- W empik go
W kraju Mahdiego. Mahdi - ebook
W kraju Mahdiego. Mahdi - ebook
Książki Karola Maya przyciągają czytelników egzotycznymi sceneriami i ekscytującymi przygodami rozgrywającymi się na tym tle. „W kraju Mahdiego” to seria opowieści o Karze ben Nemzim oraz jego służącym i przyjacielu Halefie. Bohaterowie podróżują po krajach Bliskiego Wschodu, poznają przy tym różnych ludzi, odkrywają tajemnice i umykają licznym czyhającym na nich niebezpieczeństwom.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-591-5 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mahdi
Kordofan, ten bardzo szczególny kraj, był od dawna terytorium przejściowym dla szczepów wędrownych, toteż ludność jego była jeszcze przed zdobyciem go przez Mehmeda Ali niezwykle wymieszana, Wnieśli tu następnie Fellaci i Baszybożucy krew niemal wszystkich plemion małoazjatyckich. Grecy, Lewantyńczycy, Ormianie zmieszali się z czarnymi plemionami Południa, a wśród nich żyją znowu potomkowie nomadów czystej krwi, którzy przedostali się tu z Hedżasu.
Kordofan jest krajem sudańskim. Ponieważ słowo Sudan, używane już w wiekach średnich, słyszy się teraz tak często, nie zawadzi krótkie objaśnienie. Właściwa nazwa brzmi: Beled es Sudan. „Beled” znaczy kraj, „es” rodzajnik a „sudan” pochodzi od słowa „aswad” (czarny), w liczbie mnogiej „sud”. Beled es Sudan znaczy tedy kraj czarnych. Akcent kładzie się nie na pierwszej, jak to często się słyszy, lecz na ostatniej zgłosce.
Kraj ten tworzy w części północnej i zachodniej ogromną sawannę, podobną w suchej porze roku do pustyni, lecz pokrywającą się w porze deszczowej bujną roślinnością. Przez szerokie, trawiaste przestrzenie ciągną się tu i ówdzie lasy mimozowe. Na tej sawannie znajduje się około stu studzien, koło których skupiają się wsie. Wędrowne plemiona pasą tam w porze deszczowej swoje trzody, a z nastaniem pory suchej wędrują dalej.
Spotyka się tu dość często strusie i ptaki rozmaitego gatunku, dalej żyrafy i olbrzymie stada antylop.
W południowej części kraju grunt, bardziej gliniasty, zatrzymuje wodę i dlatego udaje się tu podziwu godna roślinność. Palmy, adanzonie i tamarindy pokrywają olbrzymie przestrzenie. Na żyjącą tu różnego gatunku zwierzynę polują lamparty i pantery, a nie rzadko słychać głos lwa.
Wadi Melk zalicza się już do Kordofanu, a ponieważ znajdowaliśmy się między nim i Es Safih, mieliśmy już Nubię za sobą. Jak sobie czytelnik przypomni, odebrałem Ilb Aslowi porwane przez niego Beduinki i odprowadziłem je do ich ojczyzny do Bir es Serir pod eskortą dwudziestu żołnierzy. Krewni kobiet i dziewcząt przyjęli nas z radością, ugościli obficie i obdarzyli. A gdyśmy wyruszyli, towarzyszyli nam aż do końca drugiego dnia drogi. Potem staraliśmy się dostać najkrótszą drogą do Chartumu, gdzie miałem oddać żołnierzy ich komendantowi, reisowi effendinie.
Sawanna zieleniła się jeszcze, albowiem było to po upływie pory deszczowej. Gdybym nie siedział na hedżinie, lecz na koniu, łatwo mogłoby mi się wydać, że jadę przez amerykańską prerię. W suchej porze roku, gdy zeschną trawy, trzeba obierać drogę, wiodącą szlakiem studzien, ale teraz było to zbyteczne. Wędrówki od studni do studni zajmują dużo czasu, a z drugiej strony zwierzęta, mając teraz soczystą paszę, nie potrzebowały wody, dla nas zaś były wory napełnione. Mogliśmy tedy jechać prosto, dopóki zapas wody się nie wyczerpał i to nie zmuszało nas do szukania studni. W ten sposób dostaliśmy się o cały dzień wcześniej do Bir Aczan. Znaczy to „studnia spragniona”, ponieważ jednak było jej aż nadto, by napełnić wory na nowo. Studnia ta leżała na równinie, nie oznaczona ani kawałkiem skały ani drzewem. Nie byłbym jej znalazł z pewnością, gdyby mi nie dano rozumnego przewodnika, który miał nas zaprowadzić do Chartumu i znał okolicę równie dobrze, jak wady swojej długiej arabskiej flinty.
Ta flinta była jego największą boleścią, a jednak miłował ją widocznie nad wszelką miarę. Miał ją zawsze w ręku i chętnie o niej mówił. I teraz, kiedy siedział ze mną na krawędzi studni, trzymał ją w czułych objęciach, przesunął po niej przychylnym wzrokiem i powiedział:
– Widziałeś już kiedy taką robotę, effendi? Czy to nie jest godne podziwu? – ozwał się, pokazując mi kolbę.
Kolba ta była wykładana kością słoniową a rysunek tworzył figurę zupełnie dla mnie niezrozumiałą. Odpowiedziałem zatem:
– Ależ z pewnością, rzecz istotnie wspaniała! Ale co ten rysunek ma przedstawiać?
– Co ma przedstawiać? – zdziwił się. – No, proszę! Czyż nie widzisz tego sam?
Podsunął mi kolbę pod nos i zagadnął:
– No, przypatrz się dokładniej i powiedz, co to? Starałem się, jak mogłem, odgadnąć, ale daremnie. To nie było ni pismo ani obraz, to było – nic!
– Jesteś ślepy – rzekł. – Oby Allah rozjaśnił oczy twoje! Ponieważ jednak jesteś chrześcijaninem, nic dziwnego, że nie poznajesz tej figury. Wierny muzułmanin zobaczy na pierwszy rzut oka, co to ma znaczyć. Czy nie poznajesz, że to głowa?
– Głowa? Ani śladu! Możnaby to chyba uważać za bezkształtną głowę hipopotama – zaprzeczyłem ruchem głowy.
– Nie? Allah, Wallah, Tallach! Toż to głowa samego proroka, mieszkającego we wszystkich niebiosach.
– Nie może być! Przecie tu nie widać żadnej głowy! Gdzież jest na przykład... nos?
– Nie ma go, effendi, prorok nie potrzebuje nosa jest on teraz najczystszym duchem i sam składa się z dziesięciu tysięcy zapachów.
– A gdzież są usta?
– Nie ma ich, ponieważ prorok ust nie potrzebuje; on mówi do nas przez koran.
– Oczu także nie widzę...
– Na co mu oczy, skoro nie potrzeba mu nic widzieć, gdyż w obliczu Allaha jest wszystko jasne.
– Uszu także szukam na próżno...
– Nie znajdziesz ich, bo ich nie ma. Prorok nie potrzebuje słyszeć naszych modłów, ponieważ sam przepisał nam dokładne ich słowa.
– W takim razie powinna być przynajmniej broda...
– Nie widać jej. Jakżeż można profanować ją kością słoniową, skoro przysięga na nią jest największą i najświętszą?
– Wobec tego powinno z głowy zostać samo czoło.
– Także nie. Ponieważ jest siedzibą ducha, a tego wyobrazić wcale nie można.
– A więc z głowy tutaj nic nie ma.
– Wcale nic – potwierdził – ale ja rozpoznaję każdy rys twarzy!
– Nie widząc w ogóle głowy? I niechże to kto pojmie!
– Tak, chrześcijanin tego nie pojmie. Wy wszyscy rażeni jesteście nieuleczalną ślepotą.
– Ty także, lecz ślepota twoja jest bardziej jasnowidzącą, aniżeli najzdrowsze oko. Ty widzisz głowę, której brak wszystkiego. Zresztą, nie wolno wam przedstawiać człowieka. O ileż karygodniejszym musi być portretowanie proroka.
– Artysta, który sporządził ten obraz, nie znał tego zakazu.
– Widział jednak proroka z pewnością.
– W duchu! Ta strzelba jest prastara, jak sam zapewne to spostrzegasz, a człowiek, który ją zrobił, żył pewnie przed prorokiem.
– Ależ to być nie może, przecie wówczas nie znano jeszcze prochu.
– Effendi, nie odbieraj mi szczęścia posiadania tak cennej pamiątki! Po co proch? Gdy Allah zechce, to można i bez prochu wystrzelić.
– Przyznaję, że Allah czyni cuda. Już tu są dwa. Pierwszy jest strzelbą z czasów, kiedy jeszcze prochu nie było, a drugi, to obraz proroka, kiedy jeszcze nie żył na świecie.
– Powiedziałem ci już, że artysta widział go w duchu. To była wizja i dlatego ta flinta jest wizyjna.
– Ach, flinta wizyjna; to dobre, to jedyne w swoim rodzaju.
– Tak, ona jest jedyną w swoim rodzaju. Masz słuszność i cieszy mnie to, że przyszedłeś do tego przekonania. To jedyna taka flinta na świecie, dlatego uważam ją za świętość i jestem z niej dumny.
– A w jaki sposób do niej przyszedłeś?
– Dziedzictwem. Artysta przekazywał ją z dziecka na dziecko, a ja jestem jego potomkiem i przekażę ją najstarszemu synowi. Tak, przypatruj mi się ze zdziwieniem! Jestem rzeczywiście prawnukiem syna prawnuka człowieka, któremu Allah pozwolił oglądać proroka, zanim na świat przyszedł.
– W takim razie jesteś najsłynniejszym człowiekiem swojego szczepu, i nie tylko się cieszę, lecz uważam sobie za zaszczyt, iż cię poznałem.
– Tak – rzekł zupełnie poważnie – dla każdego jest zaszczytem widzieć takiego praprawnuka artysty, który żył jeszcze przed prorokiem. Znają mnie daleko w głębi Sudanu, aż hen, dokąd sięgają prawdziwi wierni, a strzelba moja słynie nawet w krajach pogańskich.
– Pewnie i strzela dobrze.
– Niestety nie. Było to wolą Allaha, że dla podniesienia właściwości nieba, nic nie ma być doskonałego na ziemi. Odnosi się to również do mojej flinty. Ma ona kilka wad, napełniających smutkiem moje serce.
– Znam wszystkie rodzaje strzelb i umiem się z nimi obchodzić. Jeśli powiesz mi, jakie ma błędy, może ci co poradzę.
– Jest ich kilka. Przede wszystkim strzelba jest niesforna, jak dziki cap, okropnie kopie. Dała mi już niejeden porządny policzek.
– To istotnie nieładnie z jej strony. Musisz ją przy strzelaniu tak przykładać, żeby cię policzkować nie mogła.
– W takim razie trąci mnie gdzie indziej, a to wszystko jedno. Następnie wężuje strasznie.
– Wężuje? Co rozumiesz pod tym wyrażeniem?
– Mam tu na myśli, że kula nie leci w kierunku prostym, lecz w splotach wężowych.
– Co też ty mówisz...
– Effendi, nie wątp! U strzelby wizyjnej wszystko możliwe. Przypatrywałem się temu dokładnie. Nie mogę nigdy mierzyć do celu, lecz stosownie do oddalenia, na prawo, na lewo, wyżej albo niżej.
– A więc strzelba kręci, a o ile wiem, nie ma na to innego środka, jak tylko wprawienie nowej lufy.
– Jak możesz posądzać mnie o coś podobnego! Zniszczyłbym tym drogocenną strzelbę. Niech mnie Allah ochroni przed takim występkiem. Flinta musi zostać taka, jaka jest.
– W takim razie zbyteczne wyliczanie dalszych jej właściwości. Moim zdaniem, ta strzelba jest najlepsza, która odpowiada celowi.
– Tak, tak... Moja strzelba wizyjna dowodzi, że mój praszczur widział proroka i to zupełnie wystarcza.
– A jak strzela, to rzecz uboczna?
– Rozumie się.
– A ja sądzę, że celem strzelania jest trafianie!
– Nie jesteś mahometaninem, więc nie możesz z odpowiednią czcią wczuć się w tę flintę.
– Nie, tego nie mogę, ale gdybyś kiedy miał strzelać w mojej obecności, to proszę cię, staraj się uchronić mnie od wypadku. Zrób mi tę przyjemność i mierz do mnie, abyś mnie nie trafił.
– Ty szydzisz, effendi! Powiadam ci, że...
Utknął, zerwał się z ziemi, przysłonił sobie oczy ręką i spojrzał ku wschodowi.
– Co takiego? – zapytałem go. – Czy co widzisz?
– Tak, zauważyłem nad trawą punkt, którego przedtem nie było. To zapewne jakiś jeździec.
Wstałem, rozciągnąłem lunetę i zobaczyłem człowieka siedzącego na wielbłądzie i zdążającego do studni. Kiedy zbliżył się tak, że nas zobaczył, stanął, by się nam dobrze przypatrzyć. Następnie zatrzymał się tuż przede mną i pozdrowił:
– Sallam aleikum! Czy pozwolisz mi, panie, napoić wielbłąda z tego Bir Aczan i zaspokoić swoje własne pragnienie?
– Alleikum sallam! Ta studnia jest dla wszystkich i nie mogę zabronić ci tego.
Odpowiedziałem chłodno, ponieważ na pierwszy rzut oka, wywarł na mnie niemiłe wrażenie. Ubrany był jak zwykły Beduin i uzbrojony w strzelbę, nóż i pistolet. Twarz jego nie miała rysów odpychających, lecz nie podobał mi się jego ostry, badawczy, kolący niemal wzrok. Przy tym, jako zważającego na wszystko, musiało mnie uderzyć to, że z pytaniem zwrócił się do mnie. Żołnierze mieli mundury wicekróla, ja zaś i przewodnik byliśmy ubrani po cywilnemu. Powinien był więc w danych warunkach zwrócić się do żołnierzy. Ta okoliczność i jego szukający czegoś wzrok napełniły mnie pewną nieufnością, która i później nie tylko nie ustąpiła, lecz zwiększyła się jeszcze.
Zsiadł z wielbłąda, odprowadził go na bok i puścił na paszę. Potem zaczerpnął sobie wody, napił się, usiadł naprzeciw mnie i wyciągnął spod haiku cybuch i pęcherz z tytoniem. Nabił fajkę, zapalił ją, podał mi tytoń i rzekł:
– Masz, panie, nałóż sobie także! To fajka pozdrowienia, którą ci podaję.
– Dzięki za twoją dobroć, lecz... z niej nie skorzystam – odpowiedziałem odmownie.
– A więc nie palisz? Czy należysz do jednej z owych surowych sekt, której członkom wzbroniony jest tytoń?
Ton, w którym to wypowiedział, był wprawdzie pytający, ale taki, jak gdyby wiedział z góry, jaką otrzyma odpowiedź. Zwróciło to moją uwagę i dlatego odrzekłem z większą jeszcze rezerwą:
– Palę również; lecz nie do ciebie, tylko do mnie należało prawo gościnności. Obecny przedtem ma przyjąć później przybywającego. To jest wszędzie regułą, a tym bardziej tutaj na chali.
– Wiem o tym i proszę cię o przebaczenie. Ja, jak widzisz, mam ten błąd, że u mnie co na sercu, to na języku. Podobałeś mi się od pierwszej chwili i chciałem okazać ci to ofiarowaniem tytoniu. Czy wolno wiedzieć, skąd przybywasz z żołnierzami?
– A mnie, czy wolno dowiedzieć się przedtem, skąd wiesz, że ja do nich należę?
– Przypuszczam tylko...
– Bystrość twoja jest godną podziwu; nie – przypuściłbym tego na twoim miejscu.
– Jesteś obcym na chali, podczas kiedy ja przejeżdżam ją często.
– Nie tylko ja jestem obcym, lecz i żołnierze nie byli tu jeszcze nigdy. Tym godniejsze uznania to, że przypuszczenie twoje było od razu słuszne. Ty wprawdzie mnie pierwszy pytałeś, ale ponieważ znajdowałem się tu przed tobą, więc wyda ci się rzeczą słuszną i sprawiedliwą, że zanim ci odpowiem, chcę wprzód wiedzieć, skąd wyruszyłeś w drogę?
– Nie mam powodu zatajać tego. Na chali i na pustyni musi każdy wiedzieć, kim jest ten drugi i czym się trudni. Ja przybywam z Feky Ibrahim nad Bahr el Abiad.
– A gdzie leży cel twojej drogi?
– Chcę się dostać do El Faszar.
– Między miejscowościami, o których mowa, leży bardzo uczęszczana droga karawanowa, prowadząca przez El Abeid i Fodżę. Dlaczego z niej nie korzystasz? Dlaczego zboczyłeś tak daleko na północ?
– Ponieważ jestem handlarzem i muszę poznać potrzeby okolicy. Chcę w El Faszar zakupić towary, a wracając, sprzedać je znowu. To też jeżdżę od studni do studni i pytam obozujących tam ludzi, czego im potrzeba.
– Jesteś widocznie nowicjuszem w handlu.
– Jak to, panie?
– Doświadczony handlarz nie szedłby do El Faszar z próżnymi rękoma, lecz zaopatrzyłby się w Chartumie w towary sprowadzane i sprzedałby je w drodze do El Faszar. Ty zaś chcesz handlować tylko w drodze powrotnej i wyrzekasz się w ten sposób połowy zysku z takiej podróży. Tego nie czyni prawdziwy dżelabi.
– Chciałem rychło dostać się do celu, więc nie objuczyłem teraz swego zwierzęcia.
– Handlowiec ma tylko jeden cel – zarobek. Zresztą jedziesz na niezwykłym hedżinie, dżelabi natomiast zwykł używać osła.
– Każdy wedle możności, panie, nie jestem całkiem ubogim. No, ale skoro już słyszałeś moje odpowiedzi, kolej teraz na ciebie.
Pytania moje były tego rodzaju, że musiał wyczuć z nich nieufność; były one dla uczciwego człowieka nawet obrażające. Oko jego błysnęło wprawdzie kilkakrotnie gniewem, ale ton, w którym mówił, był uprzejmy i pozornie swobodny. Ta różnica między wzrokiem a tonem dowodziła, że panował nad sobą. Panowanie nad sobą, to udawanie, a skoro udawał, to miałem powód wobec niego być ostrożnym.
Oczywiście, że ani mi się śniło wierzyć w jego zawód kupiecki; byłem również pewien, że nie przybywa z El Feky Ibrahim, lecz z Chartumu. Spotkanie się z nami, nie zaskoczyło go widocznie, a całe zachowanie się świadczyło, że spodziewał się nas spotkać. Jak to wszystko wytłumaczyć? Nie oddałem się jednak na razie domysłom; należało go przede wszystkim obserwować. Okłamał mnie, więc uważałem za najlepsze i jemu nie powiedzieć całej prawdy, odpowiedziałem więc na jego zapytanie:
– Przybywam z Badjaruja.
– I tam byli także żołnierze?
– Nie. Spotkałem się z nimi tutaj, a oni pozwolili mi skorzystać ze studni.
W kącikach ust jego zadrgał chytry uśmieszek, lecz udał, że mi wierzy, i pytał dalej:
– Skąd oni przybywają? Gdzie byli?
– Nie wiem tego.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.