w Matter & Gulenbaum pracowało się też w weekendy. Czterysta dwadzieścia dwa podzielić przez trzydzieści daje ponad czternaście godzin dziennie. I tak przez miesiąc. Zajmowałem się wówczas dużą spółką, energetyczną zresztą. Koszty dla firmy nie grały roli. Grał ją czas. Mój czas.
Prawdopodobnie w ogóle nie spałem w tym okresie, a przynajmniej sobie tego nie przypominam. Kiedy zamknęliśmy fuzję, poszedłem do naszej futurystycznej kuchni w wieżowcu na Emilii Plater i odruchowo zrobiłem sobie kawę. Ale jej nie dokończyłem, bo niesamowicie rozbolała mnie głowa. A potem musiałem stracić przytomność. Ocknąłem się na podłodze. Wiedziałem, że to podłoga, bo się potłukłem i czułem na policzku chłód posadzki.
Nic nie widziałem. Pozbierałem się z ziemi i ostrożnie stąpając, powlokłem do pokoju, z którego dobiegały jakieś głosy. O ile dobrze pamiętam, było po drugiej w nocy. W budynku dyżurował oczywiście ochroniarz, no i miałem telefon. Wybranie 112 na klawiaturze dotykowej nie jest takie proste, skonstatowałem. W pokoju było jeszcze kilkoro naszych, a także prawnicy z drugiej kancelarii, która obsługiwała transakcję. Nie zwrócili na mnie uwagi. Odchrząknąłem.
– O kurwa – powiedział ktoś, chyba mój młodszy kolega z Mattera. – Mateusz, strasznie wyglądasz.
– Czuję się jeszcze gorzej. Nic nie widzę – wyjaśniłem.
Teraz dopiero wzbudziłem prawdziwe zainteresowanie. Ktoś do mnie podszedł, poczułem zapach dobrych perfum i wielogodzinnego potu; wody kolońskiej i papierosów. Ktoś złapał mnie za ramię, a ktoś, czułem to, zaglądał mi w twarz. Chyba budziłem fascynację.
Miałem dość. Prawdę mówiąc, pogrążałem się w panice. Myślałem o Mai, o Idze i Stasiu. Jak wrócę do nich jako ślepiec?
– Mógłby ktoś wezwać karetkę? – zapytałem.
Dopiero teraz tłumek ludzi, których średnia przepracowanych godzin nie odbiegała znacząco od mojej, ocknął się. Szkoda, że nie mogłem tego widzieć. Człowiek z zewnątrz uznałby nas za członków sekty: wymięci, zmęczeni, o spowolnionych reakcjach i z szaleństwem w oczach.
– Jasne – powiedział mój kolega i słyszałem, jak próbuje się dodzwonić, następnie, jak podaje moje dane osobowe: Mateusz Chabrowski, lat trzydzieści dziewięć. A potem znowu strasznie rozbolała mnie głowa. Wymacałem kawałek stołu i na nim usiadłem. Ktoś wręczył mi butelkę wody, ktoś, chyba jakaś kobieta, trzymał za ramię, nie wiadomo po co.
Lekarze żywo zainteresowali się moim przypadkiem. Następnego dnia profesor Moczarski, największy ponoć specjalista od schorzeń okulistycznych w mieście, zaglądał mi w oczy tak czule, że czułem na policzkach jego oddech. Pachniał płynem do płukania ust i obiadową chińszczyzną.
– Jak się pan tak załatwił? – zapytał.
– Myślałem, że wy mi to wyjaśnicie.
Milczenie.
– Sporo pracowałem – dodałem.
– Panie, ja też dużo pracuję – zaśmiał się lekarz.
– Czternaście godzin dziennie…
– To jeszcze nie aż tyle w dzisiejszych czasach.
– Bez weekendów – dokończyłem.
Wiedziałem, że odchylił głowę, bo przestałem czuć jego oddech.
– Niech pan zwolni – zaproponował.
Przytaknąłem słabo.
– To i tak nie tłumaczy krwotoku – kontynuował z ciekawością w głosie. – Nie zażywał pan środków odurzających?
– Nie rozumiem…
– Narkotyki. Kokaina w połączeniu z takim natężeniem pracy, stresem, brakiem snu i odpoczynku mogłaby rozwiązać naszą zagadkę.
Poczerwieniałem i zamilkłem. Co gość wiedział o pracy na najwyższych obrotach, o terminach, o odpowiedzialności za zespół, o wymaganiach biznesu? O tym, jak to jest, gdy organizm już nie ma z czego ciągnąć, gdy trzeba mu pomóc.
Sądząc po głosie, Moczarski miał z siedemdziesiątkę i na pewno odcinał kupony od sławy… To było oczywiście niesprawiedliwe, ale ogarnęła mnie złość.
– Obowiązuje mnie tajemnica lekarska – powiedział spokojnie, ale głos aż drżał mu z podniecenia.
Siedzieliśmy chwilę w milczeniu, potem pomyślałem, że to jedyna droga, i wyznałem prawdę.
Spędziłem w szpitalu trzy dni. Dni, które przespałem – w końcu byłem kilkadziesiąt nocy do tyłu. Maja czuwała przy mnie niemal cały czas, Iga wpadała na kilka godzin, a trzyletni Staś został naszą wspólną decyzją oszukany. Usłyszał, że tata wyjechał w delegację.
Drugiego dnia zdawało mi się, że widzę kontur uniformu pielęgniarki, i krzyknąłem z radości, budząc Maję przysypiającą w fotelu obok. Ale chwilę później wszystko zniknęło i znowu pogrążyłem się w rozpaczy. Łkałem w rękaw Mai, pachnący kremem do rąk i terpentyną. Potem chyba zasnąłem, a kiedy obudziłem się następnego dnia, Mai nie było w fotelu. Dopiero po chwili dotarło do mnie, skąd to wiem.
Pokój tonął w szarzyźnie, ale mogłem rozpoznać szafkę nocną, drzwi do łazienki, okno. Mogłem zobaczyć siebie! Zerwałem się, oszołomiony, na równe nogi; wybiegłem na korytarz szpitala. Chciałem pobudzić nieznajomych, rozmawiać z nimi, obserwować ich twarze – a kiedy zobaczyłem śpiących na wersalkach pielęgniarzy, dotarło do mnie, jak wczesna musi być godzina. Zamiast zaczepiać ludzi, wróciłem do pokoju i wybrałem numer Mai. Pech, że musiałem odzyskać wzrok akurat wtedy, kiedy była poza szpitalem. Odebrała zaspanym głosem, przez chwilę chyba nie wiedziała, co się dzieje, ale kiedy powtórzyłem, że widzę, wrzasnęła, omal nie powodując uszczerbku na kolejnym moim zmyśle.
– Przepraszam, ale tak się cieszę – powiedziała. A potem rozbeczała się i to ja musiałem ją pocieszać.
To był punkt zwrotny. Wróciłem do Mattera po wykorzystaniu zaległego urlopu, który przeznaczyłem na wędrówki po lesie z psem, zabawę ze Stasiem, przytulanie się do Mai i – już wtedy nieskuteczne – nagabywanie Igi. Ale wracając, wiedziałem, że nie chcę dłużej tak żyć. Od dwunastu lat pracowałem dla korporacji, z tego dziewięć ostatnich w stanie wypalenia. Byłem przed czterdziestką, miałem dobrą, wrażliwą żonę, dwójkę dzieciaków i pękate konto oszczędnościowe, bo ani Maja, ani ja nie byliśmy specjalnie rozrzutni. Miałem też – owszem – kredyt na domek w Izabelinie pod Kampinosem, ale wzięty z solidną wpłatą własną, a w Matterze w ostatnich latach zarabiałem bardzo dobrze, choć naturalnie były to grosze w stosunku do zysku firmy, jaki generowałem swoją harówką.
Po powrocie pracowałem na pół gwizdka, co z początku wywołało zrozumienie, później lekką irytację, w końcu zaś jawną wrogość. „Zapierdalaj albo odejdź”: tak mogłaby brzmieć maksyma Mattera. Czułem, że atmosfera wokół mnie robi się coraz bardziej nieprzyjemna, kiedy wychodziłem o siedemnastej czy osiemnastej i bezczelnie spychałem zlecenia. Mój czas w kancelarii był policzony i lekceważyłem to trochę, choć nie miałem alternatywy.
Życie jednak czasem daje ci kopa, a potem szansę. Pracowałem akurat dla klienta z branży samochodów elektrycznych. Nazywał się Sójka, fajny młody chłopak, polska wersja Elona Muska. Jego firma Power Mobils produkowała stacje dokujące, a także raczkowała w dziedzinie projektów samych aut.
Zgadzaliśmy się co do jednego: w polskiej energetyce, opartej na trującym węglu, idea samochodów elektrycznych miała wydźwięk makiaweliczny. Ich akumulatory potrzebowały ogromnej ilości energii, a jej produkcja odbywała się kosztem środowiska. Co nie tylko wywoływało kontrowersje wśród ekologów i naukowców, ale też było świetną wymówką dla polityków, uparcie trzymających się węglowej retoryki. Zeszliśmy z tematów zawodowych, gderając na polską ochronę przyrody, a potem ekologów, o których, jak się okazało, żaden z nas nie miał najlepszego zdania.
– Prawo jest najsilniejszą bronią – oznajmiłem. – Tego potrzebuje środowisko, a nie kolejnej bandy postrzeleńców.
– Na czystym powietrzu nikt nie zarabia.
– To kwestia rozwoju cywilizacyjnego.
– Co masz na myśli? – zaśmiał się Sójka.
– Na Zachodzie są już ośrodki zajmujące się prawną ochroną środowiska. A u nas? Mamy instytuty, które bronią pracowników czy praw człowieka. A co z przyrodą? Pewnie masz rację, tu nie ma pieniędzy. Nikt tego nie będzie sponsorował.
Sójka zaśmiał się, a potem zapatrzył w Aleje Jerozolimskie za oknem.
– Ja bym się dołożył – powiedział. – Można to uzasadnić w firmie. Gdyby dorzucić do tego inwestorów z energetyki odnawialnej… a przecież na pewno są inne sposoby zdobywania środków na działalność. To byłoby non profit, nie?
Idea zakiełkowała w mojej głowie. Jasne, była w jakimś stopniu wyrazem tęsknoty za czystym powietrzem, tęsknoty, z powodu której przeprowadziliśmy się z centrum Warszawy do Izabelina, czym zniechęciliśmy do siebie Igę, ale zdobyliśmy dożywotnią sympatię naszego psa Febusa. Jakby i do tej pory nas nie ubóstwiał. Za tym wszystkim stał jednak mój egoizm: to ja chciałem wędrować po lesie i oddychać powietrzem bez spalin. Dlatego spędzałem teraz godzinę w korkach, dlatego co rano narażałem się na gniew córki.
Przez długi czas nie dzieliłem się moimi pomysłami z Mają, nie chciałem jej straszyć, zamierzałem przedstawić gotowy projekt. Skontaktowałem się z Sójką, potwierdził zainteresowanie i namówił jeszcze dwie firmy na rozsądne datki. Założyłem W Imię Natury, a potem zdobyłem nawet skromną dotację od dużego grantodawcy.
Nadszedł czas rozmowy z Mają. Moja żona jest artystką, maluje obrazy w stylu Jacksona Pollocka. To niekoniecznie oznacza odklejenie od rzeczywistości, choć w tym wypadku tak jest. Pokochałem to jej lekko nieprzytomne spojrzenie, kiedy ujrzałem ją w Brazylii trzynaście lat temu, i takim samym spojrzeniem obrzuciła mnie teraz, kiedy roztoczyłem przed nią wizję think tanku środowiskowo-prawnego.
Po latach konsekwentnego podążania wytyczoną ścieżką Maja zdobyła odbiorców swojej trudnej sztuki, ale to ja byłem motorem finansowym rodziny: kredytu, wakacji, szkoły Igi, przedszkola Stasia i wszystkich innych kosztów sprawiających, że bez dwudziestu tysięcy miesięcznie nasze domowe przedsiębiorstwo nie miało prawa bytu.
Ale zrozumiała, bo taka jest: ufająca, wspierająca i empatyczna. Poza tym, jak oświadczyła, nie chce mieć za męża ślepca, bo się zaniedba.
Więc wystartowałem. Odszedłem razem z Anią, która również pracowała za długo, a za którą wskoczyłbym w ogień. I vice versa. Pieniędzy na utrzymanie i maleńkie biuro mieliśmy mniej więcej na rok.
Szybko okazało się, że we dwoje niewiele zdziałamy. Musieliśmy zaistnieć w świadomości społecznej, publikować, wyjaśniać – i procesować się w imieniu przyrody. Do tego niezbędni byli ludzie, i to nie tylko tacy, których trzeba wszystkiego uczyć. Nie mogliśmy też funkcjonować jako mała organizacja. Początkowe wsparcie okazało się oczywiście niewystarczające: błyskawicznie zaczęły nam się kończyć środki, a ja głowiłem się, jak zapewnić pensje ludziom, których tak ambitnie zatrudniłem.
A potem zrobiło się jeszcze gorzej. Kurs franka szwajcarskiego, w którym podobnie jak tysiące innych naiwniaków wzięliśmy kredyt na dom, znienacka poszybował w górę. Hipoteka rozrosła się jak balon. Z moimi kilkukrotnie mniejszymi zarobkami staliśmy się nagle niewypłacalni.
Maja patrzyła na mnie z niepokojem, gdy przewracałem się z boku na bok i łykałem środki nasenne. Próbowałem być idealistą, ale byłem również ojcem, mężem, no i wreszcie szefem fundacji. Nie mogłem zawieść rodziny ani oszukiwać pracowników, oni też mieli swoje kredyty i pożyczki.
Podjąłem decyzję o powrocie na ścieżki komercyjne. W Matterze byłem już spalony, więc – choć z bólem – myślałem o rozpoczęciu pracy w mniejszej kancelarii. I wtedy zainterweniował los. Spora fundacja grantodawcza, do tej pory obojętna na nasze umizgi, wreszcie odpowiedziała pozytywnie na jeden z wniosków. Pozytywnie to mało powiedziane. Przyznała nam środki pozwalające na utrzymanie całego biura. Oczywiście miała swoje wymagania, ale skakałem z radości.
Może prawdą jest to, co mówią. Jeśli czegoś naprawdę się chce, to się ziści; prawo przyciągania i podobne wynalazki. Od tego momentu frunęliśmy. Wygrane procesy przesłoniły kilka porażek, cytowano nas nawet w sejmie i przebiliśmy się ze swoimi postulatami do polityków z partii po obu stronach barykady, a także paru opiniotwórczych mediów. Życie było dobre.2
Po symbolicznym zapukaniu do mojego pokoju wkroczyła administratorka biura, Eliza. Nosiła dredy i miała nieco błędne spojrzenie, wbrew temu zachowywała się jednak całkiem przytomnie. W ręku trzymała kopertę.
– Nie za wcześnie na łapówki? – zapytałem. – Poczekajmy choćby do końca dnia.
Nie zaśmiała się. Położyła kopertę na biurku. Białą, ale wydawało mi się, że widziałem na niej ślady brudnych paluchów.
– Co to? – zapytałem.
Wzruszyła ramionami.
– Dostałam ją od jakiegoś gościa. Kręcił się przed naszymi drzwiami, nie wiem, kto go wpuścił do budynku. Bełkotał, że chce coś przekazać osobiście. Waliło od niego jak z gorzelni i wyglądał na nieprzytomnego. W końcu zostawił kopertę na parapecie i poszedł sobie. Nawet nie zaadresował.
– Jak to?
– A widzisz tu jakieś nazwisko? – odparła zmęczonym głosem.
Obróciłem kopertę w palcach.
– Nie – przyznałem. – Co to za facet? Poza tym, że pijany?
– Dres.
– Dres? Masz na myśli dresiarza?
– Tak. Niewysoki i chudy. A, i miał szramę, jakby ktoś mu przejechał nożem po gardle, ale podejrzewam raczej tarczycę, bo równiutka była ta blizna.
Gapiłem się na Elizę przez chwilę, po czym wzruszyłem ramionami. Podniosłem kopertę pod światło, które akurat dziś za oknem było całkiem imponujące.
Wydawało mi się, że widzę coś ciemnego w środku, większego niż banknot. I sztywniejszego, oceniając po dotyku.
– Może to list z pogróżkami? – zaryzykowałem. – Albo wąglik?
– Obawiam się – oznajmiła Eliza – że nie jesteśmy jeszcze tacy ważni.
Faktem było, że spuściliśmy z tonu w ostatnim okresie. Mniej się procesowaliśmy, bardziej koncentrując na pracy analitycznej. Taką podjęliśmy decyzję, bo nie chcieliśmy zasłynąć jako mąciwody. To podejście zadowalało również sponsorów, a nam zapewniało spokojniejsze noce.
– Otworzyć? – zapytałem. Na twarzy dziewczyny zobaczyłem przelotną panikę, ale zaraz potem ulgę. Przecież teraz mogła wykorzystać przywilej niedecyzyjnego stanowiska. I zrobiła to.
– Nie mam pojęcia – oświadczyła i to był chyba koniec rozmowy. Wychodząc, dodała: – Wpisz do kalendarza swoje terminy spotkań w salce konferencyjnej. Szachujesz całe biuro.
Zostawiła mnie samego. Koperta była cieniutka i raczej nie było w niej pieniędzy. Bardziej prawdopodobne, że ktoś chciał przekazać Naturze istotne informacje.
Wahałem się jeszcze przez chwilę, po czym przeciąłem papier nożykiem i sięgnąłem dłonią do środka. Nie umarłem, nie wtedy. Poczułem za to pod palcami śliską powierzchnię. To było zdjęcie.
Zwykła odbitka dziesięć na piętnaście centymetrów. Facet leżący na śniegu w pozie, jakby szykował się do zrobienia orła. W tle skute lodem jezioro, ostre słońce i drewniana chatka.
Niemal poczułem na skórze, jak fotograf uchwycił czysty, mroźny, wyżowy poranek. Jeden z tych, które lubiłem najbardziej. Wyborny na biegówki z Mają albo zimowy jogging z Febikiem.
Tylko z leżącym na śniegu facetem coś nie grało. Wpatrywałem się w niego, zanim to do mnie dotarło. Było coś niepokojącego w sztywności sylwetki, w zamkniętych oczach, w nienaturalnej bladości twarzy.
Mężczyzna, całkiem jeszcze młody – z pełnymi policzkami, wysoki, o mocnej budowie ciała, widocznej nawet przez grubą, czerwoną kurtkę puchową – wydawał się martwy.
Obracałem fotkę w palcach jeszcze przez chwilę – nie znalazłem żadnego podpisu. Nie bardzo wiedząc, co z nią zrobić, umieściłem zdjęcie w skanerze. Zgrałem plik na pulpit komputera i wysłałem na firmowego maila.
„Do wszystkich: czy ktoś zna tego pana?” – zapytałem.
Zostałem konsekwentnie zlekceważony, co, paradoksalnie, było oznaką zdrowej atmosfery w biurze. Nikt nie zamierzał odpowiadać szefowi na hejnał. Dopiero po godzinie młoda prawniczka od bioróżnorodności zapytała: „A warto?”.
No tak, ponoć od dawna szukała partnera na Tinderze. Umarlak nie umarlak, lepszy taki niż żaden, byle pokazać mamie i babci.
Spojrzałem jeszcze raz na zdjęcie i wsunąłem je do teczki. A wkrótce o tym zapomniałem.
Minęła już jedenasta, kiedy wyruszyłem na poszukiwanie Ani. Najlepsze w niej było to, że zmiana globalnej firmy prawniczej na naszą fundację w ogóle nie zmieniła jej postawy. Z taką samą determinacją, z jaką pracowała dla wielkich spółek, teraz usiłowała dotrzeć z naszymi raportami i analizami do parlamentarzystów. Po godzinach niezmordowanie spotykała się zaś z całym tabunem współpracujących z nami ludzi.
Wszystko to bez emocji, bez neofickiego radykalizmu. Ubierała się elegancko, jadła mięso oraz wszystko inne i kopciła papierosy. W garażu trzymała zaś prawdziwą bestię: land rovera z trzylitrowym silnikiem, bo uwielbiała wielkie terenówki. Chociaż wiedziałem, że wypalała się trochę w Matterze, jej motywacja była dla mnie niejasna. Niektórych ludzi nie potrafiłem zrozumieć, mimo to bardzo szanowałem moją wspólniczkę.
– Będziesz na sprawie Jabłoczna? – zagaiłem.
Nikt nie miał czasu na wykonywanie wszystkich czynności procesowych, więc reprezentował nas młodszy o dekadę adwokat. Ufaliśmy mu, ale wolałem skontrolować sytuację.
– Nie dasz rady? – zapytała Ania, lekko zirytowana.
– Maja prosiła, żebym odebrał małego – zagrałem swoją dzieciatą kartą raz jeszcze.
– Yhmm.
Trudno było coś z tego wywnioskować. Sama nie miała dzieci. Może jak tysiące kobiet z mojego pokolenia nie trafiła jeszcze właściwie. Dawno temu była zamężna, o jej facecie wiedziałem tyle, że prowadził jakieś dziwne interesy. Czy stanęły na drodze małżeństwu Ani? Mogłem tylko zgadywać, bo choć wiedziałem, że mnie lubi, nie była wylewna.
– Dobra, pójdę – mruknęła.
– Zawsze możesz…
– Załatwić sobie twoją wymówkę? – przerwała mi. – Dziękuję.
Na widok Stasia, który uznawał każdą żywą istotę za przyjaciela, co zazwyczaj owocowało wzajemnością, potrafiła się tylko krzywo uśmiechnąć.
Wyszedłem z biura o trzynastej. Przy wszystkich moich trudnościach zawodowych to dobre dziesięć godzin wcześniej, niż wychodziłem z Mattera. Październikowy wtorek był słoneczny i ciepły; Warszawa cieszyła się wyjątkowo późnym babim latem.
Miałem dziś szansę odebrać córkę; po krótkiej analizie uznałem jednak, że na pewno poszła na jakieś zajęcia. Z poświęceniem woziliśmy Igę na kolejne kółka, usiłując choć trochę zrehabilitować się za wyprowadzkę w podwarszawską głuszę.
Ruszyłem w stronę Kampinosu, a jadąc puściutką Wisłostradą, rozkoszowałem się słońcem i perspektywą spaceru po lesie. Wszystko w tym momencie w moim życiu było takie, jak należy. Miałem sensowną pracę, która pozwalała mi na wyjście w porze lunchu, kochającą żonę, fajne dzieci i psa, który kochał mnie bardziej niż żona.4
Kiedy pad thai był gotowy, Maja nakryła do stołu i zawołała dzieciaki. Iga zeszła jak zwykle chwilę po trzecim lub czwartym wywołaniu, zajęła swoje ulubione miejsce, ale nie wyjęła telefonu. To była jedna z obiadowych reguł, obok niewstawania od stołu, dopóki inni nie skończą. Poza tym nie naciskaliśmy na nią, mogła milczeć i rzucać karcące spojrzenia. Kiedy zaś była w dobrym nastroju i rozgadywała się na temat swojego dnia, nie przerywałem jej. Kątem oka zerkałem na Maję, sprawdzając, czy cieszy się z tej rozmowności tak samo jak ja.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.