- W empik go
W kraju Mahdiego. Łowca niewolników - ebook
W kraju Mahdiego. Łowca niewolników - ebook
Książki Karola Maya przyciągają czytelników egzotycznymi sceneriami i ekscytującymi przygodami rozgrywającymi się na tym tle. „W kraju Mahdiego” to seria opowieści o Karze ben Nemzim oraz jego służącym i przyjacielu Halefie. Bohaterowie podróżują po krajach Bliskiego Wschodu, poznają przy tym różnych ludzi, odkrywają tajemnice i umykają licznym czyhającym na nich niebezpieczeństwom.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-583-0 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chajal
Zwycięska „El Kahira” lub „Bauwaabe el bilad esz szark”, tj. Wrota Wschodu – tak brzmią określenia, którymi Egipcjanin nazywa stolicę swojego kraju. O ile pierwsza nazwa od dawna już nie odpowiada rzeczywistości, o tyle druga zupełnie jest słuszna, Kair bowiem istotnie „wrotami Wschodu” nazwać można. Najbardziej z miast wschodnich będąc wystawiona na wpływy Zachodu, zwycięska niegdyś „El Kahira” tak z wiekami osłabła, że dziś naporowi tych wpływów wcale nie może się oprzeć. Z roku na rok Kair staje się miastem coraz bardziej frankońskim i tam, gdzie dawniej na wysokim nawet stanowisku Europejczyk mógł doznać pchnięcia nożem za zwrócenie tylko uwagi, że sułtan wchodzi w butach do Aja Sofia, tam dziś każdy może zwiedzić pięćset dwadzieścia trzy meczety stolicy egipskiej, nie zdejmując obuwia.
Liczne hotele, jak np. Shephearda, „Hotel Nowy”, „Hotel d’ Orient”, „Hotel du Nil”, „Hotel des Ambasadeurs” jako też liczne pensjonaty, restauracje i kawiarnie dają obcemu przybyszowi zupełne zaspokojenie potrzeb, do których przyzwyczaił się w ojczyźnie. Ale za to trzeba dobrze, bardzo dobrze zapłacić; zaś kto, jak ja, nie rozporządza dochodami lorda, niech się trzyma jak najdalej od owych zbiorowisk krezusów europejskich.
Oczywiście łatwiej jest dać taką radę, aniżeli zastosować się do niej, gdyż chcąc uniknąć tych domów, a jednak mieszkać w Kairze, trzeba się ulokować w domu prywatnym i być co dzień, ba, nawet co godzina ofiarą oszustwa i zdzierstwa ze strony krajowców, jeśli się nie zna dokładnie miejscowych stosunków i jako tako języka arabskiego. Na uczciwość tłumaczy i służących liczyć nie można. Nawet taki służący, któremu by się mogło powierzyć majątek i być pewnym, że z niego nic nie zginie, przy każdym zakupie oszuka swego pana na kilka par lub piastrów, co, rzecz prosta, z czasem tworzy wcale pokaźną sumę. Z tłumaczami jest jeszcze gorzej. Ilekroć obcy przybysz pójdzie z dragomanem na bazar, a sam nie zna języka, może być pewny, że dragoman jest w porozumieniu z każdym kupcem i, dopomógłszy mu obedrzeć swego klienta, odbierze potem swój udział w zysku. Toteż każdy obeznany z krajem ofiarowuje zazwyczaj trzecią część ceny, której od niego za towar żądają. Dla sprawdzenia zasady ogólnie przyjętego tu względem przybyszów zdzierstwa, pewien Francuz, władający językiem arabskim, udając jednak, że go nie rozumie, wziął ze sobą dragomana i udał się z nim po zakupy. Zaledwie weszli do jednego z kupców, już handlarz przed podaniem jeszcze klientowi zwyczajowej filiżanki kawy odezwał się do tłumacza: „No, bracie, trzeba tę świnię chrześcijańską oskrobać; dam mu towar sheffieldzki, a niech płaci za damasceński”. Usłyszawszy to Francuz oświadczył handlarzowi najpiękniejszą arabszczyzną, że ani świnią nie jest, ani też nic tu nie kupi, i ku wielkiemu zdziwieniu tak kupca, jak i dragomana, wyszedł wzburzony ze sklepu.
Pewien słynny podróżnik pisze: „Dawniej trzeba było samemu starać się tu o wszelkie potrzeby życia i, wszedłszy w rolę kucharki, kupować na rynku ryż, groch, mięso wędzone, drób i inne wiktuały, wyliczone zazwyczaj w podręcznikach podróżniczych. Od kilku lat ten kłopot bierze na siebie dragoman, jako też załatwia wiele innych rzeczy. Należy tylko zawrzeć z nim umowę, mocą której obowiązany jest podać to a to na śniadanie, tyle a tyle potraw na obiad i tyle a tyle na kolację; oprócz tego zaś ma dostarczyć światła, bielizny, usługi i środków lokomocji. Umowę taką sporządza się w konsulacie tego kraju, którego się jest obywatelem. Sposób to doskonały, bo zabezpiecza obie strony od wzajemnej krzywdy, a co najważniejsze, chroni od wyzysku nieświadomego przybysza, ho chciwy przewodnik wie dobrze, że jeżeli swych zobowiązań nie spełni, może go zmusić konsul do zwrotu strat z nadwyżką, a nawet materialnie zrujnować, bo usług jego już nikomu nie zaleci. Otwartych oszustów nie ma tu prawie wcale, jednak przebiegli Arabowie starają się przy zawieraniu umów zdobyć sobie jak największe korzyści, a jednocześnie zrzucić ze swoich barków na podróżnego jak najwięcej kłopotliwych obowiązków, a czynią to z właściwą swej rasie zręcznością”.
Przyznając przebiegłość tym ludziom, stwierdzam to, com rzekł o nich wyżej. Moim zdaniem zresztą na jedno wychodzi, czy się jest okpionym przy zawieraniu umowy, czy też w następstwie. Każdy, mający możność zawrzeć tego rodzaju umowę, jest godzien zazdrości, gdyż możność ta dowodzi, że rozporządza on środkami, z jakich nie każdy podróżny korzystać może. Dobrze jest temu, kto może w podobnych warunkach podróżować.
Zajechałem do hotelu „d’Orient” i kazałem sobie dać pokój najtańszy, z zamiarem korzystania z niego tylko przez dzisiaj, a następnie wyszedłem na miasto, aby wyszukać sobie mieszkanie prywatne. Hotel leży przy Esbekieh, najpiękniejszym placu w całym mieście. Dawnymi czasy wezbrane wody Nilu zalewały ten plac, będący kotliną, na całej przestrzeni, aż do czasu, gdy Mohamed Ali kazał dla zabezpieczenia od wylewów nilowych otoczyć go kanałem, a brzegi obsadzić drzewami. Później Ismail – Basza przysypał całe to miejsce ziemią tak, iż plac został podniesiony do poziomu miasta. Pewną część tej przestrzeni zabudowano domami, a resztę zamieniono na piękny ogród z kawiarniami, teatrami i grotami. Po południu odbywają się tu często koncerty. Wschodnią część placu zdobią gmachy ministerstw spraw zewnętrznych, wewnętrznych i skarbu, a w południowej wznosi się teatr, poświęcony dramatowi i operze. Ogród zajmuje 32 tysiące metrów kwadratowych obszaru. Patrząc na niezliczoną ilość znajdujących się przy tym placu restauracji, piwiarni, kiosków z likierami i lodami, sal koncertowych wśród mnóstwa zdobnych latarni gazowych, zapomnieć by można, że się człowiek znajduje u wrót Wschodu, gdyby nie zieleniejące i kwitnące rośliny strefy południowej. Zwróciłem się na południowy wschód, w stronę Muski. Jest to dawna frankońska dzielnica, w której za panowania Saladyna zamieszkali chrześcijanie, otrzymawszy po raz pierwszy pozwolenie owego władcy na pobyt w Kairze. Tu znajdują się największe sklepy, należące do Europejczyków; ruch niezwykły i tłok znamionują tę część miasta. Ulica wprawdzie jest dość ciasna i duszna, jednak zanim powstały wspaniałe dzielnice Esbekieh, Ismailia i południowy Addin, była ona jedyną szerszą ulicą w Kairze. Tu wszystko ma już polor europejski i zaledwie kilka starych arabskich płaskich dachów, prawdziwie egipski brud i panująca wszędzie woń ruin i spustoszenia przypominają podróżnemu, gdzie się znajduje.
Gdy się jednak zapragnie zobaczyć Wschód, niezafałszowany polorem europejskim, trzeba się udać do jednej z dzielnic arabskich, niezbyt stąd odległych. Przypomniałem sobie dawniejsze wędrówki moje po Kairze i skręciłem w wąską boczną uliczkę. Łączyła się ona z inną, na którą wszedłszy, ujrzałem z daleka na glinianym murze niskiego domu czterowierszowy napis:
Beer-house.
Cabaret à bière.
Birreria.
Bira, ingliziji ve nimsawiji.
Napis więc był w czterech językach: angielskim, francuskim, włoskim i arabskim; czwarty wiersz napisany też był literami arabskimi. Stanąłem w celu przyjrzenia się temu domowi. Powierzchowność jego nie wyglądała wcale ponętnie, lecz pociągał mnie ku niemu wyraz „piwo”. W domu tym nie było drzwi, ani okien. Zamiast nich, frontowa strona budynku zaopatrzona była w dziesięć mocno popękanych słupów drewnianych, dźwigających górną część ściany. Słupy owe stanowiły więc jedyną przegrodę pomiędzy mieszkaniem a ulicą. W głębi widać było kilku gości, siedzących na rogożach z sitowia, lub na drewnianych sprzętach, raczej do tortur podobnych, aniżeli mających być zapewne stołkami. Jeden z siedzących, jakiś spotniały grubas, spostrzegłszy moje wahanie, skinął na mnie obydwoma rękami, a uśmiechnąwszy się nader uprzejmie, zawołał:
– Gel czelebi, gel czelebi, gel czelebi! Arpa suju pek eji, pek eji! Chodź pan! Piwo tu bardzo dobre, bardzo dobre!
Mówił to po turecku, a więc domyślałem się, że jest Osmanlim. Widząc, żem niezbyt skwapliwy na jego wezwania, wyciągnął ku mnie flaszkę, trzymaną w lewej ręce, a prawą jął na mnie kiwać zachęcająco i tak zawzięcie, że trójnóg, służący mu za siedzenie, a podobny do stołka szewskiego, zachwiał się od ruchu tego, i ciężkie beczkowate ciało grubasa z wielkim łoskotem zwaliło się na ziemię.
– O jarik! o gekim! o babalarim! o tenim! o azalarim! o bukalim! O biada! o nieba! o ojcowie moi! o moje kości! o flaszko! – stękał, nie wypuszczając z ręki flaszki, lecz nie czyniąc też wysiłku w celu powstania.
Przyskoczyłem doń i na razie zdołałem tytko stwierdzić, że tylko rozpaczliwy zwrot do flaszki był uzasadniony; rozbiła się o jeden ze słupów i w ręku grubasa tkwiła zaledwie jej część górna – próżna szyjka, zawartość zaś cała wylała mu się na twarz i odzienie. Towarzysze grubasa patrzyli na ten wypadek z uśmiechem, ale żaden z nich nie próbował podejść ku nam, ażeby kompanionowi dopomóc w powstaniu.
– Zarar onlarinwar? Czyś pan się nie zranił? – zapytałem, biorąc mu z ręki szyjkę od flaszki i ocierając go chustką.
– Azalarim dżimle kyrnysz! Wszystkie kości mam połamane! – odpowiedział, leżąc wciąż na grzbiecie z podniesionymi w górę nogami i rękami.
– Nie przypuszczam jednak – pocieszałem go. – Gdybyś pan miał nawet co uszkodzonego, nie mógłbyś długo pozostawać w tak trudnej pozycji. Spróbuj pan powstać.
Ująłem go za ręce i usiłowałem podnieść, ciągnąłem z całych sił, ale na próżno. Wtem nadszedł czarny młodzieniec, zapewne zufraczi z miską w ręku, napełnioną węglami, prawdopodobnie do zapalania fajek. Chłopiec miał minę gotowego na wszelkie figle urwisa. Uchwycił szczypcami rozżarzony węgiel z miski i podsunął Turkowi pod nos tak blisko, że aż wąs mu zaskwierczał. W jednej chwili zerwał się grubas z ziemi i wymierzył czarnemu figlarzowi taki bakszysz poza uszy, że chłopiec upuścił miskę i z wrzaskiem wybiegł na ulicę.
– Sakalin, byjykim gizel! Mój wąs, mój piękny wąs! – krzyczał grubas gniewnie, głaszcząc się po uszkodzonej ozdobie twarzy. – Co za śmiałość takiego czarnego bydlaka porywać się na moje wąsy!... Niech go Allach na samym dnie piekła upraży!...
Teraz dopiero mogłem się przypatrzeć dokładnie rozsrożonemu Turkowi. Nie był wysoki, ale tuszę za to miał potężną. Twarz jego nazbyt czerwona nie dowodziła zdrowia, ale miała w sobie wyraz uczciwości i chociaż oczy iskrzyły się jeszcze gniewem, widać było, że w innych warunkach umiały patrzeć przychylniej. Był w wieku najwyżej lat trzydziestu pięciu. Ubraniem nie różnił się ode mnie: miał na sobie szerokie tureckie szalwar, kamizelkę i krótki kuburan ze stojącym kołnierzem, chustkę pod kołnierzem od koszuli, na głowie fez, szal na biodrach i był w lekkich trzewikach. Jednakowoż gdy moja odzież miała barwę przeważnie szarą, jego była ciemnoniebieska, ozdobna złotymi galonami i sznurami. W ogóle wyglądał na człowieka, który nie potrzebuje liczyć się zbytnio z zawartością swojej sakiewki.
Obmacawszy się z tyłu i z przodu, od góry i od dołu i przekonawszy się, że nic mu się w tym wypadku nie uszkodziło z wyjątkiem kilku osmalonych włosów w wąsie, wypogodził oblicze i wyciągając do mnie rękę do uścisku, rzekł serdecznie:
– Allach szike, szagh im! Bu wakyt n’asl idiniz. Dzięki Bogu, zdrów jestem! Co się z panem w ostatnich czasach działo?
– W ostatnich czasach? – zapytałem zdumiony. – Znacie mnie, jak widzę...
– A pan mnie nie?
– Rzeczywiście, nie mogę sobie przypomnieć.
– Wierzę, gdyż nie mówiłeś pan ze mną wówczas. Usiądźmy! Pewnie się pan piwa napijesz. Zapraszałem pana; musisz pan zrobić mi grzeczność i być moim gościem.
Usiadł na pewniejszym stołku, zaś ja naprzeciw niego. Co za przypadek! Zaledwie w Kairze pył strzepałem z obuwia z Dżebel Abu Tartur, gdy oto spotykam człeka, który mnie znał i widocznie niezłe miał o mnie wyobrażenie. Wysoce mnie zaciekawiło, kim był Turek i gdzie mnie widział.
– Ia walad, dżib sziszaten! Hej, chłopcze przynieś no dwa nargile! – zawołał poza siebie.
Wezwany Murzynek zbliżył się bojaźliwie i postawił nargile, trzymając głowę w takiej odległości, aby jej powtórnie ręka grubasa nie dosięgła. Ale spostrzegłszy, że Turek nie gniewa się na jego widok, nabrał odwagi i śmielej już podał nam węgle. Fajki napełnione były tenibekiem, silnym perskim tytoniem, który możliwy był do palenia tylko z nargilów.
– A tina kizazaten bira! podaj nam dwie flaszki piwa austriackiego – zadysponował udobruchany Turek.
Była to względem mnie wielka uprzejmość: zamiast piwa angielskiego, częstował mnie austriackim. O ile jednak grzeczny był dla mnie, o tyle szorstkim okazał się wobec Murzyna – zaledwie bowiem chłopak postawił na stole butelki i szklanki, otrzymał tak silnie poprawione wydanie pierwszego kaffu, że błyskawicznie wyleciał przez izbę za próg.
– Bu war parczazi, on dostał już swoją porcję! – rzekł Turek, odkorkowując sobie butelkę dla nalania sobie i mnie piwa.
Pił on widocznie nie po raz pierwszy z mieszkańcem Zachodu, gdyż trącił się ze mną całkiem prawidłowo. Było to Piwo pilzneńskie, prawdziwe piwo pilzneńskie z browaru mieszczańskiego. Najmilszy Wschodzie! Zaczynam się obawiać o ciebie! Jednak pij dalej, zapijaj się piwem; lepsze ono, aniżeli mocny arak, który krew ci zatruwa i nerwy rujnuje, chociaż Mahomet nie zakazał go tak, jak wina.
Gdy po nasyceniu pragnienia poszły w ruch fajki, zmierzył mnie Turek wzrokiem przychylnego poważania, po czym rzekł:
– Pan mnie nie znasz, więc muszę mu powiedzieć moje nazwisko. Nazywam się Murad Nassyr, a mieszkam w Nif, koło Izmiru. Jestem bazirgijam i mam kilka okrętów. Mekten swój mam w Izmirze, ale składy moje są w Nif. O effendi, mam ja tam piękne i cenne, bardzo cenne rzeczy, których posiadanie uradowałoby niejednego baszę.
Mówiąc to, przyłożył do ust końce wielkiego wskazującego palca, a cmoknąwszy w nie, zamknął oczy i jął mlaskać językiem z rozkoszą niewymowną, po czym prawił dalej:
– Ale ja jestem nie tylko kupcem, bo i wojownikiem. W podróżach moich muszę nieraz używać broni i nie ma człowieka, który mógłby pochwalić się tym, że mnie zwyciężył. Zresztą świadczy już o tym moje nazwisko.
Wygłosił to z wielką dumą i spojrzał na mnie w oczekiwaniu mojego w tej sprawie zdania.
– Pańskie nazwisko? – zapytałem. – Masz pan na myśli „Murad” czy „Nassyr”?
– Oczywiście, że Nassyr.
– No, to słowo nie ma nic wspólnego z walecznością, gdyż oznacza nagniotek na nodze, który bywa zwykle tak bolesny, że mając nagniotki chodzi się z miną wcale niebohaterską.
– Allach, Allach! – zawołał. – Jakże się pan mylisz okropnie! Ależ słowo to oznacza zwycięzcę!
– Tak, arabskie słowo „nassr” oznacza zwycięzcę, ale nie tureckie „nassyr”. Po turecku musiałbyś pan nazywać się Galib, Fatih albo Genidżi.
– Effendi, chyba chcesz mnie pan obrazić i purpurą okryć moje policzki. Czyż pan, człowiek u nas obcy, masz możność lepiej ode mnie zrozumieć imię moje, imię człowieka, którego przodkowie walczyli z chwałą pod najsławniejszymi sułtanami tego kraju?
– Dobrze, w takim razie mylę się – przyznałem uprzejmie – Wybacz mi pan mą nieświadomość.
– Wybaczam – rzekł z zadowoleniem. – A teraz powiem panu, gdzie pana widziałem. Było to w Dżezair, gdzie okręt mój stał na kotwicy. Czy znasz pan tam kupca francuskiego Latreaumonta?
– Tak, istotnie znam – potwierdziłem.
– Siedziałeś pan w kawiarni przy ulicy Bab – Azoun. Ja również przyszedłem tam i spostrzegłem, że obecni spoglądali na pana z zaciekawieniem, mówiąc o panu cicho między sobą. Kiedyś pan odszedł, zapytałem o niego i dowiedziałem się, żeś jest owym obcym, który młodego Latreaumonta, porwanego i zawleczonego na Saharę, wyrwał spośród zgrai jego katów. Zapamiętałem sobie dobrze twarz pańską i teraz oto poznałem pana natychmiast.
– Tak, nie mogę wprawdzie zaprzeczyć, że jestem owym obcym, lecz na to, co uczyniłem, patrzono, zdaje się, przez churdebin.
– O, nie, effendi; wiem ja dobrze, że zniszczyłeś całą liczną gum. Nie uszedł panu ani jeden z Imoszarów, ani Tuaregów.
– Nie byłem tam sam jeden.
– Był z panem jakiś Anglik i dwaj służący, oto wszystko. Odwiedziłem potem Latreaumonta, do którego miałem interes, i on mi właśnie opowiedział obszernie całą tę historię. Effendi, skąd pan obecnie przybywasz?
– Z Bir Haldeh w kraju Uelad Ali.
– A dokąd pan dążysz?
– Do domu.
– Co? Do Europy? Czyżby tam czekano na pana, czy też masz pan tam jakie obowiązkowe zajęcie? Taki pan nie może przecie prowadzić żadnego interesu.
Czekał na moją odpowiedź z wielką, niemaskowaną niczym ciekawością.
– No, interesów nie mam żadnych i nie mogę powiedzieć, aby mnie tam oczekiwano niecierpliwie.
– A więc zostań pan tutaj i jedź pan ze mną.
– Dokąd?
– Do Sudanu, do Chartumu.
Co za propozycja! Podróż w tamte strony byłaby spełnieniem moich najgorętszych życzeń. Niestety, nie mogłem dać innej odpowiedzi, jak tylko odmowną.
– Nie mogę; niepodobna mi zostać; muszę wracać do domu.
– Ciekawym dlaczego, skoro nic pana tam nie wzywa?
– To mnie pędzi! – rzekłem, uderzając się po kieszeni, a wyciągnąwszy z niej skórzaną sakiewkę, potrząsałem mu nią przed nosem. – Czy mam panu powiedzieć, na jaką chorobę cierpi ten woreczek? To Sili, cajyflanma, czyli dolegliwość, którą tylko w kraju można wyleczyć. To znaczy, że pieniędzy starczy mi tylko na jazdę wielbłądem do Suezu, a potem na szybki powrót do domu.
Spodziewałem się oczywiście, że teraz mój rozmówca da spokój całej sprawie, lecz zawiodłem się, Turek bowiem rzekł natychmiast:
– O, panu nie może braknąć pieniędzy. Pójdź pan tylko do banku egipskiego w Muski, do Oppenheima i Ski na ul. Esbekieh, albo do Toda, albo do Rathbone i Ski w ogrodzie Rozetty, a otrzymasz pan tyle, ile zażądasz. Ja znam tych ludzi.
– Ba! Ale oni mnie nie znają!
– Dam panu kiaghat.
– Dziękuję, nie pożyczam. Nie jestem taki bogaty, jak pan i nie mogę jechać dalej, aniżeli mi na to osobista kasa moja pozwoli.
– Naprawdę pan nie chce?
– Nie.
– Szkoda, wielka szkoda! – rzekł poważnie, a twarz jego przybrała wyraz szczerego żalu. – Gdyby mi pan towarzyszył, wielką by mi pan oddał przysługę. Ucieszyłem się, spotkawszy pana i postanowiłem zaraz poprosić go o towarzyszenie mi w podróży, gdybyś pan nic innego nie miał do roboty.
– Jak to? Mógłbym się panu na coś przydać?
– Tak.
– A to na co?
– Allach! Pan jeszcze o to pytasz? Udaję się do Chartumu, aby zawieźć siostrę do jej niszanlyego. Ona ma kilka służebnic, a i ja muszę sobie dobrać ludzi, którym mógłbym zaufać. Pomyśl pan: taka długa i niebezpieczna podróż... najpierw Nilem, a potem przez kraj dzikich Arabów... Człowiek taki, jak pan, który porwał się na liczną zgraję krwiożerczych Tuaregów, nie boi się nikogo... Czy masz pan ze sobą broń palną, którą rozporządzałeś wówczas?
– Mam.
– No, to niech się pan namyśli! Podróż nie będzie pana kosztowała ani pary; ja postaram się o wszystko. Zapłaty, jak służącemu, nie mogę panu zaofiarować; ale tam zrobimy dobry interes, który nam da pokaźne zyski i podzielimy się nimi stosownie do umowy.
To mnie ostatecznie przekonało. Przyznaję, że byłbym najchętniej wyraził natychmiast swoją zgodę, ale się jeszcze wstrzymałem, rzucając pytanie:
– Jakie pan ma tam interesy na myśli?
Mrugnął oczyma, a twarz jego przybrała wyraz tak chytry, jakiegom się u tak prostodusznego człowieka nie spodziewał.
– Nie domyślasz się pan?
– Nie.
– A może sekik?
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.