- W empik go
W krainie pogodnej rezygnacji - ebook
W krainie pogodnej rezygnacji - ebook
Pola jest po trzydziestce. Od kilku lat pracuje w Sztokholmie, wiodąc tam ustabilizowane i nieco nudne życie singielki. Niespodziewana wiadomość o śmierci ojca zmusza ją do powrotu na rodzinną wieś. Kiedy wydaje się, że po latach emigracji, kobieta już na stałe zatrzyma się w Polsce, ledwie co odnaleziony spokój burzą niepokojące listy, które przychodząc pod jej adres, ponownie wywracają całe jej życie do góry nogami. Czy Poli uda się pokonać kolejne przeciwności losu i odnaleźć szczęście?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8351-668-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_(…) Life could be easy but now you’re a walking sorrow (…)_
Cavegirl, Rebeka
1
Karta kredytowa, która należała do wysokiego blondyna z idealnie przystrzyżoną i wymodelowaną bródką, po dwóch nieudanych próbach została wreszcie zaakceptowana przez terminal płatniczy, a oddychający z ulgą klient z uśmiechem na swej zadbanej twarzy, mruknął w moją stronę szybkie:
— _Takk, hej då._
Chwilę później, otworzywszy przeszklone drzwi, wyszedł na ulicę Hornsgatan, dołączył do maszerującego nią tłumu i znikł z mojego pola widzenia.
Czas drugiego śniadania dobiegał końca, a wnętrze niewielkiego lokalu, w którym serwowałam zgniłozielone koktajle i pseudozdrowe przekąski, świeciło pustkami.
Nareszcie chwila spokoju — pomyślałam, spoglądając przez okno na skąpane w jasnym słońcu drzewka miłorzębu, które posadzone wzdłuż całej tej ruchliwej ulicy, miały nie tylko cieszyć oczy przechodniów, ale przede wszystkim poprawiać jakość zanieczyszczonego powietrza w stolicy Szwecji. Czy spełniały tę drugą rolę, nie jestem pewna. Jednakże, zarówno wiosenna zieleń, jak i typowa dla jesieni żółć liści tych drzew, dodawała eleganckiego sznytu miejskiej arterii.
Lekki wiatr za oknem poruszał małymi, zielonymi listkami ginko biloba, a idąca chodnikiem grupka roześmianych blondwłosych dziewczyn zajadała właśnie włoskie lody. Idący za nimi w odległości kilku metrów, dwaj ciemnoskórzy imigranci z wyraźnym zadowoleniem podziwiali kołyszące się w kolorowych spódnicach, kobiece biodra. Po piętach deptała im zakochana para, trzymających się za rączki, siwowłosych staruszków, obok których śmignął na rowerze, wysportowany trzydziestolatek. Niemal w takim samym tempie co on, wielkie kroki na swoich 12-centymetrowych szpilach, stawiała też ubrana w ultraobcisłą spódnicę i białą koszulę, pracownica któregoś z pobliskich biurowców.
Uliczny teatrzyk trwał w najlepsze. Każdy z przechodniów odgrywał swą rolę najlepiej jak potrafił. Mimo to, jako widz tego przedstawienia, po kilku minutach bezmyślnego gapienia się na maszerujących ludzi, spuściłam wzrok w dół. Dopiero wtedy zauważyłam migającą u dołu ekranu mojego telefonu, zieloną diodę.
Nieodebrane połączenie od mamy? — zdziwiłam się, odblokowując ekran.
Telefon z domu o tej porze mógł oznaczać albo jakąś pilną sprawę urzędową, albo kłopoty. Mama rzadko dzwoniła bez powodu, a kiedy chciała pogadać lub zwyczajnie zapytać co u mnie słychać, ikonkę zielonej słuchawki naciskała dopiero wieczorem. Sprawa w której dzwoniła przed południem musiała należeć do tych z gatunku niecierpiących zwłoki.
Tak też było i w tym przypadku.
Kiedy do niej oddzwoniłam, odebrała po dwóch sygnałach.
— _Czy coś się sta…? _— chciałam zapytać, ale nie zdążyłam.
Mama, nie czekając nawet na moje pytanie, mocno zmienionym zduszonym głosem, bez żadnych wstępów oznajmiła, że ojciec miał rano zawał i zmarł.
W tamtym momencie, ułożona w kolorowe kwadraty, posadzka koktajbaru, na której stałam, osunęła się spod moich nóg, a otwierająca się przede mną głęboka otchłań bezbrzeżnej pustki, zaczęła wciągać mnie w swoje ciemne czeluści.
Śmierć ojca była dla mnie szokiem. Od lat żyłam bowiem w przekonaniu, że umrzeć może każdy, ale nie on. Człowiek, który dużo spacerował, potrafił przejechać na rowerze 50 km bez zadyszki, zdrowo się odżywiał, pił ogromne ilości wody, a na głowie nie miał nawet siwego włosa, musi być nieśmiertelny. Musiał co najmniej dożyć dziewięćdziesiątki. Może nawet setki.
Musiał żyć.
A jednak… Ojciec tak, jak wszyscy inni, okazał się zwykłym śmiertelnikiem, który w wieku 62 lat w nagły sposób pożegnał się z doczesnym światem.
2
Jeszcze tego samego dnia zabukowałam bilet do Warszawy, w pracy wzięłam 2 tygodnie bezpłatnego urlopu, pożegnałam moją szefową Ebbę i pospiesznie spakowana, następnego ranka wyleciałam z lotniska Sztokholm-Skavsta w kierunku Polski.
Od trzech lat mieszkałam w tym samym mieszkaniu w stolicy Szwecji. Od trzech lat pracowałam w tym samym koktajbarze jako kelnerka i od trzech lat do rodzinnego kraju przylatywałam jedynie na święta. O powrocie do domu jeszcze nie myślałam. Może nawet nie zamierzałam w ogóle tego robić. Do Sztokholmu zdążyłam się już przyzwyczaić na tyle mocno, że czułam się tam jak dobrze ukorzeniony, choć przesadzony niedawno krzew.
Sztokholm był dla mnie taką spokojną przystanią. Oazą, do której nie zdążyłam się jeszcze zbyt mocno przywiązać, ale też wobec której nie odczuwałam żadnej większej niechęci. Nic specjalnego mnie tam wprawdzie nie trzymało, ale też nic konkretnego nie wyganiało mnie z tego miasta.
Praca jak praca. Miasto jak miasto. Ludzie jak ludzie.
W Polsce czekały na mnie jedynie gliniaste pola w mojej rodzinnej wiosce — Dziczkach i rodzice, którzy prowadząc gospodarstwo rolne, zdawali się trzymać w całkiem niezłym zdrowiu.
Zdawali.
Ta nagła i niespodziewana śmierć ojca zmieniła nagle wszystko. Wylatując ze Sztokholmu na pogrzeb, wiedziałam już, że do Szwecji nie wrócę. Nie mogłam przecież w takiej sytuacji zostawić mamy samej. Dwa lata, które zostały jej do głodowej, rolniczej emerytury, zmuszały ją do dalszego prowadzenia gospodarstwa w pojedynkę. Nie bardzo wiedząc, jak zapełnić lukę po ojcu, zaraz po przylocie do Polski, zapewniłam jednak mamę o swojej gotowości do pomocy.
— _Jakoś to wszystko ogarniemy —_ powiedziałam, starając się by w moim głosie wybrzmiewała nuta pocieszającej nadziei, choć w głębi duszy czułam tak naprawdę wielki niepokój.
Mama, podobnie jak i ja, przerażona wizją samotnego gospodarzenia, postanowiła również udawać twardą.
— _Ty nie zawracaj sobie tą ziemią głowy. Masz pracę, swoje życie. Po pogrzebie wracaj do Sztokholmu —_ odrzekła ze stanowczością, po czym dodała już z mniejszym animuszem: — _Nie martw się. Ja tu sobie jakoś poradzę. Muszę…_
Zapewne miała rację. Wiem, że jakoś poradziłaby sobie i bez mojej pomocy.
Kto, jeśli nie ona?
Nie potrafiłam jednak zostawić jej na pastwę tego rolniczego losu. Nie z tyloma obowiązkami i przeciwnościami. Nie bez żadnego wsparcia.
Musiałam zostać. Powrót do Polski oznaczał na pewno spore zamieszanie w moim dotychczasowym życiu, ale porzucenie mojej szwedzkiej stabilizacji nie było przecież znowu takim wielkim wyrzeczeniem.
Bo kim ja tam byłam? Zwykłą kelnerką z Europy Środkowo-Wschodniej, która każdego miesiąca zarabiała akurat tyle, żeby przeżyć i żyła tylko po to, by zarobić i wydać wszystko, co zarobiła. Zamknięte koło bezsensu i samotności. Nic więcej.
— _Pola, ja cię proszę, ty się dla mnie nie poświęcaj —_ zażegnywała się moja matka, kiedy oznajmiłam jej swoją decyzję o powrocie do Polski na stałe. _— Nie rzucaj pracy dla tego dziadostwa… Zapomniałaś już, jak tu ciężko zarobić grosz? _— dopytywała.
Pamiętałam. Oczywiście, że pamiętałam. Po latach bezrobocia i tyrania jako parobek na gospodarstwie ojca, praca w Skandynawii jawiła się jako raj. Serwując smutnym z pozoru Szwedom, owocowe mikstury w przytulnym lokaliku na jednej z większych ulic w dzielnicy Södermalm, nie musiałam jak na wsi marznąć w zimnej przechowalni, moknąć na jesiennym deszczu ani pocić się w upalnym, lipcowym słońcu. Moje życie w Szwecji było na pewno łatwiejsze niż w Polsce. Ale i tam, nie siedziałam przecież za biurkiem.
— _Powiedz mi szczerze. Czy ty tam naprawdę nikogo nie masz? —_ matka widząc, że moja decyzja o powrocie do Polski jest ostateczna, postanowiła poruszyć jeszcze kwestię życia prywatnego. _— Przyznaj się —_ zażądała._ — I wracaj tam, gdzie twoje miejsce._
— _Moje miejsce…? _— powtórzyłam za nią bezwiednie, po czym zapatrzywszy się w zieleń wysokich traw za oknem, wzruszyłam tylko ramionami.
Moje miejsce.
Gdzie ono właściwie było?
I czy w ogóle istniało?
Wbrew pozorom, na pewno nie w Sztokholmie. Stolica Szwecji to był tylko taki przystanek z przesiadką na dłużej. Punkt na przeczekanie, na złapanie oddechu, zastanowienie się nad przyszłością i ochłonięcie. Nic więcej. Jedynym czynnikiem, który wiązał mnie z tym miastem była ta słaba, ale gwarantująca w miarę spokojne życie, praca.
— _Na pewno nikogo tam nie zostawiasz? _— moja rodzicielka dopytywała z uporem maniaka, na co ja z niezachwianym spokojem, odpowiadałam retorycznie:
— _A kogo ja tam mogłabym mieć?_
Przez całe trzy lata spędzone w Sztokholmie, nie byłam nawet na jednej randce.
— _W Oslo mieszkałaś z tym chłopakiem… Jak mu tam było? Artur? _— przypomniała mama, ale tamto wspomnienie wywoływało na mojej twarzy jedynie pobłażliwy uśmiech.
Artur i Oslo?
Kiedy to było…
3
Koniec końców, tak jak zapowiedziałam, zostałam w kraju. Mama zaś, nie przyznając się do tego na głos, w głębi duszy cieszyła się na mój powrót i chyba oddychała z lekką ulgą.
Oczywiście, że dałaby radę beze mnie. Poprowadziłaby to cholerne gospodarstwo i sama. Byłam tego pewna. Pewna byłam jednak także tego, że byłoby jej straszliwie trudno. Co prawda ze mną nie mogło być jej lżej, ale przynajmniej mogło być raźniej.
W końcu co dwie głowy to nie jedna. A i druga para rąk to zawsze coś.
Choć po trzech latach życia w zurbanizowanym krajobrazie skandynawskiej stolicy, stęskniłam się za widokiem łanów żółciejących zbóż i rozsianych wokół polnych dróżek starych wierzb, powrót na polską wieś wcale mnie nie cieszył ani nie napawał optymizmem. Na pogrzebie mierząc się ze ścianą wścibskich oczu sąsiadów, którzy przyglądając się mi z pozoru w ponurym milczeniu, tak naprawdę rozsyłali już pomiędzy sobą ciche uwagi na mój temat, czułam się jak eksponat na wystawie.
Jak ubrana, czy przytyła, czy schudła, czy wyładniała, czy zbrzydła. Czy przyjechała sama? A może jakiego Szweda ze sobą przywiozła? Albo Araba. Albo jakiego Murzyna… Tylu ich ponoć w tej Szwecji mieszka…
— _Eeee… Toć to stare pannisko. Gdzie by to chłopa znalazło… _— doszedł do moich uszu kpiący szept Gąsiorkowej, kiedy tuż po zakończonym pogrzebie, zebrane towarzystwo kierowało się do swoich aut.
— _Ale płokoć cości nie płoce po tatusiu… _— zaszemrał, jak zawsze gwarową mową, Ciuk.
— _Zimna ryba, jak i jej matka. Ciekawe jak sobie teraz będą gospodarzyć bez Sławka. Bidy się do uszu naleje. Oj naleje —_ zachichotała, niemalże z satysfakcją, Halska.
Kiedy posłałam w ich stronę nieprzyjemne spojrzenie, zamilkli. Lekko stropieni, pochylili głowy, ale języki rwały się do ploteczek. Nie musieli zresztą długo czekać, bo wielu z nich pofolgowało sobie już podczas konsolacji.
Mówiłam matce, żeby sobie to wszystko darować. Ale ona, uparła się i oprócz rodziny, wiejskim zwyczajem, zaprosiła także i sąsiadów na tę pożegnalną biesiadę. Siedzieli więc sobie, pili i jedli na nasz koszt, a na dodatek obrabiali nam tyłki, że aż huczało.
Żmije…
Podłe, wiejskie żmije z wykrzywionymi w fałszywych półuśmieszkach gębami, z których przy każdej okazji sączył się jad. Przez te trzy lata z dala od ich udawanej poczciwości, zapomniałam jak potrafią być okrutni i wredni.
Ale musiałam przywyknąć od nowa.
4
W domu zapanowała żałobna cisza. Życie wokół jednak toczyło się dalej. Kury i koty domagały się jak zawsze jedzenia, rosnąca na polu kapusta potrzebowała wody, a sprawy papierkowe wymagały złożenia kilkunastu podpisów w różnych urzędach oraz banku.
W tydzień po śmierci ojca, siedziałam więc na twardym, drewnianym krześle przy szklanym okienku gminnego biura, za którym fałszywie uśmiechnięta urzędniczka mówiła mi, że hola hola, ale tak szybko to wszystkiego nie pozałatwiam. Nie z nią takie numery.
Nie tacy jak ty, muszą wracać do mnie po kilka razy z poprawioną dokumentacją — zdawał się krzyczeć do mnie jej pozawerbalny, wyniosły przekaz wzrokowy.
Bo urzędniczka w Kozichbobkach to przecież nie byle kto. Z nią trzeba się liczyć. Żeby coś załatwić, trzeba najpierw popłaszczyć się przed jej rozdętym obliczem, następnie ucałować jej polakierowane kolorami tęczy, tandetne hybrydowe pazurki, a na koniec zrobić jeszcze parę dziękczynnych pokłonów za powolną obsługę.
Na wizyty w urzędach zmarnowałam przecież dopiero 5 dni.
— _A można i 15 —_ zapewniły dwie wąskie kreski umalowane pomadką w kolorze fuksji, które wygięte w satyrycznym uśmiechu, pożegnały mnie w końcu niczym natrętnego karalucha.
Gminna urzędniczka w Kozichbobkach to ktoś niemal tak wszechmocny, jak Bóg. Z tą różnicą, że takich jak ona, jest tu gdzieś koło setki.
Jak na Olimpie. Gminne bożyce. Wszystkie podobne do siebie. Wszystkie zatrudnione na podstawie pokrewieństwa. Choć podczas mojej nieobecności w Polsce, gmina Koziebobki zmieniła swego wieloletniego włodarza i burmistrzem nie jest już rządzący od ponad 20 lat Zenon Maślanka, a Krzysztof Koźlarz; system obsadzania stanowisk swoimi znajomkami i członkami rodziny, we wszystkich instytucjach publicznych tej gminy nadal działa w najlepsze. Tutaj przy podpisywaniu umowy o pracę nie trzeba nawet pokazywać dowodu. W Kozichbobkach wystarczy świadectwo urodzenia. Imię matki i nazwisko ojca otwierają każde drzwi. Czasem żeby zamydlić oczy szemrzącemu motłochowi, trzeba jeszcze wykosztować się na tytuł magistra w prywatnej uczelni, w której swoje tytuły nabyli również burmistrz i starosta. To jednak niewielki wydatek. Zwłaszcza, że otwiera on furtkę do lokalnej kariery na oścież.
Gminne bożyce. Wszystkie takie same. Krępawe, niskawe, z mocnym make-upem i cienkimi włoskami, wystrzyżonymi na zeszłoroczną modłę w najlepszym salonie w mieście.
W mieście? W jakim mieście?
Gdyby przed czterdziestu laty, na obrzeżach tej zapadłej dziury nie wybudowano ogromnej wytwórni kiszonek Hargard, Koziebobki byłyby najbiedniejszą z gmin w całym kraju.
Holenderskie przedsiębiorstwo, ze swoim zagranicznym zarządem, liczonym w euro kapitałem oraz kilkoma tysiącami miejsc pracy, od lat jest dla mieszkańców Kozichbobek gwarancją wygodnej egzystencji. Kto dostał tam etat, ten ma już ustawione życie aż do śmierci.
Lata temu, kiedy świeżo po studiach, z wywieszonym językiem i narastającą desperacją w oczach, biegałam z jednej rozmowy kwalifikacyjnej na drugą, także ośmieliłam się złożyć tam papiery. Oczywiście moje niezbyt imponujące CV wraz z żałosnym listem motywacyjnym utonęło w oceanie innych aplikacji i nie doczekało się odpowiedzi.
Ale kiedy to było… Tyle już czasu minęło. Tyle się pozmieniało.
Jedno jednak nie.
Nigdzie nie czułam się tak mała i tak nic nie warta, jak w tej parweniuszowskiej gminie. Koziebobki i ich mieszkańcy byli moim niekończącym się koszmarem, do którego jednak cyklicznie wracałam i do którego musiałam się od nowa przyzwyczaić.
5
Opuszczając po raz piąty w tym samym tygodniu, bielutki neoklasycystyczny pałacyk, w którym siedzibę mają wszystkie urzędowe jednostki gminy w Kozichbobkach, ze stertą papierów w ręce, niemal zderzyłam się z jakąś kobietą. Mruknąwszy szybkie _przepraszam,_ już miałam iść dalej, gdy z ust potrąconej usłyszałam nagle znajomy słodki głos.
— _Pani Polu to pani? Co słychać? —_ pytała pani Aniela, kierowniczka biblioteki, w której przed dekadą odbywałam staż.
— _Nic ciekawego… _— odpowiedziałam wymijająco.
Pani Aniela, nie zadowoliwszy się tą odpowiedzią, rozpoczęła serię pytań.
Gdzie teraz mieszkam? Gdzie byłam i co robiłam przez ostatnie lata?
— _Ach, w Szwecji? Oj, tam tak zimno… _— skomentowała, zapytując jednocześnie o moje dalsze plany.
Czy zostanę w Polsce? Czy znalazłam tu jakąś pracę?
— _Zostanę, ale pracy już nawet nie szukam —_ pokręciłam głową z gorzkim uśmiechem.
Pani Aniela, patrząc na mnie jak niegdyś, zza swoich ogromnych okularów z sympatią i uśmiechem, aż westchnęła.
— _Pani Polu… Pani zawsze miała tak mało wiary w siebie. Trzeba jeszcze próbować. Nie można się tak łatwo poddawać —_ przekonywała.
— _Już nie mam nawet pomysłu, gdzie mogłabym jeszcze pójść —_ machnęłam ręką, wyrażając zniechęcenie.
— _Przez ostatnie lata w Polsce dużo się pozmieniało. O pracę już łatwiej. Nie tak, jak wtedy —_ zapewniła pani Aniela._ — U nas nawet szykuje się wakacik. Może niech pani przyjdzie i porozmawia z dyrekcją? —_ uśmiechnęła się zachęcająco.
— _Broń mnie panie Boże! —_ żachnęłam się na samo wspomnienie dyrekcji biblioteki w Kozichbobkach. — _Wasza dyrektorka dała mi już 10 lat temu tak piękną odpowiedź, że lepszej nie trzeba —_ mruknęłam, walcząc z powiewem wiatru, który ze złośliwością chciał wyrwać z moich rąk kilka stroniczek urzędowych dokumentów.
Pytając o pracę, z ust dyrektorki biblioteki usłyszałam wówczas, że powinnam wyjechać do większego miasta i poszukać sobie tam jakiegoś mężczyzny. Jakbym była jakąś etatową utrzymanką!
— _Nie ma co, bardzo życiowa wskazówka _— przypomniałam pani Anieli, uśmiechając się do niej z przekąsem.
— _Ale pani Polu, dyrekcja nam się zmieniła —_ oznajmiła radośnie moja rozmówczyni. — _Beata przeszła już na emeryturę. Teraz dyrektorką jest Agata —_ dodała.
Beata, Agata. Jeden czort — pomyślałam, żegnając się chwilę później z panią Anielą.
Zachęcona jej namowami, obiecałam jednak przemyśleć sprawę. Kilka dni później zaś, idąc także za radą mojej mamy, bez większych nadziei ale i bez obaw, na adres mailowy biblioteki w Kozichbobkach wysłałam plik z odświeżonym CV i listem motywacyjnym. Tydzień później natomiast, nieoczekiwanie zaproszona na rozmowę, stawiłam się przed obliczem nowej dyrektorki.
A co mi szkodzi — przekonywałam się w myślach, otwierając drzwi do budynku biblioteki, w którym dekadę wcześniej przeżyłam upokarzającą rozmowę.
Biblioteka i jej otoczenie uległy wyraźnym zmianom czasu. Odremontowane klatki schodowe, wymienione podłogi oraz nowe wyposażenie ze świeżutkimi bestsellerami na półkach kolorowych regałów, sprawiały kompletnie inne wrażenie niż przed laty. Pnąc się po schodkach na pierwsze piętro budynku, czułam jednak, jakbym przenosiła się stopniowo w czasie. Po wejściu do królestwa nowej dyrektorki przeżyłam zaś wręcz swoiste déjà vu.
Wnętrze gabinetu niewiele zmieniło się od tamtych czasów, kiedy kilkakrotnie przychodziłam tam po stempelek dyrekcji na stażowej liście do Urzędu Pracy. Przy wielkim, wykuszowym oknie, jak niegdyś stało sobie masywne drewniane biurko, a po jego lewej stronie znajdowały się te same, co wcześniej stare regały z pożółkłymi książkami, rodem z lat 70. Na cytrynowych, jak przed laty, ścianach wisiały podróbki Kossaka. Te same, co za kadencji pani Beaty. I nawet wykonany z gipsu posążek króla Poniatowskiego, który witał wchodzących do gabinetu tajemniczym uśmiechem, był ciągle ten sam.
Jedyne co się zmieniło, to fotel. Stary, czarny ze skóry, ustąpił miejsca nowoczesnemu w formie, siedzisku ze stalowymi poręczami i jasnym obiciem. Jego właścicielka również zmieniła się od czasów, kiedy w ich instytucji odbywałam pamiętny staż. Zajmująca wówczas stanowisko zwykłej bibliotekarki, błękitnowłosa i wytatuowana fanka piercingu, przez ostatnie lata wyraźnie stonowała swój image. Choć spod podwiniętego rękawa koszuli pani dyrektor, w okolicach nadgarstka nadal dostrzegalny był kawałek czarnego tatuażu, włosy na jej głowie układały się już w grzeczną fryzurę w kolorze najzwyklejszego blondu. Niegdyś drapieżny strój i mocny make-up, znikły gdzieś, ustępując miejsca oficjalnej białej koszuli i delikatnej perłowej pomadce. Z niedużego i zgrabnego noska Agaty, znikł też wpięty niegdyś, srebrny kolec.
Rozmowa kwalifikacyjna, choć byłam do niej nastawiona sceptycznie, odbywała się w zadziwiająco miłej atmosferze. Odpowiadając na pytania nowej dyrektorki biblioteki, szło mi na tyle dobrze, że w mojej głowie zrodziła się nawet pełna nadziei, myśl. Że oto jest jakaś szansa.
Może rzeczywiście się uda? Może po tylu latach bezowocnych poszukiwań i zagranicznych przygód, nieoczekiwanie dostanę normalną pracę w Polsce? — podszeptywał jakiś wesoły głos z tyłu głowy.
Wszystko jednak w pewnej chwili prysnęło jak bańka mydlana, którą przekuł jakiś złośliwy duszek fruwającej gdzieś ponad naszymi głowami iluzorycznej postaci bobaska-amorka.
— _Potrzebujemy zastępstwa na rok. Jedna z moich pracownic jest już w ósmym miesiącu ciąży i siłą rzeczy niebawem przejdzie na urlop macierzyński —_ Agata, poprawiwszy się na swoim dyrektorskim fotelu przeszła do szczegółów. — _Byłaby pani skłonna zacząć pracę od zaraz?_
— _Tak —_ odparłam, napotykając ze strony mojej rozmówczyni uśmiech zadowolenia.
Kilka minut później, po zaakceptowaniu proponowanego przez nią wynagrodzenia i wysłuchaniu krótkiej przemowy na temat obowiązków należących do pracowników biblioteki, nasza rozmowa zeszła na temat przywilejów i przeróżnych udogodnień, które im przysługiwały.
— _Jesteśmy przyjazną instytucją dla młodych mam —_ podkreśliła z dumą Agata. — _Grafik układamy zawsze tak, żeby każda z dziewczyn mogła bez problemu odebrać dzieci z przedszkola lub zawieść je na zajęcia pozaszkolne. Raz w roku fundujemy wszystkim pracownikom darmowe wejściówki na ciekawe atrakcje dla całych rodzin. Ostatnio był lunapark, a rok temu…_
— _Takie atrakcje to akurat nie dla mnie —_ wtrąciłam z uśmiechem.
Nieopatrznie przyznając się, że nie mam dzieci, a na dodatek chlapnąwszy językiem, że raczej ich już mieć nie będę, zupełnie nie przewidziałam, że Agata, prywatnie matka dwojga pociech, słysząc moje słowa, nagle zmruży swe brązowe oczy i w dosłownie kilka sekund, przestanie być mi przychylna.
— _To wielka szkoda, że tak pani patrzy w przyszłość. My tu bardzo stawiamy na macierzyństwo —_ skomentowała, patrząc na mnie z dezaprobatą. — _Zawsze staram się zatrudniać osoby, które posiadają rodzinę i dzieci. Przyznam też, że bardzo sobie cenię pracę dziewczyn, które łączą życie zawodowe z rodzinnym —_ oznajmiła, przybierając z każdym wyrazem coraz chłodniejszy ton wypowiedzi.
Jakieś dwie minuty później, dziękując za rozmowę, cały mój udział w procesie rekrutacji, skwitowała starym i jakże dobrze mi znanym z przeszłości:
— _Na razie to tyle. Dziękuję za udział w procesie rekrutacyjnym. Odezwiemy się wkrótce._
Cóż… Przez te dziesięć lat, nasz kraj rzeczywiście się zmienił. Kiedyś nie mogłam znaleźć tu pracy ponieważ potencjalni pracodawcy, sądząc po moim wieku, bali się, że mogę wkrótce urodzić dziecko. Teraz nie chciano mnie zatrudnić, ponieważ żadnego nie posiadałam.
Tak, nasz kraj bardzo się zmienił. Jedno jednak było niezmienne. Tak jak dekadę wcześniej, tak i teraz, nie byłam tu nikomu do niczego potrzebna.
Pożegnawszy się z dyrektorką Agatą i jej wspierającą polską prokreację instytucją, wsiadłam w samochód i klnąc pod nosem, z ręką na sercu obiecałam sobie, że już nigdy, przenigdy nie wezmę udziału w żadnej rozmowie kwalifikacyjnej.
Kiedy po wizycie w bibliotece, dojechawszy na własne podwórko, rozzłoszczona wysiadłam z samochodu, zza płota jakby na dokładkę, usłyszałam gruby i chropowaty głos Ciukowej.
— _Nawet tydzień żałoby po ojcu nie nosi —_ krytykowała białą koszulę, którą założyłam tamtego dnia na siebie.
— _Za grosz szacunku —_ przytaknęła jej, zgorszona moim nieobyczajnym strojem, pani Ala.
— _Kij wam w oczy_ — mruknęłam pod nosem, nie racząc spoglądających na mnie babsztyli nawet kurtuazyjnym _dzień dobry._
Na termometrze +36°C, w pełnym słońcu pewnie z 50. Pot spływał ze mnie strugami, a ja miałam grzać się w żałobnej czerni tylko po to, żeby uzyskać pochwałę od tych obłudnych pozorantek? Zresztą, co bym nie zrobiła i tak wszystko spotykało się z krytyką.
Pompa do podlewania warzyw, zdaniem rybaków chodziła za głośno, więc straszyli mnie policją. Gruda ziemi, która spadła na drogę z koła traktora, okazywała się przeszkodą dla przejeżdżających rowerzystów. Kiedy nadeszły zaś żniwa, powodem do śmiechu dla wszystkich wokół było wynajęcie kombajnisty.
— _Kombajn stoi w garażu, a te płacą obcemu —_ chichotała cała wieś, tak jakby obsługa kombajnu i koszenie zboża było pstryknięciem palca i powinnam to zrobić samodzielnie.
Miesiąc później, podobnie było z wykopkami. We dwie, z mamą, nie dałybyśmy rady. Trzeba było zatrudnić pracownika, co oczywiście nie uszło niczyjej uwadze.
— _Jak Sławek żył to było gospodarstwo —_ wspominali mojego ojca, po czym patrząc na mnie i mamę z wyższością, dodawali: — _Te to wszystko zniszczą w jeden rok._
Kapustę wycięłyśmy już bez niczyjej pomocy, ale fakt, że zajęło nam to niemal cały październik i listopad, również nie pozostał niezauważony. Z bólem w kręgosłupie, przemarzniętymi dłońmi i zadyszką od ciągłych skłonów, nie zwracałam już jednak uwagi na kąśliwe słowa sąsiadów.
Kiedy w końcu nadszedł grudzień i cały towar, jakimś cudem zwieziony został pod dach naszej przechowalni, mama zmęczona tak samo jak i ja, uśmiechnęła się do mnie i z westchnieniem, przyznała:
— _Polciu… Dobrze, że zostałaś. Sama chyba nie dałabym sobie z tym wszystkim rady._
Kilka miesięcy później, to samo, choć w innych okolicznościach, mogłam powiedzieć w jej kierunku.