- W empik go
W kolorze morza - ebook
W kolorze morza - ebook
John, młody pisarz, w poszukiwaniu natchnienia przyjeżdża na niewielką wyspę Berry Ledges. Gościny udziela mu David, niegdyś muzyk zespołu rockowego. John próbuje
odnaleźć spokój po traumatycznych wydarzeniach, które dotknęły go rok
wcześniej. Jednak dręczące go sny nie pozwalają na odcięcie się od przeszłości, a dodatkowo zaczyna ulegać coraz silniejszej fascynacji Davidem, swoim dawnym muzycznym idolem. Wplątany w sieć sprzecznych emocji, odkrywający tajemnicę śmierci żony muzyka i pełen bolesnych wspomnień, które powracają do niego każdego dnia, John nieustannie ucieka od samego siebie. Przyjdzie jednak dzień, w którym będzie musiał poskładać fragmenty swojej mrocznej przeszłości w jedną całość...
Wszystkie domy, które opisał w swojej ostatniej książce, miały coś z tych należących do wujka, do Ethana, do rodziców Annabel. A także przypominały dom na wyspie Berry Ledges i ten znany tylko z opowieści, w którym David dorastał. Nie było to całkowicie jego intencją, ale obrazy tych miejsc kryły się w jego pamięci i wypływały na powierzchnię, by prowadził przez ich tajemnicze, mroczne pokoje oraz zakamarki stworzone przez siebie postacie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-187-5 |
Rozmiar pliku: | 890 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szedł piaszczystą żółtą drogą, która wiła się wśród traw na kształt rzeki i z jakiegoś powodu nie mógł oderwać od niej oczu. Kilka godzin wcześniej prawie żałował, że zdecydował się wybrać w tę podróż. Ale jak tylko postawił stopy na wyspie, ogarnął go spokój. Chmury zaczęły odpływać od jej dziwnego kształtu i jak się zdawało, także od niego.
Do podróży namówiła go kuzynka Annabel. „Należą ci się wakacje, potrzebujesz odpoczynku, John”, przekonywała. Znalazła mu miejsce u swojego znajomego. „Na wyspie Berry Ledges będziesz mieć doskonałe warunki do pisania. Wiem, co chcesz powiedzieć. Że David ma czteroletnie bliźniaki. Ale nie musisz się przejmować, będziesz mieszkać w aneksie z oddzielnym wejściem, wyposażonym w łazienkę i kuchnię. Znajdziesz wystarczająco dużo samotności”.
Na wyspę przywiózł go swoją motorówką Jesse Weaver, emeryt, który zamierzał spędzić weekend w swoim domku położonym niemal w zasięgu fal. Tylko dwa domy na wyspie były zamieszkane na stałe, kilka przeznaczono dla letników.
David Mongauni mieszkał w pewnym oddaleniu, na jakie oczywiście pozwalała niewielka wyspa. Piętrowy dom z częścią parterową i wejściem poprzedzonym drewnianą werandą otaczały zwartym szeregiem zaokrąglone krzewy podobne do drzew oliwnych. Sąsiadował z nim opuszczony, posępnie wyglądający dom z białymi okiennicami.
Droga schowała się w trawie i wrzosach. John zaczął odczuwać niepokój. Annabel nazywała Davida Mongauni swoim znajomym, ale znała bardziej jego kolegów. Dla Johna nie był, w pewnym sensie, zupełnie obcą osobą, bo dekadę temu słuchał jego muzyki napisanej wraz z zespołem Strangehouse.
Wszedł powoli na werandę i z wahaniem zapukał do drzwi. Słuchając szczekania psa, patrzył w kierunku morza, od którego dzieliły go brzozy oraz dęby czerwone o srebrzystoszarych pniach. Napływał stamtąd chłód. To było późne lato na wyspie Berry Ledges.
Wreszcie drzwi się otworzyły. John nie oczekiwał, naturalnie, że otworzy mu chłopak w czarnych dżinsach i pikowanej kamizelce, z gitarą w ręku jak na okładce płyty, ale w pierwszej chwili nie rozpoznał Davida Mongauni. Mężczyzna miał bardzo bladą twarz i podkrążone oczy. Był w białym T-shircie, spodniach od piżamy w czerwone grochy i niebieskich skarpetkach. Na rękach trzymał spaniela. Jeden z jego synków stał tuż obok niego, okryty dużym fioletowym ręcznikiem frotte, drugi w kraciastej piżamce stał kilka kroków dalej, nieco z tyłu, ściskając w ramionach pluszowego błękitnego słonika.
– John?
– John Verens.
Niepewność nie zniknęła z twarzy Davida, zupełnie jak gdyby spodziewał się dziś wizyty kilku osób o tym imieniu.
– Proszę, wejdź do środka – powiedział po chwili, otwierając szeroko drzwi. – Chłopcy, przywitajcie się… Przepraszam za ten bałagan, ale nie spodziewałem się, że przyjedziesz o tej godzinie.
– Przywiózł mnie Jesse Weaver. Wyruszyliśmy nawet trochę później niż…
– Naprawdę nie ma problemu – zapewnił David, szukając czegoś w szufladach komody w korytarzu. Chłopczyk owinięty ręcznikiem udawał, że mu pomaga, jego brat stał oparty o ścianę i wpatrywał się w Johna wielkimi szarozielonymi oczami.
Drzwi do kuchni były otwarte. Na stole piętrzyły się brudne naczynia, na podłodze leżały klocki i ogromny pluszowy tygrys.
– Oczywiście, klucz położyłem na stole w kuchni. – David uśmiechnął się do Johna. – Chodź, pokażę ci, gdzie będziesz mieszkać.
Wyszli kuchennymi drzwiami, i ścieżką wśród krzewów róż skierowali się do parterowej części domu.
– Słyszałem, że piszesz książki, jakie dokładnie? – zagadnął David.
– Głównie fantasy. Mam dla ciebie jedną w prezencie.
– Świetnie, zacznę czytać jeszcze dziś wieczorem, przed snem.
– Rzeczywiście, łatwo przy niej zasnąć.
David roześmiał się.
– Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało.
Przekręcił klucz w zamku i pomalowane na biało drzwi zaskrzypiały. Okna były otwarte na oścież i Johnowi wydawało się, że w pokoju unosi się słony zapach morza.
David nie wszedł do środka.
– Jeżeli będziesz czegoś potrzebować, nie krępuj się, tylko mnie zawołaj – to powiedziawszy, zawrócił, gwiżdżąc na psa.
John wciągnął do pokoju swoje bagaże i położył je między sofą a białą szafą. Spodobało mu się, że stół, który mógł mu służyć jako biurko, stał przy oknie. Pokój był duży i miał spory wykusz, gdzie mieściło się łóżko przykryte kapą w kolorze indygo oraz dwie białe komody. Do pokoju przylegała mała kuchnia, przez którą przechodziło się do łazienki z okrętowym oknem. Podłogi we wszystkich tych pomieszczeniach pokryte były kafelkami w kolorze mogącym kojarzyć się z nadmorskim piaskiem.
John chodził z kąta w kąt, nie mogąc się zdecydować, czy najpierw rozpakować swoje rzeczy, czy wziąć prysznic, a może wypić herbatę. Tak trudno było mu się odnaleźć w nowym miejscu, znał doskonale to nieprzyjemne uczucie podenerwowania. Po dłuższych poszukiwaniach wyłowił z walizki książkę pod tytułem Srebrne zwierciadła i z lekkim zażenowaniem położył ją na szklanym blacie stołu. Następnie z brązowej torby wyjął laptopa. Z niechęcią, a nawet z pewnym strachem, myślał o powrocie do pisania. Nowa książka liczyła dziesięć rozdziałów, kolejnych pięć mógł sobie nawet jakoś wyobrazić, ale dalej nie był w stanie się przebić – po prostu pozostałą część powieści spowijał mrok i jak na razie jej bohater Linus Złotowłosy ze swoją świetlistą tarczą nic tu nie pomagał.
Z okna rozciągał się widok na pusty dom z zamkniętymi na piętrze białymi okiennicami. Ziemia była usiana w pobliżu białymi strzępiastymi kwiatami. Mewy zamilkły i nastała niesamowita cisza. Na niebie tkwił już księżyc, błyszczący i jasny jak z pergaminu. John drżał, czując nadciągający od morza chłód.
Gdy tylko wyszedł z łazienki, rozległo się pukanie do drzwi. Na progu stał David, uśmiechając się na widok jego koszulki z Myszką Miki. Sam przebrał się w dżinsy i gładki czarny T-shirt.
– Chciałem po prostu zapytać, czy z nami zjesz.
– Dziękuję za zaproszenie, ale mam kanapki. Zresztą zaraz się położę, oczy kleją mi się ze zmęczenia.
David nie wyglądał na rozczarowanego.
– W takim razie życzę dobrej nocy. Gdybyś chciał zrobić jakieś zakupy, to pojutrze wybieram się na wyspę Bellfort.
Zamykał za sobą drzwi, gdy John zatrzymał go nieco zmieszany, podając mu Srebrne zwierciadła.
– Zapomniałeś o swoim prezencie.
– Obiecuję nie zasnąć za wcześnie.Rozdział 2
Spał tak mocno, że gdy obudził się po jedenastej, przez moment nie wiedział zupełnie, gdzie się znajduje. Słońce wlewało się bez przeszkód przez niezasłonięte okna. Wyciągnął rękę po stojącą na komodzie szklankę wody. Usta i gardło miał tak suche, jakby w nocy zjadł piasek. Czując uścisk w brzuchu, przypomniał sobie wczorajsze zaproszenie Davida. Może tylko mu się wydawało, że to czysta kurtuazja, może było szczere? David był wdowcem, pewnie na tej wyspie dawała mu się we znaki samotność.
Mewy przeleciały z krzykiem za oknami i John wygrzebał się z pościeli mającej wyraźny cedrowy zapach. Zmierzając do łazienki, rzucił przelotne spojrzenie na drzwi wejściowe. Gdy wczoraj otwierał je Davidowi, zdradzieckie zimno nie było złudzeniem, przylegało do jego ciała jak ubranie. Nie zdziwiło go to, ale jednak bolało, że wciąż nie był w stanie po prostu otworzyć cholernych drzwi!
W ponurym nastroju szybko się ubrał i zjadł skromne śniadanie. Gdy pił mdłą kawę rozpuszczalną, przez okno kuchenne dostrzegł biegającego wśród krzewów róż spaniela. Wkrótce rozległy się piskliwe nawoływania dzieci:
– Maisie! Maisie! – na co pies odpowiedział wesołym szczekaniem. A głos miał jak dzwon. Dzieci nie posiadały się z radości.
– Maisie! Maisie!
Nie wiadomo, jak Annabel wyobrażała sobie pisanie czegokolwiek w takich warunkach, pomyślał John z irytacją. Odstawiwszy kubek na stół, wyszedł z domu. Nie pozostawało mu nic innego, jak wybrać się na plażę.
Dzień był słoneczny i ciepły, chociaż wyczuwało się delikatny chłód. Nad pogodnie niebieskim morzem krążyły mewy, krzycząc z podekscytowaniem. Johna zawsze fascynował kolor niebieski – zimny, a jednocześnie często łagodny. Ale z drugiej strony, nawet te najbardziej intensywne, ciepłe kolory mogły wywoływać smutek, tak samo jak promienie słoneczne. Kobaltowe fale z białymi grzbietami przypływały w jego stronę, by zaraz potem uciekać od niego. Przy takiej pogodzie ten rytm nie wydawał się niepokojący. John zdjął buty i zaczął powoli spacerować po mokrym, miękkim piasku, uginającym się pod jego stopami jak glina. W pewnym momencie odwrócił się w kierunku wydmy i zobaczył stojącą tam dziewczynę w dużym słomkowym kapeluszu, zwróconą twarzą w stronę słońca. Ramiona miała okryte żółtą chustą czy może raczej ręcznikiem.
Mewy przeleciały tuż obok niego z głośnymi okrzykami. Wyobraził sobie, że zagradza falom drogę w głąb wyspy, a one cofają się, by znów powracać. Ileż swoich małych wysp strzegł w ten sposób! Gdy po pewnym czasie spojrzał znów na wydmę, kobieta dalej nieruchomo tkwiła w tym samym miejscu, w wysokiej trawie, jak słonecznik. John znał grecki mit o dziewczynie przemienionej przez boga słońca w kwiat, zwracający się zawsze ku tarczy słonecznej. W którymś momencie nieznajoma pomachała komuś ręką i pobiegła w tamtą stronę, między krzakami dzikiej róży.
John ruszył przed siebie, wzdłuż morza. To, co nazywał plażą, było niewielką połacią jasnego piasku, ustępującą kamieniom i rachitycznej trawie. Za rzędem karłowatych sosen stał parterowy dom z białymi żaluzjami. Kilka kroków dalej mężczyzna w szarych dresowych spodniach wykonywał przysiady. Miał czerwoną czapkę z daszkiem, co pozwalało przypuszczać, że to Jesse.
John zastanawiał się, czy nie zawrócić, ale został dostrzeżony.
– Ahoj!
Z uśmiechem przyklejonym do twarzy czekał, aż Jesse przybiegnie do niego, zziajany jak pies gończy.
– I co sądzisz o swoim gospodarzu? – zapytał prosto z mostu. Nim John zdążył otworzyć usta, Jesse dodał, mrugając porozumiewawczo: – Nie jest zbyt towarzyski, co?
– Nawet jeśli, wcale mi to nie przeszkadza. Był tak miły, że zaproponował, że zabierze mnie jutro ze sobą na zakupy.
Jesse parsknął śmiechem.
– Co za szok! Musiałeś przypaść mu do gustu albo ćwiczy dobre maniery. Zawsze, gdy go spotykam, wydaje się wyniosły. Pewnie uważa, że jest taki sławny. A na mnie to nie robi wrażenia. Powiem szczerze, że dopiero od Allanów, naszych sąsiadów, dowiedziałem się, kim jest David Mongauni. Nie słyszałem wcześniej o jego zespole.
– A ja kiedyś słuchałem sporo jego muzyki – powiedział John. – To trochę dziwne spotkać go teraz tutaj – dodał po chwili.
Jesse spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Tylko mi nie mów, że na ścianie w twoim pokoju wisiał jego plakat.
– Nie, ale teraz, gdy na to patrzę z perspektywy lat, wydaje mi się, że był dla mnie kimś ważnym. Właściwie nie on sam, ale to wyobrażenie, które o nim miałem – sprecyzował. – Uwielbiałem jego muzykę, jego styl gry na gitarze.
Podeszli do białego domku Jessego. John był zmieszany swoim wyznaniem, a może bardziej tym, co przyszło mu na myśl, a o czym nie chciał mówić. Gdy słuchał kompozycji Strangehouse, nie czuł się taki samotny. Fascynował go objawiający się w nich kontrast jasności i mroku, które, jak mu się wtedy wydawało, nosił w sobie David Mongauni. Jego noc nigdy nie była całkowicie czarna, ale za dnia nie mogło być zbyt wiele słońca.
– W takim razie macie o czym rozmawiać – stwierdził Jesse, wycierając twarz i ręce białym ręcznikiem z mikrofibry, który miał rozmiary niemal prześcieradła. – Gdy będziecie płynąć na Bellfort, namów go, by zatrzymał się na Willow Pond, tej sąsiedniej wysepce.
Przed domkiem stał bambusowy leżak. Na jego widok John poczuł, że jest zmęczony, chociaż nie tak dawno wstał z łóżka.
– Chodź ze mną do Allanów, przedstawię cię – zaproponował radośnie Jesse.
– Teraz?
– Pewnie, właśnie się tam wybieram. – Jesse najwyraźniej nie spostrzegł tego braku entuzjazmu i ruszył wzdłuż wydmy żwawo jak foksterier na tropie. Nie mogąc wykrzesać z siebie dość energii, by jakoś się wymówić, John niechętnie powlókł się za nim.
Wiatr znacznie zelżał. Karłowate sosny po prawej stronie ścieżki niemal się nie poruszały.
– Allanowie to twoi dobrzy znajomi? – zagadnął John.
– Znamy się dość długo. Mieszkają w tym dużym domu. – Jesse wskazał grubym palcem leżący w pewnym oddaleniu żółtawy jak jesienny liść budynek z obszerną oszkloną werandą, otoczony ogrodem.
– Czy David często tu zagląda?
– Od czasu do czasu, pewnie jak ma jakiś interes. Kiedyś bywał częściej, z Florence, swoją żoną.
– Co się z nią stało? Annabel nic mi o tym nie mówiła.
Jesse rozejrzał się dookoła, jakby ktoś miał ich podsłuchiwać, i powiedział przyciszonym głosem:
– Florence zginęła w wypadku, gdy jej dzieci miały około roku. Spadła ze schodów. To Imogen Allan ją znalazła.
– Czyli to wydarzyło się tutaj, na wyspie?
– Zgadza się. To w sumie dziwne, że David nie wyprowadził się stąd, mimo wszystko…
Weszli do ogrodu, minąwszy żywopłot z pachnących róż, fioletowopurpurowych i różowych. Przy drzwiach do domu stała dziewczyna w sukience gołębiego koloru. John miał najpierw wrażenie, że ich oczekuje, ale gdy tylko podeszli bliżej, dostrzegł jej obojętną minę. Do tego stała sztywno jak żołnierz na warcie. Jesse pomachał jej ręką na powitanie. Odpowiedziała mu głębokim ukłonem.
– To Rosie, córka Allanów – wyjaśnił Jesse. – Ma problemy ze słuchem, ale bardzo dobrze czyta z ruchu warg.
W niewielkim holu spotkali kobietę w niebieskich gumowych rękawicach, które gryzły się z jej eleganckim strojem. Rudozłote włosy miała starannie upięte w kok. Była to Imogen Allan. Po krótkim powitaniu zaciągnęła ich do pokoju, gdzie pod oknem przy długim stole siedzieli jej mąż Vincent, syn Garry oraz dwie młode kobiety, wynajmujące jeden z domów na wyspie, Miriam Byrd i Stella Karlsen. Ojciec i syn ze stoickim spokojem znieśli obecność owego tajemniczego gościa, natomiast panie były przejęte.
– Trudno uwierzyć, że ktoś odwiedził Davida – stwierdziła Imogen.
– Też jest pan muzykiem? – zapytała Miriam Byrd.
U jej stóp leżała siatka na motyle pełna kamyków i muszli. John zastanawiał się, czy to nie ją albo Stellę widział rano na plaży.
– Nie jestem muzykiem i nie jestem znajomym Davida. Po prostu znam jego piosenki tak dobrze, jak swoje palce u rąk i nóg.
Stella Karlsen spojrzała na niego bystro. I z pewnym zdziwieniem. John poczuł się głupio.
– Mojej kuzynce udało się jakoś zapewnić mi to miejsce…
– Godne podziwu – odezwała się Stella z rozbawieniem w zielonych oczach.
– David Mongauni wie, że nie będę mu się narzucał.
John musiał zostać na obiad, nie był w stanie się wymówić. Zupełnie jakby jakieś morskie potwory przetrzymywały go w swojej grocie. Udało mu się jednak umknąć przed deserem. Przed domem natknął się na Rosie, która zjadła razem z nimi zupę. Stała przy żywopłocie z pachnących róż, w blasku słońca. Kolor jej włosów można było nazwać tycjanowskim. Tym razem spoglądała na niego z ciekawością.
– John, proszę poczekać – usłyszał za sobą wołanie Stelli – odprowadzi nas pan kawałek.
Odwrócił się z firmowym uśmiechem na twarzy. Pierwsza zbliżyła się do niego Miriam, niosąc zieloną siatkę na ramieniu. Stella mówiła coś jeszcze do Imogen i Garry’ego. Rosie przechyliła głowę lekko na bok. To w połączeniu z jej ciemnymi oczami, z szarobłękitnym kolorem jej sukienki i łagodnością, która zdawała się z niej emanować, sprawiło, że Johnowi skojarzyła się z gołębiem.
– Dziwna jest ta Rosie – powiedziała Miriam, gdy wyszli z ogrodu. Napotykając pytające spojrzenie Johna, wzruszyła ramionami i dodała takim tonem, jakby recytowała fragment wiersza: – Niewzruszona jak nadmorska skała.
– Skąd te słowa?
Miriam ścisnęła w ręku siatkę na motyle.
– Racja, jestem zbyt surowa. Pewnie gdybym z nią porozmawiała, zmieniłabym zdanie. Z każdym może się porozumieć, a na wszelki wypadek nosi przy sobie notes i ołówek.
– Poczekajcie! – rozległ się rozbawiony głos Stelli.
Miriam nawet nie spojrzała w jej stronę.
– Czy słyszałeś, co się wydarzyło kilka lat temu na tej wyspie? – spytała.
– Pytasz o ten wypadek?
Miriam jakby się zawahała.
– Davida nie było wtedy w domu. Florence zaprosiła Rosie, by u niej nocowała. Wtedy właśnie to się stało.
– Chcesz powiedzieć, że Rosie była tego świadkiem?
W tym momencie dołączyła do nich Stella. Bez słowa ujęła Johna pod ramię.
– Rosie podobno wtedy spała – podjęła Miriam. – To Imogen znalazła Florence leżącą u podnóża schodów. Na stopniach i podłodze rozsypane były fragmenty jakiejś roztrzaskanej zabawki.
– Dlaczego powiedziałaś „podobno”? – ostro spytała Stella. – Chyba nie sugerujesz, że to Rosie zepchnęła Florence z tych schodów?
– Nic podobnego! – obruszyła się Miriam. – Zresztą nieważne, czy Rosie wtedy spała, czy nie, i tak nie mogła niczego usłyszeć.
Stella zatrzymała się i potrząsnęła głową w taki sposób, jakby miała mokre włosy.
– Drogi Johnie, musisz nas jutro odwiedzić.
– Jutro płynę na Bellfort – odparł John machinalnie, wpatrując się w stojący kilkanaście kroków przed nimi parterowy dom z białą roletą na drzwiach.
– W takim razie pojutrze. Chociaż na kilka chwil – naciskała Stella.
John skinął głową.
– Nie rozumiem, dlaczego David wciąż mieszka w tamtym domu, jak może patrzeć na te schody?
– Mylisz się – rzekła Miriam. – David się wyprowadził. Mieszkał z Florence w tym sąsiednim domu.
Jak tylko się pożegnali, John przypomniał sobie swoje wątpliwości co do tego, czy Miriam chodziło tylko o to, że Rosie nie mogła usłyszeć upadku Florence ze schodów, czy też że nie mogła usłyszeć jeszcze czegoś innego.
Szybkim krokiem skierował się w stronę plaży. Na mającej satynowy połysk wodzie unosiły się mewy, podobne do białych papierowych łódeczek.