Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

W koleinach pamięci - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
25 listopada 2025
3611 pkt
punktów Virtualo

W koleinach pamięci - ebook

To wspomnienia kształtują nasze dziś.

Potomkowie Radowskich z Podola, Małyszków z Bieszczad i Woźnickich z Supraśla mimo przeciwności uparcie przemierzają świat. Kochają, walczą, pracują i umierają, a ścieżki, którymi podążają, prowadzą od powojennej Polski, przez Grecję, Ukrainę, aż po Irak.

Mirosław Doleżych z czułością, ale i przenikliwością przygląda się losom kolejnych pokoleń – ich codziennym zmaganiom, marzeniom, porażkom oraz chwilom triumfu. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość przenikają się tu, co pozwala snuć wielowątkową opowieść, w której osobiste dramaty rozgrywają się na tle wielkich wydarzeń – pandemii, katastrofy smoleńskiej czy wojen.

To poruszająca historia o rodzinnych więzach, miłości i stracie, a przede wszystkim – o pamięci, którą warto ocalić.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8423-184-5
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DOOKOŁA ŚWIATA

– Patrzcie tam! – zawołał Roald. – Czy to burza?

Przed nimi z prawej strony coś błyskało.

– To fajerwerki na Niue, oni też witają Nowy Rok, ale, biedni nieszczęśnicy, są ostatni.

A od tyłu pędziła na nich nawałnica. Czarne chmury co chwilę przeszywane były upiornymi błyskawicami.

– Zaraz dostaniemy takiego kopa, że wylądujemy na Hornie – zawołał Trond. – Bierzmy się do roboty. Foka zdjąć, grot na jedną czwartą. Kurs North–East, tak żeby nas nie rzuciło na Niue, może zejdziemy z drogi temu sztormowi. – Trond osobiście stanął za sterem.

– Oho, poważna sprawa – powiedział Lars.

Był pierwszy dzień stycznia roku dwutysięcznego. Niedawno przekroczyli linię zmiany daty i ponownie wpłynęli w nowe milenium. Półtora miesiąca temu Frøya z załogą w składzie: Trond Jensen – skiper, Przemek Radowski – nawigator oraz Lars Jensen, Roald Dalkvist, Jon Haraldsen i Peter Dalgaard wypłynęła z Las Palmas na Gran Canarii z zamiarem opłynięcia Ziemi w kierunku wschodnim. Teraz byli mniej więcej w połowie drogi.

Nie minęła godzina, jak dmuchnęło w nich potężnie, w mgnieniu oka czarna dotąd woda pokryła się białą pianą, błyszczącą w świetle błyskawic, i nagle rzuciło ich w głęboką bruzdę. Frøya zaryła dziobem i zaraz potem fala wyniosła ją wysoko w górę po to tylko, żeby rzucić w kolejną przepaść, tym razem na lewą burtę. Trond starał się trzymać kurs na falę, ale woda kotłowała się we wszystkich kierunkach tak, że łódka stała się praktycznie niesterowalna. Wyładowania atmosferyczne otoczyły ich ze wszystkich stron, strugi wody lały się z nieba, usiłując utopić ich łupinkę. Przez kilkadziesiąt minut byli zdani na los. Na szczęście nie trafił ich piorun, nie przewróciła fala, wiatr nie porwał żagli i nie złamał masztu. Wreszcie tęgi wiatr przyjął jeden stały kierunek i zaczął stopniowo przycichać. Frøya mknęła z zawrotną prędkością na południowy wschód, ustawiona teraz przez Tronda z wiatrem, pozostawiając niebezpieczną Niue za rufą. Odetchnęli.

– I co, to już wszystko?! – wrzasnął Lars. – Tylko na tyle cię stać?!

– Nie bluźnij człowieku! – krzyknął od steru Trond. – Przeproś Boga! Natychmiast i trzykrotnie!

– Którego?

– Tego, który rządzi.

Na twarzach żeglarzy pojawiły się uśmiechy.

*

Po nocnym sztormie nastał piękny dzień. Równy, mocny wiatr pędził naszą łódkę idealnie w kierunku południowo-wschodnim. Trond zrobił nam odprawę, podczas której oznajmił, że dość już kluczenia po morzach i oceanach i czas wziąć się do poważnego wykonywania naszych obowiązków względem sponsora, czyli firmy Trond–Petro.

– Przypominam, że mamy opłynąć Ziemię w trzy miesiące. Wiecie, jaki jest obwód kuli ziemskiej na równiku? – zadał nam pytanie, które słyszeliśmy już wielokrotnie.

– Dwadzieścia jeden tysięcy sześćset trzydzieści dziewięć – wrzasnęliśmy chórem.

– A na wysokości przylądka Horn? – To też już słyszeliśmy i znaliśmy odpowiedź.

– Dwanaście tysięcy sto! – odkrzyknęliśmy.

– No, to jest prawie dwa razy mniej. Dlatego jaki jest nasz kierunek?

– South–East!

– Wykonać!

– Tak jest!

Wylegiwałem się na dziobie, korzystając ze słońca, kiedy z kajuty wynurzył się Jon wołający do Tronda:

– Kapitanie, Roald skręca się w boleściach, mówi, że go boli brzuch!

Zanurkowaliśmy do kajuty. Na koi leżał Roald, blady i spocony, a Peter, który miał papiery felczera i pełnił u nas funkcję lekarza, dotykał ostrożnie jego brzucha.

– Wygląda mi to na ostry atak ślepej kiszki. Chyba musimy poszukać dla niego szpitala.

– O rany – powiedział Trond. – Gdzie my znajdziemy szpital?

– Na Rarotondze – odezwałem się. – Najbliżej, jakieś trzysta mil, będzie Rarotonga. W Avarua mają szpital, a może i kilka.

Skorygowaliśmy kurs i następnego dnia ujrzeliśmy idylliczną Rarotongę. Błękitna laguna, za nią biały piasek plaż, zieleń roślinności, a w górze ciemne wierzchołki wulkanu i wreszcie błękit nieba tworzyły niesamowity, trochę kiczowaty obraz. Kto żyw, czyli wszyscy prócz nieszczęśliwego Roalda, złapał aparat. Przez kilka minut słychać było trzask zwalnianych migawek. Od północy – przez wyłom w atolu otaczającym wyspę – wpłynęliśmy do portu w Avarua. Wcześniej przez radio załatwiłem transport Roalda do szpitala i kiedy zacumowaliśmy w porcie jachtowym, czekał już ambulans. Trond i Peter pojechali z Roaldem, Lars, Jon i ja zostaliśmy na jachcie. Siedzieliśmy na pokładzie, pijąc kawę, kiedy nadszedł jakiś czarny, zarośnięty typ.

– Ahoj na pokładzie – powiedział.

– Hej – odpowiedziałem uprzejmie.

– Co to za łajba?

– Czytać nie umiesz? – odpowiedziałem mniej uprzejmie. Po prostu wkurzył mnie. Łajba, też coś, bęcwał.

– Jakieś nieznane litery.

Wzruszyłem ramionami.

– To imię bogini miłości – odezwał się Jon.

– A ja myślałem, że bogini miłości to Afrodyta.

Teraz i Jon nabrał wody w usta. Typ postał chwilę, lustrując naszą łódkę, coś tam mruczał pod nosem w nieznanym nam języku, pewnie przekleństwa, potem ruszył przed siebie, odszedł kilkanaście metrów, zatrzymał się, wrócił.

– Może potrzebujecie załoganta? – odezwał się.

– Nie wiem, nie ma skipera, jak jesteś zainteresowany, to przyjdź za jakieś dwie godziny, może jeszcze tu będziemy. – Uprzejmość Jona była niewyczerpana.

– Nie podoba mi się ten gość – powiedziałem do kolegów, kiedy typ sobie poszedł. – To jakiś obwieś.

Wrócili Trond i Peter. Zostawili Roalda w szpitalu, gdzie lekarz potwierdził diagnozę Petera. Naszego kompana czekała operacja. Ubezpieczenie miał bardzo dobre, więc sądziliśmy, że raczej bez problemów finansowych Roald powinien na Rarotondze wyzdrowieć, a następnie dotrzeć do domu. Jednak humory mieliśmy podłe, czuliśmy się jak zdrajcy. Porzuciliśmy kolegę na obczyźnie, jakby nas nic nie obchodził, a sami płyniemy sobie dalej. Niefajnie jakoś. No i jeszcze straciliśmy ręce do pracy. Już mieliśmy odpływać, kiedy nadjechał rowerem ten typ, który mnie tak zdenerwował. Na ramie miał marynarski worek.

– Słyszałem, że straciliście marynarza, może ja bym się nadał. Tkwię tu już kilka tygodni, nie mogę się stąd wyrwać. Jestem Dimitris, możecie mówić do mnie Dimo.

– Hmm… – Zmarszczył brwi Trond. – Ale tylko za jedzenie i łóżko do spania, nie licz na żadne pieniądze. I będziesz harował jak wszyscy. Jesteś żeglarzem?

– Żegluję już od dzieciństwa – zaśmiał się Dimo.

– Okej, to ładuj się, ale bez roweru.

– Rower pożyczyłem, ktoś go sobie odbierze.

Mój osąd był całkiem nietrafny. Grek Dimitris Apostolakis okazał się bardzo przyjaznym człowiekiem, a przede wszystkim wspaniałym gawędziarzem. Nie wiadomo, ile prawdy było w jego opowiadaniach, ale słuchaliśmy jego bajania z otwartymi ustami, choć z niedowierzaniem. Oto kilka z jego relacji.

*

Przypłynąłem na Rarotongę kutrem, który udawał kuter rybacki, ale tak naprawdę wcale nim nie był. Załogę stanowili trzej Polinezyjczycy. Teraz to myślę, że byli przemytnikami narkotyków. Wsiadłem na ich łódź w Auckland. A w Nowej Zelandii znalazłem się po tym, jak przez kilka miesięcy szukałem opali w Australii. Nieważne, o tym opowiem kiedy indziej. W każdym razie te bandziory miały mnie zawieźć na Bora-Bora, mój daleki kuzyn ma tam hotelik, obiecał mi pracę. Większość opali spieniężyłem jeszcze w Australii, miałem przy sobie tylko kilkanaście sztuk, ale bardzo pięknych, no i sporych. Na szczęście większość pieniędzy wpłaciłem w Perth do banku. W kurtce miałem zaszyte tylko około dziesięć tysięcy dolarów australijskich. Od początku miałem się na baczności, bo pomyślałem sobie, po co kuter rybacki płynie z Nowej Zelandii aż na Bora-Bora. No ale miało być tanio, zapłaciłem tylko dwieście dolarów. Raz, a było to chyba w piątym dniu rejsu, wieczorem, ciemno już było, wchodzę do kajuty, a tam jeden z „rybaków” grzebie w moim worku. A miałem tam kilka opali. Mówię do niego: „Czego szukasz w moim worku?”, a on na to: „A, pomyliłem się, myślałem, że to mój”. Widzę, że chowa coś w kieszeni. „Oddawaj!”, mówię, a on wyciąga nóż. No to ja cap go za rękę i walę kolanem w jądra. Wrzasnął i zwinął się w kłębek, coś mu trzasnęło w ręce, sięgnąłem do jego kieszeni i odebrałem moje opale, o proszę, to one, udało mi się je ocalić, ładne nie? Ledwo zdążyłem włożyć je za pazuchę, a tu wpadają dwaj pozostali Polinezyjczycy, wielkie chłopy. Nie dałem rady się obronić, stłukli mnie, skopali, a potem wyrzucili za burtę. Myślałem, że już po mnie, ale patrzę, a na niebie łuna. Były to światła Avarua. Do brzegu miałem ze dwa kilometry, jestem dobry pływak, i wkrótce wylądowałem na piasku. A pieniądze przepadły. Na szczęście przygruchałem sobie Polinezyjkę, wdowę po marynarzu, dzięki której dotrwałem do waszego przyjazdu. Ten rower, zresztą damka, też należał do niej.

Kilka lat temu szukałem szczęścia w kopalni diamentów koło Johannesburga. Namówił mnie do tego jeden daleki kuzyn, który w Johannesburgu prowadził dom dla panów, no, po prostu burdelik. „Przyjedź, zarobisz trochę, a u mnie możesz mieszkać”, mówił. No to pojechałem. Kontrola kopaczy, przed wejściem na teren kopalni i przy wyjściu, była tam drobiazgowa. Jasne, że każdy marzył o wyniesieniu jakiegoś szczególnie dużego diamentu, co by go ustawiło na resztę życia, ale było to nie do zrealizowania. Po terenie kopalni biegało kilka psów. Zaprzyjaźniłem się z jednym z nich, nazywał się Prince. Codziennie dzieliłem się z nim moim lunchem, a to kawałkiem kiełbaski, a to kotlecikiem, a to jakąś rybką. Tak mnie polubił, że jak wyjeżdżałem z dołu, to już na mnie czekał. Na dole było strasznie. Praca ciężka, co ja mówię, harówka, gorąco, powietrze zapylone i coraz to wypadki, a zarobki takie sobie. Postanowiłem, że muszę wytrzymać pół roku, a potem wracam do Grecji. Tak nawiasem mówiąc, do Grecji wracam już dziesięć lat. Jak Odys, ha, ha. Ale o czym to mówiłem? Aha, o diamentach. To, co wydobywaliśmy na dole, to przeważnie był taki żwirek, w którym diamenty były małymi kamykami. Czasem trafiał się większy kamień. Ale raz zobaczyłem w urobku na taśmie diament wielkości małej śliwki. Porwałem go, wsadziłem do kieszeni. I co dalej? Opowiem innym razem, bo skiper zerka na nas z dezaprobatą. Ale chyba się już trochę domyślacie, co?

Mój daleki kuzyn Georges w Perth ma jakiś biznes, dokładnie nie wiem, czym tam handluje, ale nieważne. Zadzwoniłem do niego i mówię, że chciałbym go odwiedzić. „Dimo! To ty! Jasne, przyjeżdżaj!” Jak już byłem u niego, kolacyjki, drinki, nawiasem mówiąc, ma śliczną żonę, białą Australijkę Joan, gadu-gadu, opowiedziałem mu o diamentach w RPA i wtedy on wyjeżdża z opalami. „Ja – mówi – jestem już ustawiony, ale są ludzie, którzy się na tym dorobili. Jak chcesz, załatwię ci terenowy samochód, nienowy, ale na chodzie, i pieniądze na dotarcie do terenów, gdzie kopią opale”. Zachęciłem się. „Najlepiej – mówi kuzyn – jakbyś zabrał ze sobą brata Joan. Jemu się marzy taka wyprawa”. To chłopak dwudziestoczteroletni, ma na imię Matthew, Matt. Dobra, myślę, czemu nie, we dwójkę raźniej, a poza tym to Australijczyk, miejscowy. „Ale – mówi dalej kuzyn – pamiętaj, to prawdziwe wyzwanie. To miejsce na bezludnej pustyni, dojazd tam jest ryzykowny, na miejscu gorąco jak w piekle, problemy z wodą, jedzeniem, a potem jeszcze trzeba wrócić, chociaż teraz jest najlepsza pora, bo zima. No i trzeba wziąć ze sobą koniecznie strzelby dla obrony przed zwierzyną i ludźmi”. Po tygodniu przygotowań wyruszyliśmy. Do Wiluny jechaliśmy dwa dni, droga jakaś tam była, ale nasz dżip ciężko pracował. W Wilunie uzupełniliśmy zapasy paliwa, wody i jedzenia i ruszyliśmy na wschód, w pustynię. Nie ma tam dróg, drogowskazów ani stacji benzynowych, ani zresztą miast, wsi czy domów, pustkowie. Jechaliśmy na zachód, trzymając kierunek według kompasu. Rano czwartego dnia podróży Matt wstał z posłania ze spuchniętą nogą. Na łydce miał ślad ukąszenia. Nie wiem, czy to był wąż czy jakiś skorpion, czy owad. Noga puchła coraz bardziej, a Matthew gasł w oczach. Zaczął się dusić i umarł następnej nocy w strasznych mękach. Nie mogłem nic zrobić. Pochowałem go w piaszczystej ziemi, niech mu lekka będzie. Byłem zdruzgotany i dodatkowo martwiłem się, jak ja się pokażę na oczy Georgesowi i jego żonie, o ile ich oczywiście jeszcze kiedyś zobaczę. Hm… Wreszcie dotarłem do miejsca, gdzie wydobywano opale. Teren na przestrzeni wielu mil był podziurawiony. W tych dziurach mieszkali i kopali ziemię poszukiwacze szczęścia. Dostałem przydziałową działkę i przystąpiłem do kopania własnej dziury. Mimo zimy gorąc lał się z nieba i ze strachem myślałem o lecie. Przyszło potem i lato i przekonałem się, że przetrwać te upały można tylko pod ziemią, i wszyscy tak robili. Przeżyć tam było naprawdę trudno, bo oprócz warunków groziły grabieże, napaści i wszystko, co najgorsze ze strony bliźnich. Po miesiącu pomyślałem, że dobrze byłoby utworzyć coś jakby milicję, żeby ograniczyć panoszącą się przemoc. Zorganizowaliśmy dziesięcioosobowy oddział, samych osiłków i zabijaków. Zaczęliśmy patrolować teren i parę razy daliśmy nauczkę rabusiom. Muszę wam powiedzieć, że wprawdzie kamieni trochę nakopałem, nie mogę narzekać, ale to nic w porównaniu do opłat w opalach, które pobieraliśmy od potrzebujących naszej ochrony. Wróciłem do Perth następnej zimy całkiem bogaty.

*

Frøya pędziła na południowy wschód, gnana sprzyjającymi wiatrami. Przemknęła przez „ryczące czterdziestki” i wpłynęła na pięćdziesiątki. Przylądek Horn był coraz bliżej. Przemek często rozmawiał z Dimitrisem.

– Wracasz z nami do Europy? – zapytał kiedyś.

– Wracam do swojej ojczyzny, do Grecji – odparł Dimo. – Stęskniłem się.

– I co tam będziesz robić?

– W dwa tysiące czwartym roku będzie w Atenach olimpiada. Mój kuzyn, z którym rozmawiałem niedawno przez telefon, jest tam szychą przy organizacji ochrony całej imprezy. Mam zamiar zostać ochroniarzem. Przez trzy kolejne lata, czyli w dwa tysiące pierwszym, drugim i trzecim będą specjalne szkolenia ochotników, zawsze w sierpniu, czyli w miesiącu igrzysk.

– Gdzie ty nie masz kuzynów – zaśmiał się Przemek. – Ale brzmi nieźle, fajna sprawa.

– To będą oddziały międzynarodowe. Może też chciałbyś wziąć w tym udział… ale wymagany jest język grecki, no może nie musi być bardzo biegły, zresztą nie wiem.

– Trochę greckiego znam, przez rok w liceum chodziłem na lekcje greki, to był przedmiot nadobowiązkowy, potem zrezygnowałem, a nauczyciel poszedł na emeryturę.

– Będziemy jeszcze płynąć ponad miesiąc, mógłbym cię trochę poduczyć.

Od tej pory rozmawiali ze sobą tylko po grecku. Przemek szybko łapał słówka i melodię języka.

– Ho, ho – śmiał się Dimo po tygodniu. – Mówisz po grecku lepiej ode mnie.

– Siemo, słyszałem, że wybierasz się z Dimitrisem na olimpiadę – zaczepił Przemka któregoś dnia Trond. – Bądź ostrożny, ja bym temu Grekowi nie ufał, to bajerant i mitoman, uważaj, żeby cię nie wplątał w jakiś nielegalny interes albo nie wystawił do wiatru.

– To plotkarska łajba, tu wszyscy wszystko wiedzą – zaśmiał się Przemek. – Tak, będę ostrożny.

– Szkoda, stanowimy dobry zespół, myślałem, że jeszcze wiele wspólnych rejsów przed nami.

– Nie mówię nie, ale chciałbym coś zmienić w swoim życiu, poszukać czegoś nowego.

– Jasne, rozumiem.

Przemek się zamyślił. „Porozpoczynałem w swoim życiu kilka wątków: politechnika nieukończona, cytra bez przyszłości. Malka? Pewnie już znalazła innego, lepszego chłopaka. Żeglowanie, no jeszcze pływam. A teraz zamierzam otworzyć nowy sposób na życie. Co mnie tak gna? Przecież mógłbym być inżynierem, pracowałbym na przykład w stoczni jachtowej w Gdyni i projektował wyposażenie elektroniczne jachtów, ożeniłbym się z Malką, przecież ją kocham, może dzieci…”

Trond ogłosił konkurs: kto pierwszy zobaczy latarnię na przylądku Horn, ten przez całą dobę będzie zwolniony z wszelkich obowiązków, a koledzy mają mu usługiwać. Ponieważ Przemek był nawigatorem na Frøyi, koledzy ostatnie dwa dni wisieli nad nim, domagając się namiarów na przylądek. Właściwie to Przemek miał największe szanse na wygranie konkursu, nie chciał jednak korzystać ze swojej uprzywilejowanej pozycji i ostatecznie wygrał Jon. Pogoda była dobra, więc szczęśliwy Jon cały dzień wylegiwał się na dziobie, wymagając od kolegów obsługi, jak jakiś król mórz i oceanów. I tak opłynęli południowy kraniec Ameryki i skierowali łódkę na północ, aby domknąć rejs dookoła Ziemi. Od wypłynięcia z Las Palmas minęły dwa miesiące i tydzień, więc wszystko wskazywało na to, że uda im się zmieścić w zaplanowanych trzech miesiącach.DAR SERCA

– Wpadnij do mnie, jak będziesz miał czas – powiedział Steven do swojego syna Franka.

– Okej, wpadnę po lunchu.

Frank zaczął pracować w firmie ojca zaraz po studiach, a od kilku lat prowadzili ją wspólnie. Kiedy po południu wszedł do gabinetu ojca, ten siedział za biurkiem zamyślony, jakby trochę nieobecny.

– Siadaj. – Steven wskazał fotel stojący z boku biurka. – Wczoraj skończyłem sześćdziesiąt pięć lat.

– Jasne, niezła impreza była.

Steven się uśmiechnął.

– I postanowiłem wycofać się z interesu całkowicie, aby przekazać firmę tobie.

– No co ty, tato, młody jeszcze jesteś, możesz zasuwać. – Frank patrzył na ojca z niedowierzaniem. – Chryste, i co będziesz robił?

– Pojadę do Polski.

– Po co?

– Mam coś na uwadze.

– Biznes?

Steven nie chciał nic więcej powiedzieć, a prawdę mówiąc, bał się, co syn powie na jego postanowienie, które dojrzewało w nim od czasu, kiedy otrzymał list od dalekiej krewnej z Polski. Sprowokowało go to do przeczytania pamiętnika dziadka, który wyemigrował z Galicji na początku poprzedniego wieku. Pamiętnik zdradzał, w jaki sposób dziadek doszedł do pieniędzy i Steven zapragnął zrobić coś dobrego. Żeby co? Nie bardzo wiedział. Odkupić popełnione zbrodnie? Coś tak jakby. Jakkolwiek niejasne były motywy Stevena, chciał po prostu wydać część pieniędzy na dobroczynność w kraju przodków. Dwadzieścia lat temu, po śmierci ojca, założył własną firmę budowlaną, i ta firma zaczęła wkrótce przynosić spore, a potem jeszcze większe zyski, więc kilkaset tysięcy to nie byłby wielki uszczerbek w majątku firmy. Tak sądził, ale bał się nawet pomyśleć, co na ten temat mógłby powiedzieć Frank, nie mówiąc już o jego żonie Marge. Po cichu wycofał więc część aktywów firmy i wpłacił trzysta tysięcy na własny rachunek w banku. Wszystko legalnie, ale w tajemnicy przed rodziną.

*

Zrobiło się mrocznie, kiedy samochód wjechał w las i na niskim biegu zaczął pokonywać serpentyny, wznosząc się coraz wyżej. Steven przysypiał na fotelu pasażera, a Oksana liczyła kolejne zakręty. Wreszcie po dwunastym zobaczyła przed sobą prześwit w świerkowym lesie. „Szczyt przełęczy – myślała – czy może być szczyt przełęczy?” Po przekroczeniu najwyższego punktu spodziewała się zobaczyć sanatorium, tymczasem ujrzała duży plac parkingowy z kilkoma samochodami i dwoma drewnianymi chatkami pełniącymi funkcję kawiarenek i miejsc z pamiątkami. „A gdzie sanatorium?” – pomyślała. „Może już nie istnieje, dawno zlikwidowane?” No jak nie istnieje, przecież była umówiona z dyrektorem. Zaparkowała. Wysiedli z samochodu, skierowali się w stronę słońca i dopiero kiedy podeszli do skraju placu, ujrzeli trochę niżej, poprzez gałęzie świerków, budynki sanatorium.

– Poczekaj chwilę – powiedziała do Stevena.

Przystanęli. Oksana patrzyła na sanatorium i wspominała. Obrazy sprzed wielu lat rozwijały się jak film w jej pamięci.

*

Weszła na salę i zobaczyła tłumek dziewczyn otaczających jej łóżko i Renatę pochylającą się nad pościelą, a na pościeli – rzygowiny. Adrenalina uderzyła jej do głowy i skoczyła jak ryś na Renatę, z rozpędu wbiła jej kolano w brzuch, aż ta zawyła, po czym obie znalazły się na podłodze. Oksana na wierzchu. Zacisnęła pięści i jęła okładać przeciwniczkę po twarzy, po głowie. Krew puściła się z nosa i rozciętej brwi Renaty, Oksanę to tylko bardziej podnieciło, dalej biła z całej siły gdzie popadnie. Nagle poczuła, że unosi się w powietrze. To wawczyni Kohut, która właśnie przechodziła korytarzem i usłyszała zgiełk bitewny wkroczyła na salę. Złapała Oksanę za bluzę piżamy i podniosła jak szczeniaczka.

– No, Hrycaniuk, przeholowałaś! – wrzasnęła wawczyni Kohut do ucha Oksany. – Nie ujdzie ci to na sucho. Idziemy do pani doktor.

Długo stała pod drzwiami gabinetu, w którym naradzały się pani doktor i wawczyni Kohut. „Co mi mogą zrobić?” – myślała. „Nie mogą mnie odesłać, muszą mnie leczyć. Najwyżej napiszą do domu, i co, i nic”. Wreszcie drzwi się otworzyły, wawczyni Kohut skinęła na nią.

– Hrycaniuk, w ciągu jednego miesiąca pobiłaś trzy koleżanki – powiedziała pani doktor. – A dzisiaj tę Kurnatowską ciężko, mało jej oka nie wybiłaś.

„A moje zwichnięte palce to psińco? To już się wcale nie liczy?” – pomyślała.

– Za karę – kontynuowała pani doktor – umieścimy cię w izolatce. Będę cię tu miała stale na oku.

Izolatka był to mały pokoik przylegający do gabinetu pani doktor, zaopatrzony w weneckie lustro, przezroczyste w jedną stronę.

Oksana spojrzała spode łba na swoich sędziów. Wzruszyła ramionami.

– No i dobrze – mruknęła.

*

„Tak, ale mnie wtedy nosiło”, dumała Oksana. Ale jak się ma czternaście lat, to hormony buzują, a do tego pewnie dołączyła separacja od normalnego życia i tęsknota za domem rodzinnym i wściekłość, że koledzy pływają kajakami, a ona jak zdechlak siedzi w tym zasranym sanatorium i nie wiadomo, jak długo jeszcze. W końcu okazało się, że ta izolatka to nie była żadna kara. Wyszło na dobre. „Byłam sama, nikt mi nie brzęczał nad uchem, powietrze świeże, nie taki zaduch jak na sali, cisza, spokój, mogłam czytać i rozwiązywać krzyżówki, a z koleżankami spotykałam się w szkole, jadalni albo jak miałam chęć to w świetlicy, albo na korytarzu. No i Tomek. Tomek! A ja ciągle do ciebie tęsknię. Jakżeż inne mogłoby być moje, nasze, życie, gdybyś wtedy odpisał na mój list. A może nie? A może tak? Nie, tak. Tik, tak. Bo kto wie, bo kto wie”.

*

Tego samego dnia po południu Tomek otworzył okno i wystawił głowę na zewnątrz.

– Hej, a coś ty za jeden? – Usłyszał dochodzący z góry głosik dziewczęcy.

Speszony cofnął się szybko do pokoju i zamknął okno. Przez dziesięć minut zastanawiał się, co robić, wreszcie otworzył ponownie okno. „Najwyżej nie będę się odzywał” – myślał.

– No, czekam tu na ciebie. Jak masz na imię?

– Tomek.

– Ja jestem Oksana.

– Aha.

Zapadła chwila ciszy, po czym dziewczyna odezwała się znowu.

– I co, zatkało cię? Nic nie mówisz, co to za imię, skąd je masz?

Tomek usiłował opanować gonitwę myśli.

– Nie, no… to znaczy Oksana? – wybąkał.

– Jaki domyślny. Mów mi Oksana.

Tomek spojrzał w górę. Nisko świecące słońce padało na twarz dziewczyny, ozdabiając ją złotym blaskiem. Blond włosy rozsypały się wokół głowy, tworząc świetlistą aureolę, niebieskie oczy patrzyły w dół z ironicznym zaciekawieniem. Okrągła buzia z wydatnymi kośćmi policzkowymi i małym noskiem ozdobiona była odrobiną piegów. Tego dnia Tomek był zbyt oszołomiony, żeby to wszystko od razu zauważyć, widział tylko złote zjawisko, w którym się z miejsca i ostatecznie zakochał.

Okno w sanatorium otworzyć było można, podnosząc dolną część albo opuszczając górną. Za oknem, ze dwadzieścia centymetrów nad parapetem i trochę na zewnątrz, była metalowa rurka zabezpieczająca przed wypadnięciem. Stanowiła ona doskonałe oparcie dla pleców osoby siedzącej w oknie tyłem. Można się było wygodnie oprzeć i spoglądać w górę na dziewczynę wychylającą się z okna na piętrze. Tomek gapił się z cielęcym uwielbieniem na Oksanę, aż ta parsknęła śmiechem.

– Fajnie się gadało, ale muszę lecieć! – zawołała. – Pa, do jutra!

I zniknęła.

„Ale się popisałem – myślał Tomek – wyszedłem na gamonia jakiegoś, pewnie już nie będzie chciała ze mną rozmawiać”. Nie mógł się skupić nad książką, jego myśli błądziły po suficie, za którym była jego złotowłosa Oksana, Oksanka, Oksancia. Z niecierpliwością i niepokojem oczekiwał kolejnego dnia. „Do jutra!” – dźwięczały w jego głowie ostatnie słowa dziewczyny.

*

– U was też ten pokój to izolatka? – dopytywał Tomek.

– Aha.

– A dlaczego nie jesteś na sali ogólnej?

– Za karę, pobiłam jedną dziewczynę… no, może niejedną.

– To dopiero łobuzica mi się trafiła.

– Nie jestem żadna łobuzica – oburzyła się Oksana. – Jestem niespotykanie spokojnym człowiekiem.

Tomek śmiał się, doceniając dowcip.

– A ty? Też za karę?

– Nie, niedawno miałem operację i umieścili mnie tu, żebym był blisko lekarza.

– A… Nie widziałam cię w szkole, nie chodzisz?

– Nie, mam jakby zwolnienie, zresztą już zaraz będą wakacje.

– A w której jesteś klasie?

– Ostatnio byłem w siódmej, nie wiem, czy nie będę musiał powtarzać, a ty?

– W ósmej.

„Pewnie ma mnie za gówniarza”, pomyślał Tomek.

*

– Hej, Oksana! – zawołał Steven. – Jesteś tu?

– Przepraszam.

Oksana spojrzała na zegarek, za dwadzieścia jedenasta, na jedenastą byli umówieni z dyrektorem, doktorem Nowackim. „Czas się ruszyć”, pomyślała. Asfaltową drogą zeszli kilkadziesiąt metrów do bramy wejściowej sanatorium. W bramie zaczepił ich portier.

– Słucham państwa – powiedział. Zapytał o nazwiska i zadzwonił gdzieś, a po chwili kiwnął głową. – Możecie iść.

Minęli bramę. Przed nimi był główny budynek sanatorium, a po lewej – budynek oddziału, w którym dawno, dawno temu spędziła kilka miesięcy. Ostatnie okno na piętrze, izolatka, a pod nim… okno Tomka.

*

Przez kilka tygodni Tomek i Oksana rozmawiali ze sobą, kiedy tylko mogli rozmawiać, czasem i kilka razy dziennie. Czerwcowa pogoda umożliwiała trzymanie otwartych okien non stop.

– Oksana, jesteś tam? – pytał Tomek.

Albo:

– Tomek, chodź do okna! – Głośnym szeptem wołała Oksana.

Opowiadali sobie wzajemnie o swoich rodzinach, rodzeństwach, o domach, wioskach, w których mieszkali. Oksana była z Choszczewa, wsi koło Mrągowa, Tomek z Czernicy, wsi w powiecie rybnickim. Kiedy się o tym dowiedziała, domagała się, żeby mówił do niej po śląsku, zaśmiewała się czasem, a Tomek udawał, że jest mu przykro. Obrażał się na niby. „Już nigdy więcej nie byda do ciebie godać po ślónsku”. To ją rozśmieszało jeszcze bardziej. Tomek był szczęśliwy. Opowiadali sobie o tym, co lubią (Tomek piłkę nożną), czego nie lubią (Oksana skwarek w zupie), szybko się okazało, że oboje lubią kino. Tomek miał kilka egzemplarzy czasopisma „Film”.

– Szkoda, że nie możesz mi któregoś podać – powiedziała Oksana, kiedy się o tym dowiedziała. – Mógłbyś rzucić, ale jak nie złapię, to przepadnie na wieki.

Z następnego spaceru Tomek przyniósł do pokoju długi patyk, zaczepił na nim koniec sznurka i podsunął do okna Oksany. Od tej pory mogli przekazywać sobie drobne przesyłki.

– Oksańciu – powiedział kiedyś do niej, chcąc, żeby to zabrzmiało czule.

– Jak mnie będziesz tak nazywał, to będę do ciebie mówić „Tomciu”, chcesz?

– Nie, w życiu, tego bym nie zniósł. Może jeszcze „Paluszek”?

– No widzisz.

I została Oksaną, a on Tomkiem.

Nastał lipiec. W połowie miesiąca Oksana przeszła comiesięczne szczegółowe badania, potem została wezwana do pani doktor.

– Jesteś zdrowa – powiedziała pani doktor, przeglądając wyniki badań. – Wypiszemy cię z końcem lipca. Idziesz do domu Oksana, cieszysz się?

– Jasne. Bardzo.

– Coś nie widzę – mruknęła pani doktor.

Kiedy powiedziała o tym Tomkowi, ten zaniemówił na kilka minut.

– Chciałabym się do ciebie przytulić – wyjąkała przez łzy.

– Ja też, będziemy do siebie pisać? – szepnął zgnębiony Tomek.

W przeddzień wyjazdu Oksana wezwała Tomka do okna.

– Masz swoje zdjęcie? – zapytała.

– Mam, mama zaprowadziła mnie do fotografa przed wyjazdem tutaj.

– Spuszczę sznurek, daj mi swoje zdjęcie, ja dam ci moje.

– Przyrzekam, że będę nosić twoje zdjęcie do końca mojego życia – powiedziała, kiedy fotografie zostały wymienione. – A teraz ty przyrzeknij to samo.

– Przyrzekam, że będę nosić twoje zdjęcie do końca mojego życia – powiedział Tomek. – A jak się zniszczy?

– Zepsułeś nastrój – roześmiała się trochę smutno. – Zawsze umiesz mnie rozśmieszyć.

Słońce zaszło, a oni długo jeszcze tkwili tego wieczoru w otwartych oknach, patrząc na siebie z tęsknotą, aż zrobiło się całkiem ciemno.

– Idź już, zamknij okno, bo zjedzą nas komary, kocham cię – powiedziała Oksana.

– Kocham cię – szepnął nieśmiało Tomek.

I to był ostatni raz, kiedy się widzieli. Następnego dnia zaraz po śniadaniu Oksana pożegnała się z panią doktor, pomachała dziewczynom w sali i poszła z wawczynią Kohut do budynku głównego, gdzie odebrała z przechowalni swoje ubranie i z sekretariatu wypis z sanatorium. A potem siedziała w poczekalni, aż koło południa przyjechał po nią ojciec.

*

– Kawa, herbata, coś zimnego do picia? – Dyrektor Nowacki wygłosił standardową formułkę.

– Nie dziękuję, przejdę od razu do rzeczy – powiedział Steven.

– Słucham pana.

– Postanowiłem przekazać część swoich pieniędzy dla sanatorium.

– Teraz to jest szpital-sanatorium – wtrącił dyrektor. – Jak wielka jest to kwota?

– Dwieście tysięcy.

– Złotych?

– Dolarów. Całe moje życie zawodowe spędziłem w Stanach.

– Panie Hrycaniuk. Będziemy panu bardzo wdzięczni, przeznaczymy tę darowiznę na zakup potrzebnej nam aparatury. Przyda się nowy rezonans magnetyczny, może starczy na jeszcze coś. – Dyrektor wstał. – Pozwoli pan, że uścisnę pana dłoń? – Usiedli z powrotem. – Ale nie może pan po prostu wpłacić pieniędzy na nasze konto. Procedura jest bardziej skomplikowana, a ja słabo się w tym orientuję. Pan pozwoli, że przekażę pana w ręce mojego zastępcy, doktora Jaworskiego.

Dyrektor podniósł słuchawkę telefonu.

– Pani Krysiu, pani poprosi do mnie doktora Jaworskiego.

Po kilku minutach do gabinetu dyrektora wszedł mężczyzna.

– Panie doktorze, pan Hrycaniuk chce uczynić darowiznę dla naszego sanatorium. Pan się na tym zna najlepiej, proszę wprowadzić pana Hrycaniuka w niezbędne procedury, a ja skorzystam z okazji i zajmę się w tym czasie innymi sprawami. Zostawiam was samych, wrócę za pół godziny, godzinę.

Wyszedł. Wicedyrektor, nie zwracając uwagi na Hrycaniuka, podszedł do Oksany.

– Panie doktorze – odezwała się Oksana – to jest pan Hrycaniuk, to on chce wspomóc sanatorium darowizną.

Tomek stał jak rażony piorunem. Ten głos znał kiedyś tak dobrze, te złociste włosy. Spojrzał na plakietkę na piersi stojącej przed nim kobiety. Oksana. Nazwisko inne, ale to nie mógł być nikt inny.

– Prze-przepraszam – wyjąkał. Sięgnął do kieszeni po portfel, wyjął z niego małe, stare, trochę sfatygowane czarno-białe zdjęcie.

– Pani Oksano, czy pani znała kiedyś tę dziewczynę?

Wzięła zdjęcie, uśmiechnęła się.

– Ależ byłam wtedy młoda – szepnęła. Rozpromieniona sięgnęła do torebki, wyjęła mały kartonik.

– Też mam zdjęcie z tamtych lat. Czy to ty? Tomek? Oksana i Tomek, mój Tomek. Śniony lata całe. Tak chciałam się do ciebie przytulić… wtedy, teraz też chcę. Mogę?

Rozłożył ręce. Ostrożnie przylgnęła do jego piersi. Objął ją delikatnie, wtulił twarz w jej złote włosy.

– Nareszcie. Tyle lat. Dlaczego wtedy nie napisałeś?

– Pisałem, dwa razy pisałem, ale nie dostałem odpowiedzi. Teraz będziemy już na zawsze razem? – zapytał z uśmiechem.

– Tak, teraz będziemy już na zawsze razem – odpowiedziała poważnie.Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazały się również:

Ślady przodków na zawsze nosimy w sobie.

Gdy w 1909 roku Hyrniak z Bieszczad, Semen Małyszko, wybiera się na jarmark, nie podejrzewa, jaką niespodziankę sprawi mu los, stawiając na jego drodze piękną Oksanę, z którą wkrótce połączy go gorące uczucie. Szczęście młodych trwa tyle co mgnienie oka, ale ziarno przyszłych wydarzeń zostaje zasiane…

W tym samym czasie Wincek Woźnicki z Supraśla otrzymuje powołanie do rosyjskiego wojska. Na początku traktuje to jak życiową przygodę, jednak niebawem dobitnie uświadomi sobie, że wojna to przede wszystkim chaos, ból i śmierć…

„W koleinach czasu” to wielowątkowa, pasjonująca historia dwóch rodzin, które różni pochodzenie i język. Co je łączy? Bolesne uwikłanie w historię, która wyrywa je z małych ojczyzn, skazując na wieczną tułaczkę. Czy podczas niej będą umiały odnaleźć to, co w życiu najważniejsze?
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij