- promocja
- W empik go
W kolorze krwi. Tom 2. Dar miłości - ebook
W kolorze krwi. Tom 2. Dar miłości - ebook
Elizabeth i Roderick wiodą na pozór szczęśliwe życie w Nowym Świecie. Z dala od Anglii i ludzi, którzy ich znali, powoli zapominają o przeżytym koszmarze. Tworzą zgodną rodzinę i przewodzą lokalnej społeczności, zyskując szacunek mieszkańców założonego przez nich Elizabethtown. Jednak i tu, w tej odległej krainie, czai się niebezpieczeństwo, mogące zagrozić Robillardom. Przeszłość nie pozwala o sobie zapomnieć, a przyszłość zaczyna malować się w ciemnych barwach. W relacje małżonków wkrada się niepokój, kiedy w ich życiu pojawia się Bill, a jego i Elizabeth zaczyna łączyć niezwykła więź. Tymczasem z Anglii przypływa statek, na pokładzie którego znajdują się nieproszeni goście. Co się wydarzy, gdy odwieczni wrogowie staną ze sobą twarzą w twarz?
Daj się porwać historii, która przeniesie cię w czasy, gdy europejscy osadnicy zakładali nowe miasta na amerykańskiej ziemi. Zobacz, jak potoczą się dalsze losy Elizabeth i Rodericka, których miłość stała się pomostem między światem ludzi a istot ciemności. Przekonaj się, do czego zdolna jest kobieta, aby ocalić ukochanego, nawet gdy ten nie jest już człowiekiem.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8293-058-0 |
Rozmiar pliku: | 608 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Elizabeth siedziała na tarasie ogromnego, piętrowego domu. Jej domu. Minęło już pięć lat, odkąd przybyła wraz z Roderickiem i Kyle’em na amerykańską ziemię. Na początku targał nią niepokój, tu wszystko wydawało się takie obce. Nowa okolica, nowi sąsiedzi. Roderick znalazł naprawdę piękne miejsce na osiedlenie się, sama nie wybrałaby lepszego. Były i gęste, zasobne w zwierzynę lasy, i urodzajne pola, i szemrzące strumyki. Z tarasu domu widziała majaczące w oddali góry. Znajdowali się dość daleko od cywilizacji, jaką znała, a dość blisko osadników, którym Roderick oddał w dzierżawę ziemię.
Ludzie ich lubili i szanowali. Nikomu nawet przez myśl nie przeszło, kim naprawdę jest ukochany Elizabeth. Robillardowie byli wreszcie bezpieczni i bezgranicznie szczęśliwi. Każdej nocy zasypiali wtuleni w swoje ramiona, nasyceni miłością. Każdego ranka budzili się pocałunkami. Na pozór wydawali się normalną, szanującą się rodziną, ale jednak byli inni.
Elizabeth wiedziała, że ta różnica wkrótce zacznie być dostrzegalna. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie przez najbliższe kilkanaście lat, ale kiedyś musi to nastąpić. Ludzie zaczną się zastanawiać, dlaczego jej czas nie oszczędza, a Roderick ciągle jest taki młody. Zbyt młody. Odsuwała od siebie tę myśl, ale ona wracała jak morska fala i ciągle napełniała ją obawą. Roderick miał się nigdy nie zestarzeć, miał ciągle być tym przystojnym, młodym mężczyzną, którego poznała. Nie przybędzie mu ani jedna zmarszczka. Nie pojawi się ani jeden siwy włos. Wiek nie przygarbi jego sylwetki. Zawsze będzie miał dwadzieścia pięć lat. Aż po wieczność.
Decydując się na wspólne życie, oboje zdawali sobie sprawę, że nigdy nie będzie im dane zagrzać gdzieś miejsca na dłużej. Co jakiś czas, aby uniknąć niepotrzebnego zainteresowania, będą musieli się przeprowadzać, zmieniać otoczenie. Nie powstrzyma to jednak natury, która sprawi, że wraz z upływem lat uwidoczni się między nimi coraz większa różnica wieku. Jak długo będzie mogła być żoną Rodericka? Kiedyś będzie musiała zacząć przedstawiać go jako swojego syna, a później wnuka. A co z Kyle’em? Malec tak szybko rośnie i kiedyś zacznie wyglądać starzej od ojca. Co odpowiedzą synowi, gdy ten zada pytanie, dlaczego tata nadal jest młody? Jak wytłumaczą mu wtedy to zjawisko? I wreszcie czy Kyle zdoła zaakceptować prawdę o mężczyźnie, którego uważa za swojego ojca?
– Widzę, że znowu zadręczasz się niepotrzebnymi myślami.
Przez duże, oszklone drzwi na taras wyszedł Roderick i wolnym krokiem podszedł do żony.
– Dlaczego przejmujesz się tym, co na razie jest odległe? – zapytał. – Żyjmy chwilą. Tylko to się liczy.
– Chciałabym przestać myśleć o przyszłości.
– Więc przestań – poradził jej.
– Ale to nie takie proste. – Uśmiechnęła się smutno. – Przyszłość napawa mnie lękiem. Dla ciebie czas stoi w miejscu. Dla mnie i dla innych, niestety, mija zbyt szybko. Chciałabym trwać z tobą wiecznie, ale wiem, że kiedyś przeminę. Zostawię cię i zniknę. Nie będzie mnie.
– Nie mów tak, Elizabeth. – Stanął przed nią, zasłaniając zachodzące słońce. Zza jego ramion widać było smugi czerwieni znaczące wieczorne niebo. Miała wręcz wrażenie, jakby Rodericka otaczała krwista poświata. – Pamiętaj, że jesteśmy sobie pisani na wieczność.
– Wieczność – powtórzyła cicho i podniosła się z fotela. Delikatnie pogładziła męża po policzku. – Tylko widzisz, Rodericku, twoja wieczność jest inna niż moja. Ty nigdy się nie zmienisz. Zawsze będziesz sobą. A ja… Będę się starzeć. Kiedyś umrę. Jeśli, tak jak mówisz, odrodzę się, to już jednak nie będę tą dziewczyną, w której się zakochałeś.
– Twoja dusza ciągle będzie taka sama… – zapewnił.
– Ale nie będę cię pamiętać – zauważyła.
– Będę pamiętał za nas dwoje i przypomnę ci.
– To nie będzie to samo. – Pokręciła przecząco głową. – Chciałabym zatrzymać czas i pozostać z tobą na zawsze. Gdybyś pozwolił mi… – zaczęła nieśmiało.
– Wiesz, że to niemożliwe! – Roderick cofnął się o krok. Spiął się w sobie, jak zawsze, gdy zaczynała ten temat.
– Dlaczego?
– Ponieważ przyrzekłem cię chronić i nigdy nie wybaczyłbym sobie, gdyby stało ci się coś złego. A to byłoby bardzo złe. Przestałabyś być człowiekiem! Rozumiesz, Elizabeth? Stałabyś się potworem! Takim samym jak ja!
– Nie postrzegam cię jako potwora – zapewniła pospiesznie.
– Naprawdę? – Zaśmiał się nerwowo. – Chcesz mnie oszukać, chociaż zdajesz sobie sprawę, że znam twoje myśli? Nigdy nie mówisz tego na głos, ale gdy wracam z polowania… Doskonale wiem, co wtedy czujesz. Z jaką obawą na mnie spoglądasz, starając się dostrzec ślady krwi na moim ubraniu. Wyobrażasz sobie, co robiłem chwilę temu.
– To nie tak, Rodericku! Boję się tylko tego, że ktoś mógłby odkryć twój sekret, a wtedy…
– Właśnie! Przeze mnie żyjesz w ciągłym strachu, że zostanę zdemaskowany. A gdybyś i ty była taka jak ja? Szybko byś mnie za to znienawidziła.
– Mylisz się.
– Nie, to ty się mylisz. Za bardzo cię kocham, aby skazywać na takie męki. Uwierz mi, to są męki!
– I dlatego chcesz cierpieć sam? – Położyła mu dłonie na ramionach. – Dlaczego chcesz patrzeć, jak zamieniam się w staruszkę, jak staję się niedołężna, schorowana? Jak umieram? Dlaczego chcesz pozwolić, by wszyscy, którzy cię kochają, przeminęli? Rodericku, przecież Kyle też dorośnie! Przecież też kiedyś umrze! A ty zostaniesz sam.
– Będę szukał twojej duszy – zapewnił gorąco. – W każdym twoim przyszłym wcieleniu. Do końca świata.
– Nie wiem, Rodericku, nie mam tej pewności, że zjawię się tu jeszcze raz. Według mojej wiary, gdy człowiek umiera, jego dusza idzie do nieba… lub piekła. Nie ma nic na temat powrotu.
– Twoja wiara się myli! – krzyknął.
– Chciałabym, aby tak było. Naprawdę bym chciała. – Głaskała jego zmierzwione włosy. Tak pięknie wyglądały opromienione słonecznym blaskiem. – Nie mam jednak gwarancji…
– Elizabeth, nie uwierzyłabyś w istnienie wampirów, gdybyś nas nie spotkała, prawda? Widzisz, a jednak istniejemy! Musisz uwierzyć, że tak samo jest z duszą. Ona się odradza w kolejnym człowieku. Życie ludzkie nie kończy się tak po prostu i nieodwracalnie. Trwa nadal, tylko w innym wcieleniu. Gdybym nie miał tej pewności, zrobiłbym wszystko, aby cię zatrzymać.
– Czyli chcesz szukać mnie przez wieczność? A jeśli nie odnajdziesz? Jeśli już nigdy mnie nie spotkasz?
Zamilkł, gdyż sam nie znał odpowiedzi na to pytanie. Zdawał sobie sprawę, że istnieje taka możliwość, nie chciał jednak o tym myśleć. Gwałtownym ruchem przyciągnął żonę do siebie i zamknął w mocnym uścisku.
– Kocham cię, Elizabeth, a nasza miłość potrafi przekroczyć granice śmierci. Wierzę w to.
Namiętny pocałunek dał chwilowe wytchnienie zbolałym myślom kochanków. Przyszłość napawała przerażeniem, ale na razie liczyło się tu i teraz. A teraz byli razem.
***
Miasteczko było jeszcze niewielkie, ale przez pięć lat, od czasu, gdy Robillard za własne pieniądze wzniósł domy dla pierwszych osadników, zdążyło się troszkę rozrosnąć. Nadal jednak nazwanie miastem tych kilkunastu skromnych budynków, postawionych po obu stronach piaszczystej drogi, było co najmniej na wyrost. Nawet mały, drewniany kościół ze strzelistą wieżą, na której wkrótce miał zawisnąć dzwon, oraz sklep, w którym okoliczne gospodynie mogły zaopatrzyć się w niezbędne produkty, nie podnosiły znacząco prestiżu osady. Jednak plany Rodericka były bardzo ambitne. Chciał przyciągnąć większą liczbę osadników, chciał postawić dla nich nowe domy, wydzierżawić i odsprzedać kolejne połacie ziemi pod uprawę. Pomóc mu w tym miała niedawno otwarta kopalnia soli, która gwarantowała miejsca pracy dla nowo przybyłych i zapewniała całkiem przyzwoity dochód.
Ludzie widzieli starania Rodericka, podziwiali go za zaangażowanie i darzyli szacunkiem. Dzięki niemu mieli dach nad głową, zatrudnienie i możliwość spokojnej przyszłości, co było miłą odmianą po tułaczym życiu, jakie do tej pory w większości wiedli.
Mieszkańców Elizabethtown trochę jednak dziwiło, że Roderick, wykazujący się tak ogromnym gestem dla potrzebujących, unika jakichkolwiek kontaktów towarzyskich, swoją obecność w mieście ograniczając do pojawiania się na coniedzielnym nabożeństwie w kościele i rzadkich spotkań z nowo zatrudnianymi pracownikami. Dla większości z nich, nie licząc służby w rezydencji Robillardów, była to jedyna okazja, aby zobaczyć sławnego założyciela miasteczka, o którym, w związku z jego tajemniczością, krążyły niesamowite opowieści. Wśród plotek przeważały mówiące o tym, że Robillard to angielski książę, który, uciekając przed niesłusznym wyrokiem, zdecydował się na wyjazd za ocean. W innej wersji opowiadano, że Roderick jest zbiegłym przestępcą, pragnącym odpokutować swoje złe uczynki i dlatego tak chętnie dzielącym się skarbem, zdobytym zresztą niezbyt uczciwą drogą. Jakiekolwiek historie krążyły o Rodericku, nie zmieniało to nastawienia mieszkańców do niego. Gdy w niedzielne przedpołudnia Robillardowie zajeżdżali przed kościół, wszyscy bardzo życzliwie ich pozdrawiali, okazując swoją wdzięczność i szacunek. Kobiety z podziwem przyglądały się ciemnowłosemu, przystojnemu mężczyźnie, który z troską pomagał żonie wysiąść z powozu i obejmując ją wpół, kroczył do drzwi kościoła. Uważnie śledziły każdy jego ruch, wzdychając w głębi duszy i żałując, iż nie są na miejscu Elizabeth.
Żona Robillarda, w przeciwieństwie do swojego męża, nie stroniła od kontaktów towarzyskich. Zanim do osady przybyła nauczycielka, to właśnie Elizabeth nauczała tutejsze dzieci, szczególnie dbając o to, aby dziewczynki mogły się kształcić w identycznym zakresie jak chłopcy. Działając aktywnie na rzecz jednakowego traktowania bez względu na płeć, kolor skóry czy wyznanie, namówiła mieszkanki Elizabethtown do założenia Towarzystwa Wzajemnego Wsparcia, które miało przyczynić się do tego, że kobiety będą mogły mieć wpływ na rozwój miasteczka.
Członkinie klubu spotykały się kilka razy w miesiącu w przykościelnej salce, którą udostępnił im pastor, i wspólnie radziły, jaki wkład mogą wnieść w życie osady. Zbierały datki dla uboższych rodzin, organizowały wsparcie dla nowych osadników, godziły zwaśnionych i ogólnie miały baczenie na to, aby zarówno mieszkańcy Elizabethtown, jak i okoliczni farmerzy tworzyli wspólnotę zżytych ze sobą osób.
– Drogie panie, dziś mamy do poruszenia dwie ważne kwestie. – Tego dnia jako pierwsza głos zabrała siwowłosa Mable Lee. Z racji wieku to ona, oprócz Elizabeth, cieszyła się największym szacunkiem, a ponieważ doskonale orientowała się w życiu mieszkańców osady, była nieocenioną skarbnicą wiedzy i pomysłodawczynią większości akcji Towarzystwa Wzajemnego Wsparcia.
Wygłosiwszy ten dość zagadkowy wstęp, zajęła miejsce na fotelu, i mimo panującego za oknem ciepła, szczelnie otuliła się wełnianym szalem. Nie spieszyła się z wyjaśnieniami, o co dokładnie jej chodzi. Spokojnie wyjęła z przyniesionego przez siebie wiklinowego koszyczka druty oraz kolorowe motki wełny i zabrała się za dzierganie chusty.
– Dwie sprawy? – zainteresowała się Elizabeth, trochę zniecierpliwiona przedłużającym się milczeniem Mable, choć podobnie jak pozostałe kobiety zdążyła już poznać zwyczaje statecznej damy i orientowała się, że ta lubi budować napięcie, zanim przejdzie do zasygnalizowanego przez siebie tematu.
– Cóż. – Mable odchrząknęła. – Pierwsza kwestia jest dość drażliwa, ale konieczna do omówienia. Jak pewnie zauważyłyście, ostatnio do naszej społeczności przybyły osoby, które wyraźnie od nas odstają, co wprowadza pewien zamęt. Jeśli mam być szczera, to sama czuję się niezbyt komfortowo, gdy ich napotykam. W ich spojrzeniu jest coś takiego… – Wzdrygnęła się.
– O kim mówisz? – Laura, szczupła rudowłosa dziewczyna zerknęła na panią Lee, rozkładając na kolanach poszewkę z do połowy wyhaftowanym kwiatowym wzorem.
– Mówię o pięciu skośnookich braciach, którzy przed dwoma miesiącami zostali zatrudnieni do wyrębu – wyjaśniła Mable.
– Aaa, chodzi ci o tych Chińczyków – domyśliła się Mary, brunetka o dość surowych rysach twarzy, na której rzadko gościł uśmiech.
Elizabeth od razu przypomniała sobie grupkę wysokich, posępnie wyglądających mężczyzn, których widok nie wzbudził w niej zaufania. Pełne zaciętości spojrzenia wąskich, nieco skośnych, ciemnych oczu, i wykrzywione w grymasie pogardy usta sprawiły, że od pierwszej chwili, gdy tylko ich zobaczyła, nie poczuła do nich sympatii. Ale przecież widziała ich tylko przez moment, gdy stali na dziedzińcu domu, czekając na rozmowę z Roderickiem. Nie zamieniła z nimi ani jednego słowa, jej odczucie było więc czysto subiektywne i nie miało żadnego uzasadnienia. Minęła ich, zmierzając w stronę stajni, a ponieważ przywykła do tego, aby dobrze traktować osoby, które przybywały do Elizabethtown, czy to po to, aby się osiedlić, czy nająć do pracy, obdarzyła czekających na Robillarda mężczyzn przyjaznym uśmiechem, próbując w ten sposób dać znać, że są tu mile widziani. Jednak oni nie odwzajemnili uśmiechu. Popatrzyli z pogardą, jakby się nią brzydzili. Wzdrygnęła się i przyspieszyła kroku, lecz mimo iż szybko zniknęła za rogiem budynku, ciągle miała wrażenie, że patrzą za nią. Może dziwnie to zabrzmi, ale zlękła się tych nieznajomych, tak samo mocno, jak kiedyś Duncana.
– Może czują się wśród nas niepewnie, bo nie znają języka? – zasugerowała Laura, zabierając się za dalsze wyszywanie. Igła zręcznie migała w jej dłoni, z wprawą dokończając zaczęty wzór.
– No raczej żółtki nie znają ludzkiej mowy – zachichotała niewysoka, rumiana blondynka, z czułością gładząc się po ciążowym brzuszku. – Bliżej im do zwierząt…
– Wstydź się, Anabel. Nie wolno naśmiewać się z bliźnich – zauważyła z naganą w głosie Elizabeth. Mimo iż odczuwała nieuzasadniony lęk przed przybyszami, nie mogła nie stanąć w ich obronie, gdy byli obrażani. – Każdy zasługuje na szacunek, nieważne, jaką zajmuje pozycję i jaki ma kolor skóry. Zresztą chciałabym dodać, że jesteś w błędzie. Roderick z nimi rozmawiał i powiedział mi, że posługują się poprawną angielszczyzną. Ponoć urodzili się już w Ameryce, gdzie ich matka przybyła w jednej z pierwszych grup chińskich osadników koło tysiąc osiemset dwudziestego roku. Poza tym ich ojcem był biały człowiek.
– Uuu, jeszcze gorzej. – Anabel potrząsnęła głową. – Czyli mieszańce.
– Nie wolno kategoryzować ludzi! – Elizabeth poczerwieniała na twarzy.
– Spokojnie, moje drogie – przerwała Mable, próbując załagodzić sytuację. – Oczywiście, że każdy zasługuje na szacunek. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Chciałam jedynie wskazać na fakt, że nowi przybysze dystansują się od nas, sprawiając wrażenie dość wrogo nastawionych. Nie wiem, może tylko ja tak to odbieram. Po prostu chciałam, abyśmy poruszyły ten temat i podzieliły się swoimi spostrzeżeniami. Może któraś z was ma podobne odczucia?
Elizabeth się zawahała. Już, już miała przyznać, że sama podobnie odbiera obecność pięciu skośnookich braci, ale się przed tym powstrzymała. Czasem wystarczy jedno słowo, by zniszczyć komuś życie. Nowi pracownicy nie zrobili nic złego. Pracowali uczciwie, nie szczędząc siły i nie lękając się nawet tych najbardziej niebezpiecznych zleceń. Poza tym nie mieszkali w mieście, ale w obozowisku, które sami sobie zrobili w lesie. Jeśli stronili od ludzi, znaczyło to, że nie potrzebowali z nikim kontaktu. A może, ponieważ z racji pochodzenia swoich rodziców nosili miano mieszańców, zaznali przez to wielu krzywd i dlatego wszystkich traktowali jako potencjalnych wrogów?
– Bennettowie nie robią nikomu nic złego. – Zamiast Elizabeth odezwała się Laura, a jej słowa sprawiły, że skupiły się na niej spojrzenia wszystkich obecnych na zebraniu kobiet. Zawstydzona taką uwagą natychmiast pochyliła głowę nad haftem, koncentrując się na wyszywanym wzorze. – Różnią się od nas tylko kolorem skóry – dokończyła ciszej.
– No proszę, nawet wiesz, jak się nazywają – nie bez cienia uszczypliwości zauważyła Mary. – Czyżby któryś z tych mężczyzn wpadł ci w oko?
– Mój brat, Jack, pracuje wraz z nimi przy wyrębie – pospieszyła z wyjaśnieniami Laura. – Mówił, że solidnie wykonują swoją robotę i nigdy nie marudzą, że im ciężko, w przeciwieństwie do innych pracowników.
– No cóż, jeśli tylko ja tak ich odbieram, to znaczy, że jestem przewrażliwiona. – Mable postanowiła zakończyć dyskusję na ten temat. – Zalecałabym jednak uważne obserwowanie tych…
– Bennettów – podpowiedziała Mary, która zapamiętała nazwisko braci.
– Tak właśnie, Bennettów. Ostrożność przede wszystkim. Jeśli jedną sprawę mamy za sobą, to omówmy drugą. – Płynnie przeszła do kolejnej kwestii. – Otóż zbliża się piąta rocznica założenia naszego miasta… – Znacząco zawiesiła głos i potoczyła wzrokiem po zebranych. – Uważam, że powinnyśmy jakoś uczcić tę okazję. Może ufundujemy kamień pamiątkowy?
– A nie lepiej zorganizować festyn założycielski? – zaproponowała Laura, ożywiając się i wreszcie unosząc wzrok znad poszewki. – Taki, który będziemy później robić co roku. To byłby nasz mały wkład w historię Elizabethtown. Wszystkie nasze dotychczasowe działania były nastawione na sprawy bieżące. Za kilka lat mało kto będzie o nich pamiętał. Zróbmy coś, co przetrwa stulecia.
– Festyn założycielski! – prychnęła Mary z pogardą. – Widzę, że marzy ci się sława. Chcesz przejść do historii?
– A czy nie tworzymy jej właśnie teraz? – Laura postanowiła obstawać przy swoich racjach. – Wszystko, co robimy teraz, wkrótce będzie historią. Powinnyśmy wnieść do niej odrobinę tradycji, która przetrwa wieki. Festyn założycielski byłby ku temu doskonałą okazją.
– Piękna historia! Jakiś durny piknik – drwiła Mary. – Naprawdę musiałaś długo nad tym myśleć. Pięć lat istnienia Elizabethtown to za krótki okres czasu, aby świętować jego powstanie. Niewiele jeszcze się tu zadziało. Zdecydowanie wystarczy kamień pamiątkowy.
– Niewiele się zadziało? – Laura głęboko wciągnęła powietrze, jakby oburzona słowami koleżanki. – Wszyscy znaleźliśmy tu swoje miejsce do życia. Dzięki hojności pana Robillarda mamy dach nad głową i możliwość spokojnej egzystencji. Uważasz, że to mało? A szkoła? A kościół? A sklep? Wspólnymi siłami, każdego dnia, tworzymy to miasto. Dlaczego więc nie mielibyśmy świętować rocznicy jego założenia? To ukłon nie tylko w stronę Robillardów, ale i nas samych. To obdarowanie nas pewną nieśmiertelnością.
– Tak jak mówiłam, marzy ci się wieczna sława! – Mary głośno się roześmiała. – I wszystko jasne.
– Jak możesz… – Laura ze złością odłożyła wyszywaną poszewkę na podłokietnik fotela i wstała. – To po prostu…
– Moje drogie, uspokójcie się. – Mable ponownie zapobiegła niechybnej kłótni. – Spieracie się o coś, co i tak nie leży w waszej gestii. Raczę przypomnieć, że to Elizabeth Robillard ma prawo podjąć ostateczną decyzję co do tego, czy zorganizujemy piknik założycielski, czy ufundujemy kamień pamiątkowy, czy też wymyślimy coś jeszcze innego. My tylko dajemy propozycję.
Oczy wszystkich zebranych skierowały się w stronę Elizabeth, wyczekując jej reakcji.
– Taki festyn to świetna okazja, aby stworzyć naszą własną tradycję – dodała Laura, ponownie siadając na fotelu.
– Zdecydowanie za wcześnie na takie działania – uparła się Mary.
– Moje drogie – upomniała je leciwa dama. – Dajcie się wypowiedzieć pani Robillard.
Elizabeth milczała. Pomysł rzucony przez Laurę bardzo jej się spodobał, ale jednocześnie przywołał wspomnienia sprzed pięciu laty. Przybywając na amerykańską ziemię, zostawiła za sobą całą swoją przeszłość i brata, który, chociaż nigdy nie nawiązała z nim cieplejszych relacji, był jej jedyną najbliższą rodziną. Zerwała ze swoim dawnym życiem. Teraz nie była już tą siedemnastoletnią panienką, z której zdaniem nikt się nie liczył, i której istnienie nie miało większego sensu. Była za to żoną Rodericka, matką Kyle’a i założycielką miasta, która mogła decydować o przyszłości Elizabethtown. A dzięki propozycji Laury miałyby szansę zainicjować coś, co mogłoby przetrwać wieki. Co mogłoby stać się tradycją, którą kontynuowałyby następne pokolenia. Festyn upamiętniający założenie miasta… Kiedyś… Za sto, za dwieście lat… Wtedy, kiedy jej nie będzie… Wtedy, kiedy Roderick nadal będzie miał dwadzieścia pięć lat…
Wpatrzone w Elizabeth kobiety odebrały jej milczenie jako wyraz dezaprobaty dla propozycji Laury. Pierwsza ciszę przerwała Mary.
– Mówiłam, że to kiepski pomysł! – triumfowała. – Nie ma co się spieszyć! Niech miasto najpierw się rozrośnie. Na festyny i inne tego typu rzeczy przyjdzie jeszcze czas.
– Jesteś w błędzie, Mary. – Elizabeth otrząsnęła się ze smutnych myśli. – Uważam, że organizacja festynu założycielskiego to świetny pomysł. Wydaje mi się nawet, iż wcale nie będzie przesadą, jeśli takie pikniki zaczniemy organizować systematycznie co roku, zaczynając od teraz.
– Tak, tak! – wykrzyknęła radośnie Laura, klaszcząc i ponownie podnosząc się z fotela. – Z każdym rokiem będzie nas więcej, aż kiedyś, za wiele, wiele lat Elizabethtown naprawdę stanie się miastem. I może wtedy wspomną o nas, że to my byłyśmy pomysłodawczyniami tego święta.
– Bądź realistką, moja droga – odezwała się Mable. – Któż będzie o nas pamiętał za sto lat? Przeminiemy tak jak wszystko inne, a oni, bawiąc się, będą myśleli tylko o sobie, a nie o kilku kobietach, które, siedząc przed wiekami w kościele, wpadły na pomysł organizacji festynu założycielskiego. Wybacz, droga Lauro, ale jesteś jeszcze tak młoda i tak mało wiesz o świecie… Ja już trochę przeżyłam i dlatego doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że wszystko przemija, a ślady się zacierają… Za sto lat ani o tobie, ani o żadnej z nas nikt nie będzie pamiętał.
„A o mnie będzie” – pomyślała Elizabeth. Miała pewność, że niezależnie od tego, ile stuleci upłynie, Roderick nie zapomni. Może zjawi się tu kiedyś na kolejnym festynie i będzie świętował z innymi. Może odwiedzi starą rezydencję, w której spędzili tyle wspaniałych chwil. Może przespaceruje się tymi samymi alejkami, którymi kiedyś chodzili razem. I tylko jej tu wtedy nie będzie…
Poczuła rosnącą w gardle gulę i szczypiące pod powiekami łzy. Nie mogła pozwolić im spłynąć na policzki. Pospiesznie wstała z sofy i podeszła do okna. Odsunęła firankę, spoglądając na piaszczystą drogę i widoczne w oddali budynki. Jej miasto. Jej miejsce do życia.
– Każda z nas jest częścią historii – powiedziała cicho. – Mniejszą lub większą. Czasem niedostrzegalną, ale jakże istotną. Bez nas nie ma przyszłości. Sprawmy więc, aby ta przyszłość zrodziła się w naszych sercach i zaczęła żyć. Zorganizujemy festyn. – Zadecydowała. – Myślę, że czternasty września będzie odpowiednią datą. To właśnie tego dnia po raz pierwszy zobaczyłam nasze Elizabethtown.
***
Statek dobił do brzegu i marynarze przerzucili przez burtę trap. Podróż dobiegła końca i oto przed podróżnymi otwierały się wrota do nowego życia. Lucas postawił nogę na drewnianym pomoście, będącym w tej chwili ostatnim łącznikiem pomiędzy światem, z którego przybywał, a światem, który od tej pory miał być jego domem. Stanął i ogarnął wzrokiem horyzont. A więc to była ta Ameryka… Gdzieś tu musiała żyć Elizabeth. Przebył tyle kilometrów, aby wreszcie dotrzeć do tego miejsca i móc ją odnaleźć. Wiedział, że tego dokona, choćby miał poświęcić na to całą wieczność. Anglia została daleko w tyle. Tam już nie miał po co wracać. Sprzedał wszystko, co było związane z dawnym życiem. Nie był już tym Lucasem, co kiedyś. Stał się kimś innym. Czymś innym.
– Długo tak będziesz tu tkwił? – Zza jego pleców wyłoniła się Caroline. Ona także przeszła ogromną metamorfozę. Ubrana w najmodniejszy komplet podróżny, z pięknym kapeluszem na ufryzowanej głowie, wyglądała na damę z wyższych sfer. – Pozwolisz mi przejść? Słońce pali tak niemiłosiernie…
– Już, już. – Postąpił krok do przodu i jego stopa spoczęła na amerykańskiej ziemi.