W krainie białych obłoków - ebook
W krainie białych obłoków - ebook
Rok 1852. Helen Davenport, młoda guwernantka bogatego londyńskiego gospodarza, tęskniąc za własną rodziną, odpowiada na anons szanowanego farmera poszukującego żony. W tym samym czasie w nieodległej Walii piękna Gwyneira Silkham, córka zubożałego hodowcy owiec, przygotowuje się do zaaranżowanego przez ojca małżeństwa z synem „owczego barona”, potajemnie marząc, że przeprowadzka do Nowej Zelandii odmieni jej życie.
Dwie młode kobiety, które tylko pozornie wszystko dzieli, spotykają się na statku płynącym w kierunku Christchurch i razem wyruszają w rejs na tajemniczą wyspę, rozpoczynając w ten sposób nowe życie. Odległa i owiana legendą Nowa Zelandia – kraina białych obłoków, z którą wiążą swoją przyszłość, jest dla nich obietnicą raju. Tylko czy rzeczywiście tam, na drugim końcu świata, uda im się odnaleźć prawdziwą miłość i długo oczekiwane szczęście?
Barwna saga rodzinna, której akcja rozgrywa się w zapierającej dech w piersiach scenerii Nowej Zelandii.
Fascynująca opowieść o miłości i nienawiści, zaufaniu i zdradzie na tle wspaniałych krajobrazów i mało znanej historii Nowej Zelandii.
„Sarah Lark napisała znakomitą sagę rodzinną, od której nie sposób się oderwać”. Bücher & Rezensionen
„Znakomita, trzymająca w napięciu powieść o odkrywaniu Nowej Zelandii, ogromnej sile uczuć, zemście i zadawnionej nienawiści”. Amazon.de
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-176-2 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kościół anglikański w Christchurch w Nowej Zelandii poszukuje przyzwoitych i obeznanych z prowadzeniem domu oraz wychowywaniem dzieci młodych kobiet, które są zainteresowane wstąpieniem w związek małżeński z dobrze sytuowanymi i cieszącymi się nienaganną opinią członkami naszej parafii.
Helen zatrzymała na chwilę wzrok na niepozornym ogłoszeniu zamieszczonym na ostatniej stronie gazetki parafialnej. Udało się jej przejrzeć ją pobieżnie, ponieważ uczniowie wciąż byli zajęci ćwiczeniami z gramatyki. Helen wolałaby poczytać jakąś książkę, ale pytania, które nieustannie zadawał William, nie pozwoliłyby skupić się na lekturze. Jedenastolatek ponownie podniósł swoją ciemną, potarganą czuprynę znad książek.
– Panno Davenport, w trzecim zdaniu ma być przecinek czy też nie?
Helen z westchnieniem odłożyła gazetkę i po raz kolejny w tym tygodniu wyjaśniła chłopcu zasady wyłączania zdań wtrąconych. William, młodszy syn jej pracodawcy, pana Roberta Greenwooda, był miłym dzieckiem, niezbyt jednak uzdolnionym. Potrzebował pomocy przy każdym ćwiczeniu, zapominał to, co objaśniała mu Helen, jeszcze zanim zdążyła skończyć, i tak naprawdę jedyne, co potrafił, to patrzeć wzruszająco bezradnym wzrokiem i czarować dorosłych swoim słodkim chłopięcym sopranem. Lucinda, jego matka, zawsze mu ulegała. Jak tylko się do niej przytulił i zaproponował wspólne spędzenie czasu, odwoływała wszelkie dodatkowe lekcje zaordynowane przez Helen. Z tego powodu William do tej pory nie potrafił płynnie czytać, a najprostsze ćwiczenia z ortografii zupełnie go przerastały. Było czymś nie do pomyślenia, żeby mógł, zgodnie z życzeniem ojca, uczęszczać do szkoły w Eton czy Oksfordzie.
Szesnastoletni George, starszy brat Williama, nawet nie starał się okazywać wyrozumiałości. Przewrócił oczami i wskazał w podręczniku miejsce, gdzie jako przykład podano zdanie, przy którym jego brat majstrował od pół godziny. Wyrośnięty dryblas skończył już swoje ćwiczenie z tłumaczenia łaciny. Zawsze pracował szybko, choć czasem popełniał błędy. Klasyczne przedmioty nudziły go. George nie mógł doczekać się chwili, gdy pewnego dnia rozpocznie pracę w przedsiębiorstwie importowo-eksportowym swojego ojca. Marzyły mu się podróże do dalekich krajów i zdobywanie nowych rynków w koloniach, których niemal z godziny na godzinę przybywało w imperium królowej Wiktorii. George bez wątpienia był urodzonym handlowcem. Już teraz wykazywał się talentem jako negocjator i świetnie potrafił wykorzystać swój całkiem spory urok osobisty. Niekiedy udawało mu się nawet oczarować Helen i skłonić ją do skrócenia lekcji. Spróbował tego i tym razem, gdy William w końcu zrozumiał, o co chodzi, czy raczej zorientował się, skąd może przepisać rozwiązanie. Helen sięgnęła wówczas po zeszyt George’a, żeby sprawdzić jego pracę, ale chłopiec prowokacyjnie odsunął go na bok.
– Och, panno Davenport, naprawdę chce pani to jeszcze raz przerabiać? Dziś jest zbyt piękny dzień na naukę! Zagrajmy lepiej w krykieta… Powinna pani popracować nad techniką. Na festynie znowu będzie pani tylko stała i nie zauważy pani żaden z młodych dżentelmenów. I wtedy nigdy nie zazna pani szczęścia u boku jakiegoś hrabiego i do końca swoich dni będzie musiała uczyć takie beznadziejne przypadki jak Willy!
Helen odwróciła wzrok, spojrzała przez okno i zmarszczyła czoło, dostrzegając ciemne chmury.
– Niezły pomysł, George, ale nadciągają właśnie deszczowe chmury. Zanim tutaj posprzątamy i dotrzemy do ogrodu, rozpada się tuż nad naszymi głowami, co z pewnością nie doda mi atrakcyjności w oczach młodych dżentelmenów. Skąd właściwie przyszło ci do głowy, że noszę się z podobnymi zamiarami?
Helen postarała się, żeby jej twarz nie zdradzała większego zainteresowania. Potrafiła to robić doskonale. Ktoś, kto pracuje jako guwernantka w rodzinach należących do londyńskich wyższych sfer, w pierwszej kolejności musi nauczyć się panowania nad wyrazem swojej twarzy. Państwo Greenwoodowie nie traktowali Helen ani jako członka rodziny, ani jako zwykłego pracownika. Uczestniczyła we wspólnych posiłkach, a często także w rodzinnych rozrywkach, wystrzegała się jednak wyrażania swoich opinii niepytana czy zwracania na siebie uwagi w jakikolwiek inny sposób. Nie było więc też mowy o tym, żeby na festynie Helen mogła swobodnie wmieszać się w tłum młodych gości. Trzymała się na uboczu, prowadziła uprzejme rozmowy z paniami i jednocześnie dyskretnie pilnowała swoich wychowanków. Oczywiście przy okazji przebiegała wzrokiem po twarzach młodych gości płci męskiej, a czasami oddawała się na krótko romantycznym marzeniom na jawie, w których spacerowała po parku swoich państwa z jakimś przystojnym wicehrabią czy baronetem. Ale to przecież niemożliwe, żeby George cokolwiek zauważył!
Chłopiec wzruszył ramionami.
– Ciągle czyta pani ogłoszenia matrymonialne! – odpowiedział bezczelnie i z niewinną miną wskazał na gazetkę parafialną. Helen przypomniała sobie, że często kładzie ją obok swojego pulpitu. Znudzony George z pewnością na nią zerka, gdy ona pomaga Williamowi.
– A przecież pani jest bardzo piękna – stwierdził młody pochlebca. – Dlaczego nie miałaby pani wyjść za jakiegoś baroneta?
Helen odwróciła wzrok. Wiedziała, że powinna zganić George’a, była jednak zbyt rozbawiona. Jak tak dalej pójdzie, chłopak zrobi furorę wśród kobiet, a i w świecie kupieckim docenią jego zręczne pochlebstwa. Ale czy w Eton to wystarczy? Poza tym Helen uważała się za odporną na tego rodzaju niewyszukane komplementy. Zdawała sobie sprawę z tego, że nie jest klasyczną pięknością. Miała co prawda regularne rysy, jednak nie idealne. Jej usta były odrobinę za wąskie, nos zbyt ostry, a pełne spokoju szare oczy przyglądały się światu z nadmiernym sceptycyzmem i uczonością, żeby móc wzbudzić zainteresowanie bogatego młodego lekkoducha. Najpiękniejszym atrybutem Helen były jej sięgające bioder włosy, gładkie i jedwabiste, a ich soczysty brąz miał miejscami rudawy odcień. Być może zwróciłaby na siebie uwagę, gdyby rozpuszczała je na wietrze, tak jak robiły to inne panny na piknikach i festynach, na których bywała w towarzystwie państwa Greenwoodów. Co odważniejsze młode damy wyjaśniały podczas spaceru z admiratorem, że jest im gorąco i zdejmowały kapelusz, albo pozwalały, żeby wiatr zerwał im go z głowy podczas przejażdżki łódką po stawie w Hyde Parku. Potem potrząsały głową, niby przypadkiem pozbywając się wstążek i spinek, i umożliwiały towarzyszowi podziwianie swoich wspaniałych loków.
Helen nie mogła się do tego przekonać. Jako córka pastora została wychowana surowo i już jako dziewczynka nosiła włosy zaplecione i upięte. Poza tym musiała wcześnie dorosnąć. Jej matka umarła, gdy Helen miała dwanaście lat, a ojciec bez ceregieli obarczył najstarszą córkę prowadzeniem domu i wychowywaniem trójki młodszego rodzeństwa. Wielebnego Davenporta nie interesowały sprawy dotyczące kuchni i opieki nad dziećmi, poświęcał się wyłącznie pracy na rzecz parafii oraz przekładowi i interpretacji pism religijnych. Helen obdarzał swoją uwagą jedynie wtedy, gdy mu w tym towarzyszyła, z kolei ona tylko uciekając do domowego gabinetu ojca, mogła na chwilę umknąć przed harmidrem rodzinnego życia. I tak jakoś samo wyszło, że Helen potrafiła już czytać Biblię po grecku, gdy jej bracia przerabiali dopiero pierwszy elementarz. Swoim pięknym strzelistym pismem przepisywała kazania ojca i kopiowała zalążki artykułów do biuletynu wydawanego w jego wielkiej parafii w Liverpoolu. Na inne rozrywki nie wystarczało już czasu. Podczas gdy Susan, jej młodsza siostra, traktowała kościelne pikniki i dobroczynne wyprzedaże głównie jako okazję do poznawania młodych kawalerów z parafii, Helen pomagała w sprzedaży, piekła torty i nalewała herbatę. Skutek był łatwy do przewidzenia. Siedemnastoletnia Susan wyszła za syna znanego lekarza, Helen zaś była zmuszona po śmierci ojca przyjąć posadę guwernantki. Ze swoich dochodów utrzymywała dodatkowo braci, którzy studiowali prawo i medycynę. Spadek po ojcu nie wystarczył na sfinansowanie odpowiedniego wykształcenia dla chłopców, a poza tym obaj niezbyt przykładali się do prędkiego ukończenia studiów. Helen ze złością pomyślała o tym, że jej brat Simon w zeszłym tygodniu znowu przepadł na jakimś egzaminie.
– Baroneci zwykle żenią się z córkami baronów – odpowiedziała dość obcesowo na pytanie George’a. – A jeśli o to chodzi… – Wskazała na gazetkę. – Czytałam artykuł, a nie ogłoszenie.
George nic nie odpowiedział, zrobił tylko wiele znaczącą minę. Artykuł opisywał zastosowanie ciepłych okładów u osób cierpiących na artretyzm. Temat z pewnością niezwykle interesujący dla starszych parafian, panna Davenport jednak raczej nie uskarżała się na bóle stawów.
Guwernantka spojrzała na zegar i postanowiła zakończyć dzisiejsze popołudniowe lekcje. Za niecałą godzinę zostanie podana kolacja. I o ile George potrzebował najwyżej pięciu minut, żeby przebrać się i uczesać przed jedzeniem, a Helen niewiele więcej, o tyle w wypadku Williama procedura zmiany poplamionego atramentem fartucha w przyzwoite ubranie zawsze trwała bardzo długo. Helen dziękowała niebiosom, że nie pokarały jej obowiązkiem dbania o wygląd Williama. Tym zajmowała się piastunka.
Młoda guwernantka zakończyła lekcję ogólnymi uwagami o znaczeniu gramatyki, których obaj chłopcy słuchali jednym uchem. Zaraz potem William zerwał się z miejsca, nie poświęcając swoim zeszytom i podręcznikom najmniejszej uwagi.
– Muszę jeszcze szybko pokazać mamie, co namalowałem! – obwieścił, tym samym skutecznie zrzucając na Helen obowiązek posprzątania po sobie. W końcu nie mogła ryzykować, że pobiegnie do matki z płaczem, skarżąc się na wołającą o pomstę do nieba niesprawiedliwość, jaka spotkała go ze strony guwernantki. George rzucił okiem na niewprawny rysunek Williama, którym matka z pewnością się zachwyci, i z rezygnacją wzruszył ramionami. Potem szybko poukładał swoje rzeczy i wyszedł za bratem. Helen zauważyła, że przy okazji rzucił jej niemal współczujące spojrzenie. Przyłapała się na tym, że myśli o tym, co powiedział wcześniej na temat jej zamążpójścia: „I wtedy nigdy nie zazna pani szczęścia u boku jakiegoś hrabiego i do końca swoich dni będzie pani musiała uczyć takie beznadziejne przypadki jak Willy”.
Helen sięgnęła po gazetkę parafialną. Właściwie miała zamiar ją wyrzucić, ale zmieniła zdanie. Niemal ukradkiem wsunęła ją do torby i zabrała do swojego pokoju.
Robert Greenwood nie mógł poświęcać swojej rodzinie zbyt dużo czasu, ale wspólne kolacje z żoną i dziećmi były dla niego świętością. A obecność młodej guwernantki w niczym mu nie przeszkadzała. Wręcz przeciwnie, gdy udało mu się wciągnąć pannę Davenport do rozmowy, jej poglądy na temat światowych wydarzeń, literatury czy muzyki często okazywały się całkiem inspirujące. Panna Davenport zdecydowanie lepiej znała się na tym wszystkim niż jego żona, której klasyczne wykształcenie pozostawiało wiele do życzenia. Zainteresowania Lucindy ograniczały się do prowadzenia domu, ubóstwiania młodszego z synów oraz pracy w komitetach rozmaitych stowarzyszeń dobroczynnych.
Również tego wieczoru Robert Greenwood obdarzył wchodzącą Helen przyjaznym uśmiechem i oficjalnie ją powitawszy, przysunął jej krzesło. Helen odpowiedziała uśmiechem, starając się jednak, żeby skierować go jednocześnie do pani Greenwood. W żadnym wypadku nie powinna wzbudzać podejrzeń, że flirtuje ze swoim chlebodawcą, choć Robert Greenwood był bez wątpienia przystojnym mężczyzną. Był wysoki i szczupły, miał wąską i inteligentną twarz oraz brązowe oczy o badawczym spojrzeniu. Doskonale wyglądał w ciemnym surducie z kamizelką i złotym łańcuszkiem od zegarka, a jego maniery w niczym nie ustępowały manierom dżentelmenów z rodzin arystokratycznych, z którymi państwo Greenwood utrzymywali stosunki towarzyskie. W kręgach tych nie byli jednak w pełni akceptowani, ponieważ uważano ich za parweniuszy. Ojciec Roberta Greenwooda swoją doskonale prosperującą firmę zbudował właściwie od zera, a jego syn pomnożył majątek i zapragnął towarzyskiego uznania. Jego zdobyciu miało także służyć małżeństwo z Lucindą Raiford, która pochodziła ze zubożałej rodziny arystokratycznej. Małżeństwo to było możliwe przede wszystkim dzięki zamiłowaniu ojca Lucindy do hazardu i wyścigów konnych, jak przebąkiwano w wykwintnym towarzystwie. Lucindzie trudno było zadowolić się przynależnością do stanu mieszczańskiego, dlatego w reakcji na spadek na drabinie społecznej zaczęła obnosić się z przepychem. Przyjęcia i festyny u Greenwoodów zawsze były więc nieco bardziej wystawne niż te organizowane przez innych londyńskich notabli. Damy z towarzystwa z przyjemnością w nich uczestniczyły, co nie przeszkadzało im potem strzępić języków.
Także dziś Lucinda ubrała się zbyt odświętnie jak na zwykłą kolację w gronie rodziny. Miała na sobie elegancką suknię z liliowego jedwabiu, a jej fryzura musiała kosztować pokojówkę wiele godzin pracy. Lucinda opowiadała o spotkaniu dam z komitetu miejscowego sierocińca, w którym uczestniczyła tego popołudnia. Nie spotkała się jednak ze zbyt żywym odzewem, gdyż ani Helen, ani pan Greenwood nie byli tym tematem szczególnie zainteresowani.
– A jak wy spędziliście ten uroczy dzień? – pani Greenwood zwróciła się wreszcie do swojej rodziny. – Ciebie, Robercie, raczej nie muszę pytać, pewnie znowu zajmowały cię interesy, interesy, interesy. – Obdarzyła męża spojrzeniem, które miało prawdopodobnie wyrażać pobłażliwą tkliwość.
Pani Greenwood była zdania, że jej mąż zbyt małym zainteresowaniem obdarza ją samą oraz jej towarzyskie obowiązki. Teraz również Robert mimowolnie się skrzywił. Miał prawdopodobnie na końcu języka jakąś niemiłą ripostę, gdyż jego interesy zapewniały nie tylko utrzymanie całej rodzinie, ale także umożliwiały Lucindzie uczestniczenie w rozmaitych komitetach dobroczynnych. W każdym razie Helen wątpiła, żeby to wybitne talenty organizacyjne pani Greenwood zapewniały jej członkostwo w tych komitetach. Zawdzięczała je raczej hojności swojego męża.
– Odbyłem bardzo interesującą rozmowę z pewnym producentem wełny z Nowej Zelandii i… – Robert zaczął swoją wypowiedź, patrząc na starszego syna, Lucinda jednak nie skończyła mówić, tym razem swój pobłażliwy uśmiech kierując przede wszystkim do Williama.
– A wy, moi kochani synkowie? Pewnie bawiliście się w ogrodzie, prawda? Williamie, czy znowu pokonałeś George’a i pannę Davenport w krykieta, mój skarbie?
Helen z napięciem wpatrywała się w swój talerz, kątem oka spostrzegła jednak, że George spojrzał swoim zwyczajem w górę, jakby szukał poparcia u jakiegoś wyrozumiałego anioła. Tak naprawdę Williamowi tylko raz udało się zdobyć więcej punktów niż starszemu bratu, a było to wtedy, gdy George był mocno przeziębiony. Zazwyczaj nawet Helen posyłała piłki do bramki zgrabniej niż William, choć najczęściej udawała, że jest bardziej niezdarna niż w rzeczywistości, żeby umożliwić chłopcu zwycięstwo. Pani Greenwood doceniała jej starania, z kolei pan Greenwood zbeształ ją, kiedy zauważył oszustwo.
– Chłopak musi przyzwyczaić się do tego, że życie twardo obchodzi się z nieudacznikami! – powiedział ostrym tonem. – Musi nauczyć się przegrywać, bo tylko wtedy zacznie w końcu wygrywać!
Helen wątpiła, czy William kiedykolwiek zwycięży, i to w jakiejkolwiek dziedzinie, ale przelotny przypływ litości dla nieszczęsnego dziecka wyparował natychmiast po jego kolejnej wypowiedzi.
– Och, mamusiu, panna Davenport w ogóle nie pozwoliła nam się dzisiaj bawić! – powiedział William z zatroskaną miną. – Cały dzień siedzieliśmy w domu i tylko się uczyliśmy.
Pani Greenwood natychmiast rzuciła Helen pełne dezaprobaty spojrzenie.
– Czy to prawda, panno Davenport? Przecież wie pani, że dzieci potrzebują świeżego powietrza! W tym wieku nie mogą całymi dniami siedzieć tylko nad książkami!
W Helen zawrzało, nie mogła jednak wprost zarzucić Williamowi kłamstwa. Ku jej ogromnej uldze do rozmowy wtrącił się George.
– Przecież było zupełnie inaczej. William jak co dzień miał iść na spacer po obiedzie. Ale wtedy zaczęło już trochę padać i nie chciał wyjść. Niania obeszła z nim park dwa razy, ale na krykieta nie wystarczyło już czasu przed lekcjami.
– Za to William malował. – Helen próbowała zmienić temat. Może pani Greenwood zacznie omawiać jego cudowny bohomaz i zapomni o wychodzeniu na zewnątrz. Przeliczyła się jednak.
– Mimo wszystko, panno Davenport, jeśli pogoda w południe nie sprzyja, musi pani zaplanować przerwę po południu. W kręgach, w których William będzie się obracać, tężyzna fizyczna jest równie istotna co rozwój umysłowy!
William zdawał się cieszyć z reprymendy, jaką otrzymała jego nauczycielka, a Helen po raz kolejny pomyślała o ogłoszeniu z gazetki parafialnej…
George jakby czytał w jej myślach. Uznając wątek rozmowy z Williamem i matką za niebyły, nawiązał do ostatniej uwagi swojego ojca. Helen już wielokrotnie zauważyła tę umiejętność u ojca i syna, i zwykle podziwiała te zręczne przejścia do innego tematu. Tym razem wypowiedź George’a sprawiła, że jej policzki się zaczerwieniły.
– Panna Davenport interesuje się Nową Zelandią, ojcze.
Helen z trudem przełknęła, gdy wszystkie spojrzenia skierowały się na nią.
– Och, doprawdy? – zapytał Robert Greenwood swobodnym tonem. – Myśli pani o emigracji? – Uśmiechnął się. – W takim razie Nowa Zelandia to bardzo dobry wybór. Nie jest tam nadmiernie gorąco i nie ma takich malarycznych bagien jak w Indiach. Ani żądnych krwi tubylców jak w Ameryce. Ani potomków kryminalistów jak w Australii…
– Naprawdę? – zapytała Helen i ucieszyła się, że rozmowa z powrotem przechodzi na neutralny grunt. – Do Nowej Zelandii nie wysyłano więźniów?
Pan Greenwood potrząsnął głową.
– Ależ skąd. Tamtejsze osady zakładali prawie wyłącznie dzielni i uczciwi brytyjscy chrześcijanie, i tak zostało do dzisiaj. Oczywiście nie oznacza to, że nie ma tam podejrzanych typów. Zwłaszcza w obozach wielorybników na zachodnim wybrzeżu mogło się kilku takich zebrać, a i kolonie pasterzy owiec nie składają się z samych zacnych ludzi. Ale Nowa Zelandia z pewnością nie jest zbieraniną szumowin. Sama kolonia wciąż jest jeszcze młoda. Ma własny rząd dopiero od kilku lat…
– Ale tubylcy są przecież niebezpieczni! – wtrącił George. W oczywisty sposób chciał zabłysnąć swoją wiedzą. Helen wiedziała z lekcji, że chłopak pasjonuje się konfliktami wojennymi, a do tego ma doskonałą pamięć. – Jeszcze niedawno trwały tam walki, prawda tato? Czy nie opowiadałeś nam, że jednemu z twoich partnerów handlowych spalono cały zapas wełny?
Pan Greenwood z zadowoleniem przytaknął synowi.
– Masz rację, George. Ale to już minęło. Od dziesięciu lat panuje tam spokój, nawet jeśli od czasu do czasu dochodzi do jakichś utarczek. Zresztą nie chodziło wcale o samą obecność osadników. Jej tubylcy zawsze byli raczej przychylni. Kwestionowano zasady sprzedaży ziemi, a kto może wykluczyć, czy nasi najeźdźcy rzeczywiście nie oszukali wodza tego czy innego plemienia? Ale odkąd nasza królowa wysłała tam w randze generała porucznika naszego dobrego kapitana Hobsona, problemy znikły. Ten człowiek to doskonały strateg. W tysiąc osiemset czterdziestym roku kazał sześćdziesięciu czterem wodzom podpisać traktat, w którym uznali się za poddanych królowej. Od tej pory przy każdej sprzedaży ziemi Korona ma prawo pierwokupu. Niestety, nie wszyscy podpisali traktat, a i nie wszyscy osadnicy dotrzymują warunków pokoju. Dlatego ciągle dochodzi do drobnych utarczek. Ale ogólnie to bezpieczny kraj, proszę się więc nie obawiać, panno Davenport! – Pan Greenwood mrugnął do Helen.
Pani Greenwood zmarszczyła czoło.
– Chyba nie rozważa pani poważnie możliwości wyjazdu z Anglii, panno Davenport? – zapytała ponurym tonem. – Chyba nie zamierza pani odpowiedzieć na to oburzające ogłoszenie, które pastor zamieścił w gazetce parafialnej? I to przy wyraźnym sprzeciwie pań z komitetu, co chciałabym podkreślić!
Helen znów się zaczerwieniła.
– Jakie ogłoszenie? – zapytał Robert, zwracając się bezpośrednio do Helen, ta jednak milczała zakłopotana.
– Ja… ja nie wiem dokładnie, o co chodzi. W gazetce była tylko krótka notka…
– Pewna nowozelandzka parafia szuka panien chętnych do zamążpójścia – wyjaśnił ojcu George. – Wygląda na to, że w tym południowym raju brakuje kobiet.
– George! – Pani Greenwood była oburzona wypowiedzią syna.
Pan Greenwood się roześmiał.
– Południowy raj? Tamtejszy klimat przypomina raczej klimat Anglii – poprawił syna. – Ale to przecież żadna tajemnica, że w zamorskich krajach jest więcej mężczyzn niż kobiet. Może z wyjątkiem Australii, gdzie trafiają społeczne męty płci żeńskiej: oszustki, złodziejki, dziw… oj, dziewczęta lekkich obyczajów. Ale jeśli chodzi o dobrowolną emigrację, to nasze damy ze swojej natury wykazują się mniejszą żądzą przygód niż panowie. Albo wyjeżdżają ze swoimi mężami, albo wcale. To charakterystyczne zachowanie słabszej płci.
– Właśnie! – zgodziła się z mężem pani Greenwood, Helen zaś musiała ugryźć się w język. Wcale nie była przekonana o męskiej wyższości. Wystarczyło jej popatrzeć na Williama albo pomyśleć o ciągnących się w nieskończoność studiach własnych braci. Helen trzymała nawet w swojej sypialni dobrze ukrytą książkę Mary Wollstonecraft, rzeczniczki praw kobiet, ale to nie mogło się wydać, bo pani Greenwood natychmiast by ją zwolniła. – Podróż brudnym statkiem pełnym emigrantów, bez męskiej ochrony, mieszkanie w obcych krajach i wykonywanie do tego prac, które Bóg przeznaczył mężczyznom, to sprzeczne z kobiecą naturą. A wysyłanie chrześcijanek za morze, żeby tam wychodziły za mąż, to jak handlowanie kobietami!
– Przecież nikt nie wysyła ich bez przygotowania – wtrąciła Helen. – W ogłoszeniu przewidziano wcześniejsze kontakty korespondencyjne. I wyraźnie pisano w nim, że chodzi o mężczyzn dobrze sytuowanych i cieszących się nienaganną opinią.
– A ponoć ledwie pani to ogłoszenie zauważyła – zadrwił pan Greenwood, ostrość jego słów łagodził jednak życzliwy uśmiech.
Helen ponownie spąsowiała.
– Ja… Cóż, możliwe, że je pobieżnie przeczytałam…
George się uśmiechnął.
Pani Greenwood zdawała się nie zauważyć tej krótkiej wymiany zdań. Od dłuższej chwili zajmował ją inny aspekt nowozelandzkiej problematyki.
– Znacznie gorszy od tak zwanego braku kobiet w koloniach wydaje mi się tamtejszy problem ze służbą – oświadczyła. – Omawiałyśmy tę kwestię szczegółowo na dzisiejszym zebraniu komitetu sierocińca. Wygląda na to, że rodziny w… Jak się nazywa ta miejscowość? Christchurch? W każdym razie nie mogą tam znaleźć odpowiedniej służby. Przede wszystkim trudno właśnie o służące.
– Co jak najbardziej potwierdza ogólny brak kobiet w tamtym rejonie – zauważył pan Greenwood. Helen musiała powstrzymać uśmiech.
– W każdym razie nasz komitet wyśle tam kilka sierot – kontynuowała Lucinda. – Mamy cztery dzielne małe stworzenia, może pięć, w wieku około dwunastu lat, które są wystarczająco duże, żeby zarobić na swoje utrzymanie. Tutaj, w kraju, trudno znaleźć dla nich posadę. Ludzie wolą trochę starsze dziewczęta. Ale tam będą się po nie ustawiać kolejki…
– To chyba bardziej przypomina handel kobietami niż parafialne pośrednictwo matrymonialne – wtrącił mąż.
Lucinda rzuciła mu jadowite spojrzenie.
– Działamy wyłącznie dla dobra tych dziewcząt! – stwierdziła i afektowanym gestem złożyła swoją serwetę.
Helen miała co do tego pewne wątpliwości. Najprawdopodobniej nawet nie zadano sobie trudu, żeby nauczyć te dzieci podstawowych umiejętności wymaganych w porządnych domach. Te biedne stworzenia mogą zostać najwyżej pomocami kuchennymi, a przecież kucharki wolą na swoje pomocnice silne dziewczyny ze wsi, nie zaś źle odżywione dwunastolatki z przytułku dla ubogich.
– W Christchurch dziewczęta mają szansę na dobrą posadę. A my wyślemy je oczywiście tylko do rodzin cieszących się dobrą opinią…
– Oczywiście – zauważył Robert z ironią. – Jestem pewien, że z przyszłymi chlebodawcami dziewcząt będziecie prowadzić co najmniej tak obfitą korespondencję, jak chętne panny ze swoimi przyszłymi małżonkami.
Oburzona pani Greenwood zmarszczyła czoło.
– Nie traktujesz mnie poważnie, Robercie! – upomniała męża.
– Ależ jak najbardziej, moja droga! – Pan Greenwood się uśmiechnął. – Czy mógłbym komitetowi sierocińca przypisywać cokolwiek innego niż najlepsze i najczystsze intencje? Poza tym na pewno nie wyślecie swoich małych wychowanic w podróż za morze bez żadnej opieki. Być może wśród chętnych do zamążpójścia młodych dam znajdzie się jakaś godna zaufania osoba, która w zamian za pokrycie wydatków jej podróży przez komitet zatroszczy się o dziewczęta…
Pani Greenwood nie odpowiedziała, a Helen znów wpatrywała się w swój talerz. Ledwie tknęła pyszną pieczeń, której przygotowanie zajęło kucharce co najmniej pół dnia. Zauważyła natomiast badawcze i pełne rozbawienia spojrzenie pana Greenwooda, które rzucił jej, wypowiadając ostatnią kwestię. W jej głowie rodziły się nowe pytania. Helen dopiero teraz uświadomiła sobie, że trzeba mieć pieniądze na podróż statkiem do Nowej Zelandii. Czy można z czystym sumieniem się spodziewać, że pokryje je przyszły małżonek? Czy w ten sposób uzyskiwałby on prawa do kobiety, która powinna do niego należeć dopiero po tym, jak patrząc sobie w oczy, powiedzą „tak”?
Nie, ten cały pomysł z Nową Zelandią to czyste szaleństwo. Helen musi go sobie wybić z głowy. Posiadanie własnej rodziny nie było jej przeznaczone. Chociaż może?
Nie, nie powinna już o tym więcej myśleć!
Ale przez następne dni Helen Davenport tak naprawdę nie myślała o niczym innym.