Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

W imię ojców - ebook

Data wydania:
11 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W imię ojców - ebook

Zima w Kotlinie Kłodzkiej. W płynącej przez malowniczy Lądek Zdrój Białej Lądeckiej odnalezione zostają nagie i okaleczone zwłoki małżeństwa. Młodszy syn zamordowanych zdołał ukryć się w pobliskiej szopie, starszy zniknął w tajemniczych okolicznościach, prawdopodobnie porwany przez sprawcę lub sprawców okrutnej zbrodni. Miejscowa społeczność jest wstrząśnięta tymi wydarzeniami, tym bardziej, że przypominają identyczną zbrodnię, która wydarzyła się w tym miasteczku kilkadziesiąt lat wcześniej. Tamta sprawa nie została wyjaśniona, mimo wysiłków miejscowej policji i pracującego wtedy w Lądku komisarza Adriana Kuczki.

Tuż przed tymi wydarzeniami do Lądka przyjeżdża aspirant Anna Rzecka. Miejscowy komendant prosi o pomoc przy sprawie Ankę, a za jej pośrednictwem Konrada Cicheckiego, który jako policjant pracujący do niedawna w policyjnym krakowskim Archiwum X ma doświadczenie w prowadzeniu równie skomplikowanych spraw.

Kotlinę Kłodzką pokrywa coraz grubsza warstwa śniegu. Czy przykryje wszystkie ślady i kolejna zbrodnia pozostanie niewyjaśniona? Przeszłość zaczyna się przenikać z teraźniejszością. Konrad Cichecki odkrywa mozolnie karty z przeszłości mając świadomość, że jedna z nich może okazać się dla niego równie niebezpieczna, jak dla śledczego sprzed lat.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-83296-55-5
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Chło­piec pa­trzył na rzekę. Było mu zimno, ręce wci­snął w kie­sze­nie i przy­su­nął się do ba­rierki. Przy­cho­dził tu z matką co­dzien­nie, wy­pa­try­wali ka­czek, cza­sem rzu­cali im chleb. Dziś do­strzegł tylko dwa ptaki. Spały, scho­wały główki pod skrzy­dła, przy­po­mi­nały nie­ru­chome, oszro­nione ka­mie­nie. Im też mu­siało być zimno. Chło­piec przez chwilę się za­sta­na­wiał, czy nie za­mar­zły w nocy, bo wczo­raj i dziś było lo­do­wato. Mróz szczy­pał w po­liczki i uszy, a palce u nóg drę­twiały, mimo że mama wło­żyła mu grube skar­pety i mocne buty. Przez most prze­je­chał sa­mo­chód. Jedna z ka­czek po­ru­szyła się, wy­sta­wiła dziób spod skrzy­dła. Chło­piec za­uwa­żył, że cały po­kryty jest lo­dem. Chciał po­wie­dzieć o tym ma­mie, ale ta była zbyt za­jęta roz­mową z ko­le­żanką.

Kaczka po­trzą­snęła łbem. Po­tarła dzio­bem o bok, a po­tem znów scho­wała głowę pod skrzy­dło. Chło­piec się uśmiech­nął; do­my­ślił się, że kaczka roz­ta­pia w ten spo­sób lód. Po­tra­fiła ra­dzić so­bie sama. Mama też mu mó­wiła, by był sa­mo­dzielny.

– Chcesz rzu­cić im chleb?

Po­krę­cił głową w od­po­wie­dzi na py­ta­nie matki. To nie miało sensu. Kaczki i tak te­raz nie mo­głyby nic zjeść. Poza tym wy­cho­waw­czyni w przed­szkolu mó­wiła, żeby nie do­kar­miać ka­czek chle­bem, tylko ziem­nia­kami albo mar­chewką. Chleb im szko­dził.

– An­toś da­lej mało mówi? Jak so­bie ra­dzi w przed­szkolu?

– Ra­dzi so­bie bar­dzo do­brze. Po­lu­bił przed­szkole, prawda, An­to­siu?

Chło­piec ski­nął głową. Za­wsze po­twier­dzał, że lubi przed­szkole, bo wie­dział, że sprawi tym ma­mie przy­jem­ność. Tak na­prawdę nie lu­bił przed­szkola ani in­nych dzieci, może oprócz Janka, je­dy­nego chłopca, z któ­rym cza­sem się ba­wił. Prze­stał zwra­cać uwagę na cie­kaw­skie za­py­ta­nia ko­le­ża­nek mamy. Kilka razy sły­szał, jak ro­dzice in­nych dzieci o nim roz­ma­wiają. Raz na­wet przy nim, jakby był głu­chy i głupi.

– Ku­necki znowu nie wraca na noc do domu. My­ślę, że tym ra­zem Zo­sia go kop­nie w dupę. Na­leży mu się, skoro się łaj­da­czy...

Chło­piec od­ciął się od tej roz­mowy. Za­ci­snął dło­nie na me­ta­lo­wej po­rę­czy i po­pa­trzył w dal. Zi­mowe słońce spra­wiło, że śnieg i lód skrzyły się jak po­sy­pane bro­ka­tem. Rzeka skuta była lo­dem, przede wszyst­kim tam, gdzie woda pły­nęła le­ni­wie. Je­dy­nie środ­kiem ko­ryta wił się szyb­szy nurt. Przy­po­mi­nał mu węża, który pró­buje omi­nąć krę i pod­pły­nąć aż pod most. Wy­obra­ził so­bie, że wąż zbliży się do jego stóp, unie­sie łeb i ro­ze­wrze sze­roko pasz­czę.

Kaczki prze­bu­dziły się, po­trzą­snęły skrzy­dłami i na­gle wzbiły się w po­wie­trze. Chło­piec po­my­ślał, że coś je prze­stra­szyło, nie wi­dział jed­nak, co to mo­gło być. Gdy ptaki znik­nęły za drze­wami, znów spoj­rzał na rzekę. Zmru­żył oczy, bo biel bi­jąca od śniegu spra­wiła, że za­częły łza­wić.

Do­piero po chwili do­strzegł w od­dali coś bia­łego, co po­woli prze­dzie­rało się po­śród kry. Zu­peł­nie jak czapa śniegu albo żółw o bia­łej sko­ru­pie prze­ci­ska­jący się wą­skim przej­ściem.

Po­wolny ruch tego obiektu był fa­scy­nu­jący. Może to była piłka? Chło­piec po­my­ślał, że jed­nak nie. Wy­glą­dało to ra­czej jak wy­peł­niony czymś fo­liowy wo­rek. Może ktoś wy­rzu­cił do rzeki śmieci, a wo­rek po­krył się lo­dem. Mógł prze­pły­nąć tak już wiele ki­lo­me­trów.

Wo­rek się zbli­żał. Cza­sem po­wstrzy­my­wała go po­szar­pana kra. Gdy wy­da­wało się, że zu­peł­nie się za­trzyma, ka­wa­łek lodu odłu­pał się i wo­rek przedarł się przez naj­trud­niej­szą prze­szkodę. Wtedy wy­raź­nie przy­spie­szył, bo i nurt stał się szyb­szy.

Chło­piec po­cią­gnął matkę za rę­kaw płasz­cza. Ko­bieta de­li­kat­nie od­trą­ciła jego dłoń. Nie chciała, żeby jej prze­szka­dzał w roz­mo­wie. Spró­bo­wał jesz­cze raz przy­cią­gnąć jej uwagę, ale bez skutku.

Wo­rek za­nu­rzył się pod wodę. Chło­piec po­czuł duży żal, że to coś wpły­nęło pod lód.

Sta­nął na pal­cach. Prze­su­nął się w bok. War­stwa lodu przy mo­ście miała kilka cen­ty­me­trów. Wiatr zdmuch­nął z niej śnieg. Wi­dać było dno rzeki, ka­mie­nie i ro­ślinki przy­po­mi­na­jące dłu­gie źdźbła wy­schnię­tej trawy. Po­my­ślał, że jesz­cze nic stra­co­nego. Je­śli bę­dzie uważny, do­strzeże, jak to coś prze­pływa pod mo­stem.

Chło­piec wstrzy­mał od­dech. Wo­rek nad­pły­wał. Pod lo­dem prze­su­nął się cień. Słońce od­bi­ja­jące się od krysz­ta­ło­wej po­wierzchni ośle­piało. Za­mru­gał, nie chcąc prze­ga­pić mo­mentu, w któ­rym obiekt wpły­nie pod most.

Jed­nak to nie był wo­rek. Ro­ślinki się roz­stą­piły. Chło­piec pa­trzył za­fa­scy­no­wany, jak po­śród wod­nej trawy roz­kwita coś in­nego, ja­śniej­szy pu­kiel ni­czym roz­wi­ja­jący się kwiat. W jego środku do­strzegł oczy z oszro­nio­nymi rzę­sami i białą ni­czym śnieg twarz. Tak mo­gła wy­glą­dać kró­lowa zimy z opo­wie­ści czy­ta­nej przez mamę. Ko­bieta była naga. Znie­ru­cho­miała na­gle, jakby po­plą­tane źdźbła rzecz­nych traw chciały ją dłu­żej przy­trzy­mać. Może to jed­nak ona na ko­goś cze­kała?

Chło­piec wpa­try­wał się w twarz kró­lo­wej śniegu. Przez chwilę wy­da­wało mu się, że ta je­dy­nie śpi i za­raz otwo­rzy oczy. Zo­ba­czył wtedy ko­lejny cień. Na­le­żał do bia­łego ni­czym śnieg męż­czy­zny. Pły­nął szyb­ciej niż ko­bieta. Zde­rzył się z nią, po­pchnął i oboje znik­nęli pod mo­stem.

Chło­piec szarp­nął za płaszcz matki, tym ra­zem moc­niej, ale ta na­wet na niego nie spoj­rzała.

– An­toś, roz­ma­wiam prze­cież!

Od­wró­cił się od rzeki, po­pa­trzył przez ulicę na drugą stronę mo­stu. Cią­gnęło go tam. Wy­da­wało mu się, że ko­bieta, za­nim znik­nęła, dała mu znać ręką, by za nią po­dą­żył. Miała mu do po­wie­dze­nia coś bar­dzo waż­nego.

Chło­piec od­su­nął się od ba­rierki. Ru­szył w stronę kra­węż­nika, ze­sko­czył z niego na jezd­nię. Za­po­mniał o sa­mo­cho­dach. Miał się ro­zej­rzeć w lewo i prawo, ale tego nie zro­bił. Te­raz było na to za późno. Przy­spie­szył, ale nogi od­mó­wiły mu po­słu­szeń­stwa. Były jak bryły lodu, cięż­kie i jakby nie jego. Nie czuł pal­ców u stóp, bo­lały, gdy sta­wiał kroki.

Usły­szał roz­dzie­ra­jące trą­bie­nie i okrzyk matki. Nie za­trzy­my­wał się, nie pa­trzył w bok na sa­mo­chód, który wpadł w po­ślizg, pró­bu­jąc go omi­nąć. Prze­biegł na drugą stronę drogi, zła­pał się ba­rierki i spoj­rzał w dół.

Król i kró­lowa śniegu cze­kali na niego. Prąd rzeki ob­ra­cał nimi w miej­scu. Wy­glą­dali tak, jakby tań­czyli i pró­bo­wali zła­pać się za ręce.

– Je­zus Ma­ria! Dziecko!

Matka zna­la­zła się przy nim. Chwy­ciła w ra­miona, chciała go ode­rwać od ba­rierki, ale trzy­mał się jej za mocno.

– Jak dziecka pil­nu­jesz! Do ja­snej... – wrzesz­czał kie­rowca.

– An­toś, An­toś, coś ty zro­bił... dziecko! Puść, puść to wresz­cie!

Chło­pak po­czuł, że mama pró­buje roz­pro­sto­wać jego palce. Prze­kleń­stwa kie­rowcy i szloch drżą­cej ze stra­chu matki do­cie­rały do niego z bar­dzo da­leka. Gdy ma­mie udało się uwol­nić jedną jego rękę, wska­zał nią w dół.

– Nie ma Janka... – po­wie­dział.

Matka za­marła. Usły­szał, jak na­biera po­wie­trze do płuc. Sku­lił się, gdy prze­raź­li­wie krzyk­nęła. Za­sło­niła mu oczy i gwał­tow­nie od­sko­czyła od mo­stu. Tak mocno wtu­liła go w sie­bie, jakby chciała po­ła­mać mu wszyst­kie ko­ści.

– Nie ma Janka – po­wtó­rzył, pa­trząc w oczy matki.

Wi­dział, że na­gle na jej twa­rzy po­ja­wiło się zro­zu­mie­nie. Otwo­rzyła oczy jesz­cze sze­rzej. Nad­bie­gli ja­cyś lu­dzie. Szybko zro­bił się tłum.

Chło­piec spoj­rzał w stronę drzew. Wy­pa­try­wał ka­czek, ale te już nie nad­le­ciały.Roz­dział 1

WCZE­ŚNIEJ

Anka Rzecka prze­spała całą drogę z Wro­cła­wia. Obu­dziła się, gdy wjeż­dżali do Lądka-Zdroju. Po pro­stu na­gle otwo­rzyła oczy i za oknami roz­po­znała pierw­sze bu­dynki mia­steczka. Czapy śniegu przy­kry­wały domy i drzewa. Dawno nie wi­działa ta­kich zasp na uli­cach, dawno nie wi­działa tyle śniegu w grud­niu. Mróz miał trzy­mać do No­wego Roku. Sy­pać bę­dzie przez kilka ko­lej­nych dni. Po­goda w sam raz na to, by za­szyć się w miej­scu, gdzie dia­beł mówi do­bra­noc.

– Aniu, mu­szę ci po­wie­dzieć, że na­wet twoja cio­cia tak nie chra­pie.

Rzecka się za­śmiała. Od dawna sy­piała sama, więc nie miał jej kto tego po­wie­dzieć.

– Krzywa prze­groda no­sowa – uspra­wie­dli­wiła się. Otarła wierz­chem dłoni mo­kry ką­cik ust. Wy­pro­sto­wała się w sie­dze­niu. Roz­bo­lały ją kark i plecy.

– Nasz syn też tak miał, zo­pe­ro­wali mu ją.

– Ma­rek miał pro­sto­waną prze­grodę no­sową? Na­prawdę? – Do­brze pa­mię­tała swo­jego ku­zyna. Przy­stojny chło­pak, z no­sem, któ­rego mo­gła mu po­zaz­dro­ścić nie­jedna ko­bieta.

– Za­czął upra­wiać sporty walki: boks, i to całe MMA. Zła­mali mu nos dwa razy, nogę też miał zła­maną i że­bro...

Wuj­kowi chyba nie przy­pa­dło do gu­stu hobby Marka.

– Dał so­bie spo­kój z tre­nin­gami?

– Coś ty... – Krewny mach­nął ręką. – Krótka prze­rwa i wró­cił na salę. Mó­wił, że na­uczył się już tyle, że te­raz nikt go nie trafi.

– I jak?

– I do tej pory ma nos pro­sty, ale nie za­ło­żył­bym się o duże pie­nią­dze, że znowu go mu nie zła­mią.

– Może chło­pak rze­czy­wi­ście jest już taki do­bry i nic mu się nie sta­nie?

– Aniu, prze­cież wiesz, że za­wsze po­jawi się ktoś lep­szy, moc­niej­szy, szyb­szy albo... ma­jący wię­cej szczę­ścia. Nie ma lu­dzi nie­po­ko­na­nych. A je­śli już się taki znaj­dzie w ja­kiejś dys­cy­pli­nie, to tylko dla­tego, że wie­dział, kiedy dać so­bie spo­kój...

Rzecka ski­nęła głową na tę oczy­wi­stą mą­drość. Wu­jek Al­bert miał ra­cję. Za­po­mi­nał jed­nak, że czło­wiek nie chce zre­zy­gno­wać z tego, co wy­daje się nada­wać ja­kiś sens jego ży­ciu.

– Nie ro­zu­miem Marka, na­prawdę. – Al­bert chyba mu­siał nad­ro­bić ostat­nie go­dziny, które prze­je­chali w mil­cze­niu. – Może za­jąć się w ży­ciu, czym chce. Skoń­czył tech­ni­kum, ma taką gadkę, że sprze­dałby każ­demu ku­la­wego osła, a on do­robi tu, do­robi tam i tylko tre­ningi i tre­ningi...

– Może to go uszczę­śli­wia?

– Obi­ja­nie gęby uszczę­śli­wia, Aniu? Na­prawdę?

Anka się za­śmiała.

– Co kto lubi – po­wie­działa.

Wu­jek się za­wa­hał. Roz­wa­żał coś, może zbie­rał się na śmia­łość.

– A ty dla­czego zo­sta­łaś po­li­cjantką? Lu­bisz to?

Po to­nie głosu Al­berta wy­czuła, że trudno bę­dzie mu uwie­rzyć w od­po­wiedź twier­dzącą. Ale prawda była taka, że Anka lu­biła swoją pracę. Też do­sta­wała od niej nie­raz po mor­dzie, a może bar­dziej po du­pie. Si­niaki były pew­nie nie­wi­doczne, ale gdzieś, czę­sto w środku, każda sprawa zo­sta­wiała coś po so­bie. Mimo wszystko nie wy­obra­żała so­bie, że mo­głaby ro­bić w ży­ciu co­kol­wiek in­nego.

– Do­bra je­steś w tym, co ro­bisz, Aniu?

Ko­lejne py­ta­nie, bo wu­jek nie do­cze­kał się od­po­wie­dzi na po­przed­nie.

– My­ślę, że tak. Tak, je­stem do­bra w tym, co ro­bię.

– To do­brze. – Męż­czy­zna po­ki­wał głową.

Anka wyj­rzała za okno na wy­marłe mia­sto. Śnieg po­krył li­szaje na ścia­nach, przy­ci­snął pu­chem krzywe da­chy i dziu­rawe drogi. Po­za­my­kał w do­mach lu­dzi i ich szare, smutne hi­sto­rie. To za­wie­sze­nie po­trwa do wio­sen­nych roz­to­pów, nie dłu­żej. Wtedy wszystko wy­pły­nie, nic nie przy­pu­druje sza­rej rze­czy­wi­sto­ści.

– Bab­cia cza­sem kiep­sko się czuje...

– Sły­sza­łam. Cio­cia mi mó­wiła.

Wzrok Anki spo­tkał się ze wzro­kiem Al­berta w lu­sterku.

– Już dawno chcie­li­śmy ją za­brać do sie­bie, ale nie zga­dza się na opusz­cze­nie swo­jego gniazda. Tak na­zywa tę ru­derę. Wro­sła tam, za­pu­ściła ko­rze­nie i pew­nie jak­by­śmy mieli ją stam­tąd wy­cią­gać, to...

Rzecka wie­działa, co wu­jek ma na my­śli. Prze­cię­liby to, co bab­cię trzy­mało przy ży­ciu. Miej­sce i wspo­mnie­nia.

– Zajmę się nią... przy­naj­mniej do­póki będę mo­gła. – Anka od­ru­chowo po­ło­żyła dłoń na brzu­chu.

– Wiem, że się nią zaj­miesz – przy­znał wu­jek. – My to­bie też po­mo­żemy. Ciotka już uga­dała w Lądku jed­nego le­ka­rza. Do­bry chłop, bę­dzie cię pro­wa­dził w ciąży.

– Ciotka uga­dała le­ka­rza?

Al­bert za­śmiał się na jej nie­do­wie­rza­jący ton.

– Tak to jest w ma­łych mia­stecz­kach. Ta­kie sprawy się za­ła­twia od ręki. A ciotka... wiesz, że zna tu wszyst­kich...

– Do­my­ślam się.

Rzecka się uśmiech­nęła. Cio­cia Elż­bieta przez wiele lat pra­co­wała w zie­le­niaku. Sama sie­bie na­zy­wała ba­dy­larką, bo w asor­ty­men­cie miała przede wszyst­kim owoce i wa­rzywa. Lu­dzie przy­cho­dzili do niej na za­kupy, ale przede wszyst­kim, żeby po­ga­dać. Zno­sili jej wszyst­kie plotki z mia­sta. Ciotka była naj­le­piej po­in­for­mo­waną osobą w ca­łym Lądku.

– Jak ciotka bę­dzie za bar­dzo... po­mocna, daj mi znać. – Wu­jek mru­gnął do niej w lu­sterku. – Po­ga­dam z nią, żeby dała ci tro­chę prze­strzeni. Na szczę­ście za­pi­sała się te­raz na uni­wer­sy­tet trze­ciego wieku, więc jest szansa, że da ci spo­kój. Ale pew­nie na po­czątku bę­dzie ci za­wra­cać cały czas cztery li­tery.

– Dam so­bie z cio­cią radę.

– Też tak kie­dyś my­śla­łem. Czło­wiek na­iwny jest.

Wu­jek wes­tchnął, Anka uśmiech­nęła się i nie sko­men­to­wała jego mał­żeń­skich roz­te­rek.

Na szy­bie prze­su­nęły się wy­cie­raczki. Za­czął pa­dać śnieg. Drobne płatki za­ma­ja­czyły w świe­tle re­flek­to­rów i ulicz­nych la­tarni. Skrę­cili z głów­nej drogi w uliczkę pnącą się pod górę. Wu­jek miał wprawę w jeż­dże­niu w trud­nych wa­run­kach, po­woli jed­nak wy­tra­cał pręd­kość i Ance przy­szło do głowy, że utkną gdzieś po­środku. Opony na szczę­ście zła­pały przy­czep­ność i za­par­ko­wali przed willą.

– Po­mogę ci z wa­lizką. Wi­dzia­łem bab­cię w oknie, chyba nie mo­gła się cie­bie do­cze­kać.

Anka wyj­rzała przez boczną szybę. W ciem­no­ści błysz­czały żółte śle­pia sta­rego bu­dynku. Wi­działa przez bramkę, jak otwo­rzyły się drzwi. Pro­sto­kąt świa­tła prze­su­nął się na skrzą­cym śniegu i do­tarł do sa­mo­chodu. Bab­cia wy­szła na ga­nek.

Rzecka za­pięła pu­chową kurtkę i pod­cią­gnęła za­mek pod szyję. Owi­nęła się sza­li­kiem i wło­żyła czapkę. W sa­mo­cho­dzie było go­rąco, wyj­ście na mróz mo­gło się dla niej źle skoń­czyć. Chwy­ciła pod­ręczną to­rebkę, otwo­rzyła drzwi i wy­do­stała się z auta. Śnieg za­chrzę­ścił pod bu­tami, w noz­drza wcią­gnęła ostre po­wie­trze i otwo­rzyła bramkę.

– Wi­taj, skar­bie.

Rzecka po­de­szła do scho­dów, wspięła się na nie i uści­skała bab­cię. Ko­bieta wy­dała się jej bar­dziej kru­cha niż kie­dyś. Nie wi­działy się od roku, a Anka miała wra­że­nie, że dla Wiesi czas pły­nął ja­kimś in­nym to­rem. Znacz­nie przy­spie­szył.

– Stę­sk­ni­łam się, bab­ciu.

Po­czuła na po­liczku do­tyk cie­płych pal­ców. Bab­cia przyj­rzała jej się uważ­nie, po­gła­dziła po ra­mie­niu.

– Ślicz­nie wy­glą­dasz. Wchodź­cie do środka, na­pi­je­cie się cze­goś cie­płego. Al­bert, ty też chodź!

– Ja mu­szę zmy­kać. Elka na mnie czeka. – Wu­jek wy­cią­gnął wa­lizkę z ba­gaż­nika. Wniósł ją na ga­nek. – Ka­zała wam prze­ka­zać, że­by­ście wpa­dły do nas na obiad ju­tro. Pod­jadę po was około pierw­szej.

– Nie pod­jeż­dżaj, przyj­dziemy. Tro­chę ru­chu nam nie za­szko­dzi.

– Śli­sko jest i do tego jed­nak ka­wa­łek... Bab­cia musi na sie­bie uwa­żać. – Al­bert nie da­wał za wy­graną.

– Ra­dzę so­bie. Od tego mam nogi, żeby ich uży­wać. Jedź już do tej swo­jej Eli i po­wiedz, że bę­dziemy na drugą.

– Jak so­bie ży­czysz. – Al­bert za­sa­lu­to­wał, uści­skał Ankę i wró­cił do sa­mo­chodu.

– Chodź do środka, na pewno je­steś zmę­czona i głodna.

– Tak na­prawdę to nie mia­łam kiedy się zmę­czyć. Nie jest tak da­leko z Wro­cła­wia... zgłod­nieć też nie zdą­ży­łam.

– To dla babć żadne ar­gu­menty. – Wie­sia się za­śmiała.

Anka otrze­pała buty, we­szła za krewną do domu. Za­mknęła drzwi, wa­lizkę od­sta­wiła pod ścianę.

Cie­pło ude­rzyło ją w po­liczki. Zmar­zła przez tę chwilę, gdy stały na ganku. Z zimą ni­gdy nie było jej po dro­dze.

– Ścią­gaj kurtkę. Po­kój przy­go­to­wa­łam ci na par­te­rze, po le­wej, za sa­lo­nem. Na pię­trze byś zmar­zła na kość. Cie­pło tylko na par­te­rze.

Anka ki­wała głową, słu­cha­jąc babci. Ścią­ga­nie kurtki było ope­ra­cją, która kosz­to­wała sporo wy­siłku. Ku­piła pu­chówkę kilka dni temu. Czuła się w niej jak w ska­fan­drze ko­smicz­nym, zu­peł­nie jakby szy­ko­wała się na pod­bój Sy­be­rii.

Bab­cia, wi­dząc, jak wnuczka wal­czy z odzie­niem, a po­tem bu­tami, za­śmiała się i po­krę­ciła głową. Wy­cią­gnęła cie­płe kap­cie z ko­żusz­kiem z szafki, po­dała Ance i prze­szła do kuchni.

– Roz­gość się w po­koju. Zo­bacz, czy cze­goś ci jesz­cze po­trzeba. Jak skoń­czysz, przyjdź do kuchni. Może nie je­steś głodna, ale i tak cze­ka­łam z ko­la­cją.

– Do­brze, bab­ciu.

Anka, idąc w stronę po­koju, po­pa­trzyła za Wie­sią. Bab­cia wy­cią­gała ta­le­rze ze sta­rego kre­densu. Sta­wała na pal­cach, by się­gnąć do gór­nej szafki. Ubyło jej jed­nak, zma­lała, skur­czyła się. Na­to­miast oczy po­zo­stały żywe i by­stre. W do­datku bar­dzo uważne. Rzecka miała świa­do­mość, że bab­cia już przed do­mem zlu­stro­wała wnuczkę do­kład­nie od stóp do głów. Ten po­si­łek na długo przed porą ko­la­cyjną miał swój cel. Etap tu­cze­nia cię­żar­nej wnuczki wszedł w pierw­szą fazę.

Anka prze­cią­gnęła wa­lizkę do po­koju za sa­lo­nem. Pchnęła drzwi i za­pa­liła świa­tło. Było tu chłod­niej niż w ko­ry­ta­rzu, ale uznała, że to do­brze. Bę­dzie jej się le­piej spało.

Po­pa­trzyła na ściany. Nie­wiele się tu zmie­niło przez lata, a wła­ści­wie przez dzie­siątki lat. Prze­strzeń wy­peł­niały duża szafa z lu­strem, wy­so­kie że­la­zne łóżko, sto­lik przy­kryty ob­ru­sem po­środku po­miesz­cze­nia, biurko przy oknie. Ob­razy na ścia­nach i się­ga­jący su­fitu re­gał z książ­kami do­peł­niały przed­wo­jen­nego kli­matu. Po­kój dziadka. Anka, gdy była dziec­kiem, spę­dzała tu mnó­stwo czasu. Ścią­gała książki z pó­łek, czy­tała, ukła­dała je i prze­kła­dała. Po­rząd­ko­wała świat, który nie na­le­żał do niej. Dzia­dek prze­wra­cał oczami na te jej po­rządki. Gdy wy­jeż­dżała, przy­wra­cał stan wyj­ściowy. Miała co ro­bić przy ko­lej­nej wi­zy­cie, a dzia­dek na szczę­ście zno­sił to cier­pli­wie.

– Ręcz­niki masz na krze­śle. Gdy­byś po­trze­bo­wała wię­cej, są w sza­fie.

– Wy­star­czą, dzię­kuję.

Wa­lizką pod­je­chała pod szafę, tam ją zo­sta­wiła. Na wy­pa­ko­wa­nie przyj­dzie jesz­cze czas. Miała spę­dzić w Lądku kilka mie­sięcy. Wielka ucieczka wła­śnie do­szła do skutku. Przy­mknęła oczy i wsparła się na opar­ciu krze­sła. Znów chciała ucie­kać, tylko te­raz w drogę po­wrotną do Wro­cła­wia. Co jej przy­szło do głowy, żeby tu przy­jeż­dżać. Dla­czego tak późno do­szła do niej ta re­flek­sja? Ni­gdy do­tąd nie po­dej­mo­wała de­cy­zji pod wpły­wem im­pul­sów. Nie roz­po­zna­wała sa­mej sie­bie. Po­czuła, jakby pa­trzyła na ko­goś in­nego, kto pod­jął za nią de­cy­zję, a te­raz zo­sta­wił ją samą, by zmie­rzyła się z jej skut­kami.

Do­tknęła brzu­cha. Żeby oboje zmie­rzyli się z jej skut­kami, po­pra­wiła się w my­ślach.

– Chodź, bo wy­sty­gnie.

– Mu­szę do ła­zienki, bab­ciu. – Rzecka od dłuż­szego czasu my­ślała tylko o tym. Jej pę­cherz żył swoim ży­ciem.

– Ostrze­gam, że nie ma cie­płej wody w ła­zience, z boj­le­rem coś się stało. Mia­łam we­zwać ko­goś do na­prawy, ale... ja­koś tak wy­szło.

– Ja za­dzwo­nię.

Bab­cia coś jesz­cze po­wie­działa, ale Anka tego już nie do­sły­szała. Po­pa­trzyła w okno. Mróz wy­ma­lo­wał nie­ziem­ski pej­zaż na szy­bie. W prze­świ­cie po­mię­dzy szpro­sami wi­dać było drzewa, po­ni­żej pły­nącą le­ni­wie rzekę. Obie­cała so­bie, że z rana pój­dzie ją zo­ba­czyć. Pę­cherz znów o so­bie przy­po­mniał, więc po­bie­gła do ła­zienki.Roz­dział 2

Obu­dziła się późno. Nie pa­mię­tała, kiedy ostat­nio tak długo spała. Od wie­ków bu­dziła się o szó­stej rano, bez względu na to, czy miała iść do pracy czy nie. Pracę w su­mie przy­no­siła do domu, więc na­wet w so­botę czy nie­dzielę sia­dała z kawą przy biurku i zaj­mo­wała się ak­tu­alną sprawą. My­ślała, że z tej ru­tyny bę­dzie jej trudno wyjść, a tu wy­star­czyła jedna noc w sta­rym domu na od­lu­dziu i coś się zmie­niło.

Bo rze­czy­wi­ście coś się zmie­niło. Ze­szło z niej na­pię­cie, które to­wa­rzy­szyło jej dzień w dzień, od bar­dzo dawna. Jakby te sto ki­lo­me­trów od Wro­cła­wia do Lądka roz­cią­gnęło się do kilku ty­sięcy. Może otwie­rała nowy roz­dział w swoim ży­ciu? Wła­ści­wie po raz pierw­szy po­czuła, jakby tak na­prawdę było. Po­do­bało jej się to.

Wczo­raj przy ko­la­cji Wie­sia za­py­tała ją o ojca dziecka. Anka nie wie­działa, co na to od­po­wie­dzieć, wzru­szyła więc tylko ra­mio­nami. Prawda była taka, że nie wie­działa, co się działo z Kry­stia­nem. Nie miała z nim kon­taktu od po­nad mie­siąca. Nie chciała z nim roz­ma­wiać, nie po­tra­fiła się prze­ła­mać. Zdała so­bie sprawę, że co­raz rza­dziej o nim my­śli.

Chyba także dla­tego, że za­jęła się wresz­cie sobą i dziec­kiem. Przy­naj­mniej ono prze­stało jej da­wać w kość. Mi­nęły po­ranne nud­no­ści, po­czuła się sil­niej­sza, oswo­iła się z fak­tem, że ro­śnie w niej nowy czło­wiek. Le­karka po­wie­działa jej, że wcho­dzi w złoty okres ciąży. Anka za­py­tała, czy po zło­tym okre­sie przyj­dzie też czas bry­lan­towy, ale pani dok­tor ja­koś nie pod­ła­pała żartu. W su­mie to wcale nie było śmieszne.

Wy­szła z łóżka i wyj­rzała przez okno. Na dwo­rze sy­pało. Drzewa po­kry­wały cięż­kie czapy śniegu. Baj­kowo. Jako dziecko przy­jeż­dżała tu na fe­rie. Z ku­zy­no­stwem błą­dzili po oko­licy. Cza­sem śnił jej się ten dom, miesz­ka­jący w nim lu­dzie i po­bli­ska rzeka. To były za­wsze do­bre sny.

Spraw­dziła te­le­fon. Miała wia­do­mość od Kon­rada. Py­tał, czy jest już na miej­scu.

Wa­hała się chwilę, czy za­dzwo­nić do swo­jego by­łego szefa. Wci­snęła ikonkę po­łą­cze­nia. Ci­checki ode­brał po kilku sy­gna­łach.

– Do­tar­łaś do Lądka?

– Do­tar­łam. Wu­jek po mnie przy­je­chał.

– Mó­wi­łem ci, że mogę cię pod­wieźć.

– Wiem, dzię­kuję. Chyba nie mia­łam nic w tej spra­wie do ga­da­nia. – Anka rze­czy­wi­ście za­sta­na­wiała się, czy nie po­pro­sić Kon­rada o pod­wózkę, gdy jej sa­mo­chód od­mó­wił po­słu­szeń­stwa. Ale chyba do końca nie wie­rzyła, że wy­bie­rze się w tę po­dróż. Usterkę auta po­trak­to­wała jak znak, że nie po­winna ru­szać się z Wro­cła­wia. Za­dzwo­niła do babci, żeby ją po­in­for­mo­wać o zmia­nie pla­nów, ale ta szybko skon­tak­to­wała się z wuj­kiem. Al­bert przy­je­chał po nią kilka go­dzin póź­niej. Ten czas Anka prze­zna­czyła na pa­ko­wa­nie, bo wcze­śniej tego nie zro­biła. W trak­cie jazdy do Lądka co chwilę uświa­da­miała so­bie, że cze­goś nie za­brała. Z każ­dym prze­je­cha­nym ki­lo­me­trem była co­raz bar­dziej prze­ra­żona. Tylko w swoim ma­łym wro­cław­skim miesz­kanku czuła się bez­piecz­nie. Nie lu­biła zmian.

– Może do­brze, że tak się stało. Cią­gle od­kła­da­łaś ten wy­jazd. Zmiana oto­cze­nia do­brze ci zrobi.

– My­ślisz?

Kon­rad się za­śmiał. Ro­zu­miał jej wąt­pli­wo­ści. Od pew­nego czasu dużo roz­ma­wiali. Wię­cej na­wet niż kie­dyś, gdy ra­zem pra­co­wali. Ostat­nia sprawa, którą wspól­nie pro­wa­dzili, wpły­nęła na ich re­la­cje. Stały się bar­dziej... przy­ja­ciel­skie?

– Kilka razy wspo­mi­na­łaś Lą­dek. Masz z nim do­bre wspo­mnie­nia.

– To prawda. Jest coś tu­taj... nie wiem, może w po­wie­trzu. Do­brze się tu czuję.

– Weź głę­boki od­dech, bę­dzie do­brze.

Te­raz ona się za­śmiała.

– A co u cie­bie, Kon­rad?

Ci­checki już bli­sko dwa mie­siące miesz­kał w Wią­zo­wie. Nie­wiele mó­wił o śmierci ojca i o tym, jak so­bie ra­dzi w no­wym miej­scu. O Oli, z którą po la­tach pró­bo­wał od­bu­do­wać zwią­zek, też nie mó­wił wiele. Anka nie cią­gnęła go za ję­zyk, ale miała wra­że­nie, że nie za bar­dzo tej pa­rze się układa. Za­częli się ze sobą spo­ty­kać pod wpły­wem chwili, gwał­tow­nych emo­cji, ale do­my­ślała się, że zdali so­bie sprawę, iż w ciągu po­nad dwu­dzie­stu lat oboje się zmie­nili. Wy­obra­że­nie, ja­kie o so­bie mieli, mu­sieli skon­fron­to­wać z rze­czy­wi­sto­ścią. To nie było ła­twe. Może gdyby ze­szli się jako zu­peł­nie obcy lu­dzie, mie­liby więk­sze szanse.

– Do­brze...

– To „do­brze” nie brzmi zbyt do­brze.

Kon­rad mil­czał.

– Prze­pra­szam, nie chcia­łam być wścib­ska.

– Nie je­steś. – Ci­checki od­chrząk­nął. – Nie mogę się tu od­na­leźć. Wstaję rano i nie wiem, co ze sobą zro­bić. Wczo­raj przy­ła­pa­łem się na tym, że za­mie­niam się w ojca. Sie­dzia­łem przy stole w kuchni i spraw­dza­łem jego sprzęt węd­kar­ski, jak­bym przy­go­to­wy­wał się do ło­wie­nia na wio­snę.

– Co złego w ło­wie­niu?

– Nic... Zda­łem so­bie tylko sprawę, że nie wi­dzę się tu­taj. Nie wiem, co miał­bym tu ro­bić w przy­szłym roku. I w ko­lej­nych la­tach.

– Ola wie?

– Nie wiem.

– Czyli wie. Wy­czuwa to, na pewno.

– Wszy­scy czy­tają we mnie jak w otwar­tej księ­dze?

– My­śla­łeś o po­wro­cie do firmy?

– Nie wiem.

– Czyli my­śla­łeś.

– Cho­lera ja­sna. – Kon­rad się za­śmiał.

Anka też się uśmiech­nęła.

– Daj so­bie jesz­cze czas, Kon­rad. To wszystko po­wska­kuje na swoje miej­sce.

– Tak bez­czel­nie mnie cy­tu­jesz?

– Tro­chę – przy­znała po­waż­nie Anka. – Po­wie­dzia­łeś mi to, gdy za­sta­na­wia­łam się nad wy­jaz­dem tu­taj, do Lądka. Mó­wi­łeś o zmia­nie per­spek­tywy. To nie dzieje się jed­nak na­gle, lecz wy­maga czasu.

– Mó­wisz cho­ler­nie doj­rzale, Anka. U mnie nic nie wska­kuje na swoje miej­sce, wręcz prze­ciw­nie...

Rzec­kiej wy­dało się, że Ci­checki po­ża­ło­wał tej chwili szcze­ro­ści.

– Mu­szę koń­czyć. Mam kilka spraw do za­ła­twie­nia. Ty za­pewne także.

– To prawda... ze­psuty boj­ler w domu babci. Chyba przy­szedł ktoś do na­prawy. – Przed chwilą usły­szała stu­ka­nie do­bie­ga­jące z ko­ry­ta­rza. – Trzy­maj się, Kon­rad.

– Trzy­maj się, Anka – wy­chry­piał Ci­checki. – Zo­ba­czysz, że ten twój wy­jazd to do­bry po­mysł.

Kon­rad za­koń­czył po­łą­cze­nie, Anka wstała z łóżka i wy­szła w pi­ża­mie na ko­ry­tarz. Drzwi ła­zienki były otwarte, wy­sta­wała zza nich siwa czu­pryna. Męż­czy­zna chyba ją usły­szał, ob­ró­cił się w jej stronę i ski­nął z uśmie­chem.

– Wnuczka Wiesi, prawda? Pa­mię­tam cię jako małą dziew­czynkę.

– Dzień do­bry. – Rzecka się spło­szyła. Zlu­stro­wała swoją pi­żamę. Za­ło­żyła ręce na piersi. Do­piero wtedy przyj­rzała się bli­żej męż­czyź­nie. Do­my­śliła się, że to hy­drau­lik, do któ­rego dzwo­niła wie­czo­rem. Bab­cia ka­zała jej od­na­leźć w no­te­sie nie­ja­kiego Ni­ciń­skiego. Ode­brała jego żona, obie­cała, że mąż po­jawi się z rana. Rzecka na­zwi­ska nie sko­ja­rzyła, ale rze­czy­wi­ście fa­cet wy­dał jej się zna­jomy. Bli­sko dwa­dzie­ścia lat temu miał wię­cej wło­sów i mniej­sze worki pod oczami. Miesz­kał bli­sko babci, znał się z dziad­kiem. Chyba kie­dyś pra­co­wał w ko­tłowni w jed­nym z do­mów zdro­jo­wych.

– Pew­nie chcia­łaś sko­rzy­stać z ła­zienki. Już koń­czę.

– Udało się panu na­pra­wić boj­ler?

– Nie mam do­brych wie­ści. Mu­szę za­mó­wić czę­ści, boj­ler jest stary, to może tro­chę po­trwać. Mam na­dzieję, że ju­tro wrócę.

– Je­śli nie da się szyb­ciej... Damy so­bie z bab­cią ja­koś radę.

– Ogrze­wa­nie domu działa, więc nie za­mar­z­nie­cie.

Anka ski­nęła głową. Chciała fa­ceta po­spie­szyć, bo za­częła prze­stę­po­wać z nogi na nogę. Za­po­mniała ubrać kapci i od zim­nej pod­łogi chciało jej się jesz­cze bar­dziej si­kać.

– W każ­dym ra­zie nie włą­czaj­cie boj­lera.

– Ma pan moje słowo. – Anka unio­sła dwa palce, jak do ślu­bo­wa­nia.

– Idę już, idę. – Męż­czy­zna się za­śmiał. Gry­mas na jej twa­rzy od­czy­tał bez­błęd­nie. – Pro­szę po­zdro­wić bab­cię. Do­brze, że ktoś się nią za­opie­kuje.

Anka po­czuła ukłu­cie w sercu. Ob­ser­wo­wała wczo­raj przy ko­la­cji Wie­się. Może gdyby wu­jek Al­bert nie uczu­lił jej na to, nie za­uwa­ży­łaby pew­nych zmian, symp­to­mów cze­goś, co się z bab­cią działo.

Wie­sia dłu­żej szu­kała słów, wy­la­ty­wały jej z głowy imiona. Miała dużo do po­wie­dze­nia, ale te opo­wie­ści nie były tak składne jak daw­niej. Anka po­cie­szała się, że może ma z tym zwią­zek sa­motny tryb ży­cia. Wie­sia miesz­kała sama, nie miała z kim na co dzień roz­ma­wiać, więc wy­szła z wprawy. Na­gle chciała opo­wie­dzieć Ance wszystko na­raz i stąd wy­ni­kał ten chaos my­śli.

– Po­zdro­wię bab­cię. Dzię­kuję, pa­nie... Fran­ciszku – przy­po­mniała so­bie imię męż­czy­zny. Wie­sia też miała lep­szą pa­mięć o wy­da­rze­niach sprzed de­kad niż sprzed kilku dni.

– Nie ma za co. Do­brego po­bytu w Lądku.

Ni­ciń­ski pod­niósł wa­li­zeczkę z na­rzę­dziami. Anka prze­pu­ściła go w ko­ry­ta­rzu i męż­czy­zna wy­szedł z domu. Wsko­czyła do ła­zienki, jakby pa­liło jej się pod sto­pami.

Dwa kwa­dranse póź­niej przy­go­to­wy­wała w kuchni śnia­da­nie. Prze­gląd­nęła szafki babci i nie­wielką spi­żar­nię. Od­kryła mnó­stwo do­mo­wych prze­two­rów, a w za­mra­żarce bi­gos. Po­chwa­liła w du­chu za­rad­ność babci, po­my­ślała jed­nak, że i tak po­winna od­wie­dzić ja­kiś mar­ket, żeby zro­bić za­kupy.

Zro­biła so­bie ka­napki i her­batę. Za­sta­na­wiała się, gdzie jest Wie­sia. Za­czy­nała się o nią mar­twić. To było bez­sen­sowne uczu­cie, prze­cież bab­cia do tej pory ra­dziła so­bie sama. Może wpły­nęły tak na nią słowa Ni­ciń­skiego i wujka? Obaj su­ge­ro­wali, że Wie­sia po­trze­buje opieki. Za­pa­lili w gło­wie Anki ostrze­gaw­czą lampkę.

Sta­nęła przy oknie i wyj­rzała na ze­wnątrz. Na dwo­rze wciąż było baj­kowo. Śnieg pró­szył już tylko de­li­kat­nie. Wiatr się uspo­koił. Na ga­łę­ziach drzew i krze­wów przed do­mem wi­dać było grubą war­stwę śniegu. Ga­łę­zie ugi­nały się pod jego cię­ża­rem. Ścieżka do furtki była od­śnie­żona. Anka po­my­ślała, że bab­cia wstała wcze­śnie, żeby od­gar­nąć śnieg. Mo­gła sama o tym po­my­śleć. Na uspra­wie­dli­wie­nie miała je­dy­nie to, że spała jak za­bita. Po­dzia­łała tak na nią zmiana oto­cze­nia. Or­ga­nizm po pro­stu się wy­łą­czył.

Prze­łknęła ka­napkę i po­piła ją her­batą. Na­czy­nia od­sta­wiła do zlewu i prze­szła do przed­po­koju. Ubrała kurtkę i buty, opa­tu­liła się sza­li­kiem i wy­szła na ze­wnątrz. Babci ni­g­dzie nie było wi­dać.

Po­pa­trzyła na od­śnie­żony pas ścieżki. Zni­kał za bu­dyn­kiem. Po­my­ślała, że Wie­sia za­pewne pra­cuje te­raz z tyłu domu. Ubie­ra­jąc rę­ka­wice, Anka prze­szła za róg willi.

Do­strze­gła bab­cię po­środku traw­nika, tuż obok ja­błoni. Wie­sia stała w bez­ru­chu z szu­flą w dłoni.

Rzecka po­czuła, jak robi jej się go­rąco. Bab­cia znie­ru­cho­miała z rę­kami opusz­czo­nymi wzdłuż ciała. Wy­glą­dała tak, jakby ktoś odłą­czył jej prąd.

– Bab­ciu?

Ta nie za­re­ago­wała.

– Bab­ciu? Co się dzieje?

Anka ru­szyła w jej stronę. Ko­bieta drgnęła, jakby prze­bu­dziła się ze snu. Wolno od­wró­ciła się w kie­runku wnuczki. Do­piero gdy Anka sta­nęła przed nią, uśmiech­nęła się. W jej oczach po­ja­wił się błysk.

– Nic się nie dzieje. Co się ma dziać, dziecko? Lu­bię pa­trzeć na drzewa i śnieg. Jest pięk­nie, prawda? Ni­gdy nie prze­staje mnie to za­dzi­wiać.

– To prawda, jest pięk­nie – przy­znał Anka. – Daj mi szu­flę, do­koń­czę, bab­ciu...

– My­ślisz, że nie dam rady? Całe ży­cie od­śnie­żam, na­wet jak twój dzia­dek żył, to bra­łam to na sie­bie. Nie kłó­cił się, bo wie­dział, że lu­bię. Ni­gdy mi się to nie znu­dzi.

– Ja też lu­bi­łam od­śnie­żać, gdy do cie­bie przy­jeż­dża­łam – przy­po­mniała Rzecka. – I je­stem rów­nie uparta jak ty.

Wie­sia za­śmiała się ci­cho, pod­dała się i prze­ka­zała Ance szu­flę.

– Skoro lu­bisz.

Anka za­częła pra­co­wać. Śnieg był zmro­żony, od­śnie­ża­nie nie było ła­twe. Szybko się spo­ciła, mu­siała roz­piąć kurtkę, bo po­czuła się w niej jak w sau­nie. Serce biło jej mocno i równo, mię­śnie się roz­grzały. Bab­cia wy­py­ty­wała ją o pracę, o to, jak się jej mieszka we Wro­cła­wiu. Rzecka nie lu­biła po­ru­szać tego te­matu, ale przy babci się otwo­rzyła. Za­częła na­wet mó­wić o dziecku. Wie­sia na szczę­ście nie py­tała o przy­szłość. Anka na ta­kie py­ta­nia nie po­tra­fi­łaby od­po­wie­dzieć. Sama so­bie je za­da­wała od dłuż­szego czasu. Brak kon­kret­nych od­po­wie­dzi po­wo­do­wał, że ogar­niała ją pa­nika. Miała sa­mot­nie wy­cho­wy­wać dziecko. To ją cze­kało. Czy wy­star­czy jej siły, żeby so­bie po­ra­dzić? Była na to przy­go­to­wana? Można się na to przy­go­to­wać?

Te my­śli pa­ra­li­żo­wały ją od ty­go­dni. Kilka mie­sięcy ciąży, które były jesz­cze przed nią, z jed­nej strony prze­ra­żały, z dru­giej wy­da­wały się od­su­wać w cza­sie pro­blemy, z któ­rymi miała się zmie­rzyć póź­niej. Da­wały jej szansę prze­my­śleć wszystko, po­ukła­dać, za­pla­no­wać. Jed­nak z każ­dym upły­wa­ją­cym dniem ten bu­for się kur­czył i miała wra­że­nie, że ogra­nia ją co­raz więk­sza pa­nika.

Pew­nie to stąd wy­ni­kała ta na­gła de­cy­zja o wy­jeź­dzie. Chciała coś zmie­nić, dać so­bie sa­mej ja­kiś im­puls do zmie­rze­nia się z cze­ka­ją­cymi ją wy­zwa­niami. Miała jej w tym po­móc zmiana per­spek­tywy, zmiana oto­cze­nia, ale też kon­takt z ludźmi, z bli­skimi.

Anka się wy­pro­sto­wała. Roz­cią­gnęła plecy. Zdała so­bie sprawę, że od dłuż­szej chwili bab­cia mil­czy. Szła obok niej, a te­raz zo­stała w tyle.

Rzecka spoj­rzała za sie­bie. Wie­sia znów stała, jak wcze­śniej. Nie­ru­choma, wpa­tru­jąca się w prze­strzeń.

Anka nie za­re­ago­wała już tak ner­wowo jak po­przed­nio. Po­pa­trzyła w stronę wzgó­rza i lasu. Krą­żyły nad nim wrony. Ich skrzek był gło­śny i prze­ni­kliwy. Wy­da­wało jej się, że bab­cia cze­goś tam wy­pa­truje.

Po­de­szła do Wiesi, spoj­rzała na nią. Wzrok babci wy­da­wał się pu­sty, jakby coś w niej zga­sło.

Anka ze ści­śnię­tym gar­dłem po­gła­skała ją po ra­mie­niu.

– Pój­dziemy do domu? – za­py­tała.

Bab­cia ob­ró­ciła się do niej. Pustka ustę­po­wała, choć po­woli, jakby ja­kiś ob­raz z prze­szło­ści nie da­wał za wy­graną i na­kła­dał się na rze­czy­wi­stość. Jakby trudno było jej zde­cy­do­wać, który jest praw­dziwy.

– Chodźmy – po­wie­działa Wie­sia. – Może cho­inkę ubie­rzemy, co? Cho­inkę też lu­bi­łaś ubie­rać, có­reczko. Ty­dzień do świąt, czas na cho­inkę w domu.

– Tak. Wciąż lu­bię ubie­rać cho­inkę – przy­znała Anka. – Zdą­żymy, za­nim pój­dziemy do Kły­sów.

– Do Kły­sów, do­brze...

Anka ujęła bab­cię pod ra­mię. Wal­czyła z my­ślą, która po­ja­wiła się w jej gło­wie. Wy­dało jej się, że Wie­sia, gdy na­zwała ją có­reczką, my­ślała o jej matce, nie o niej. Tam­ten ob­raz z prze­szło­ści, który bab­cia miała przed oczami, wciąż się nie za­tarł. Co­raz trud­niej było Wiesi go od­rzu­cić, może już nie po­tra­fiła, a może nie do końca chciała.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: