W londyńskim biurze - ebook
W londyńskim biurze - ebook
Pierwsze spotkanie Libby Marchant z Rafaelem przebiegło z wielkim hukiem – omal nie wpadła pod jego sportowy samochód, a on omal się przez nią nie zabił. Gdy okazuje się, że będą razem pracować, postanawia trzymać się z daleka od tej nieprzewidywalnej dziewczyny. Wkrótce przekonuje się, że przestrzeganie zasady „żadnych związków uczuciowych w pracy”, którą wprowadził, może być za trudne nawet dla niego…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9796-5 |
Rozmiar pliku: | 690 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Telefon zadzwonił akurat w chwili, gdy Libby zjeżdżała z autostrady na stację obsługi. Zatrzymała samochód na pierwszym wolnym miejscu parkingowym i sięgnęła do kieszeni.
– Mama?
– Czy ja mam głos jak twoja matka?
Rzeczywiście, było mało prawdopodobne, by w ciągu dwóch tygodni, które Libby spędziła w Nowym Jorku, jej matka zaczęła mówić z silnym irlandzkim akcentem.
– Chloe?
– Libby, skarbie, czy możesz przejechać przez wioskę, kiedy będziesz wracała z pracy?
– Ale ja nie jestem w pracy. Wracam właśnie z lotniska.
W słuchawce zaległo milczenie. Po dłuższej chwili przyjaciółka jęknęła z rozczarowaniem.
– Boże, oczywiście! Przepraszam, zupełnie zapomniałam.
Zdarza jej się to coraz częściej, pomyślała Libby z niepokojem.
– Widziałaś się może z moimi rodzicami?
– A ty się z nimi nie widziałaś? Zdawało mi się, że mieli wyjechać po ciebie na lotnisko.
– Tak, ale żadne z nich się nie pokazało. Próbowałam dzwonić, ale nikt nie odbierał, więc wynajęłam samochód. – Potrząsnęła głową i na jej czole pojawiła się zmarszczka. – To do nich niepodobne, ale na pewno jest jakieś proste wytłumaczenie – dodała z powątpiewaniem.
– Na pewno tak – zapewniła ją Chloe. – I na pewno nie ma to nic wspólnego z atakiem serca ani karetką pogotowia. Wiem, że właśnie to ci przyszło do głowy, nie próbuj nawet zaprzeczać.
Zanim Libby zdążyła odpowiedzieć, usłyszała w słuchawce ziewnięcie tak potężne, że musiała się uśmiechnąć.
– Dlaczego nikt mnie wcześniej nie uprzedził, że macierzyństwo zupełnie rozmiękcza umysł? – poskarżyła się przyjaciółka.
– Zdaje się, że jesteś wyczerpana? – zapytała Libby ze współczuciem.
– W ogóle nie spałam w nocy – przyznała Chloe i znów ziewnęła.
– Jak się miewa moja chrześnica?
– Ząbkuje albo ma kolkę, albo coś jeszcze innego. Dopiero teraz udało mi się ją uśpić. Jak ci minęła podróż?
– Świetnie.
– A czy ta twoja przyjaciółka Susie umówiła cię na randkę z jakimś fantastycznym Amerykaninem?
– Szczerze mówiąc, tak – przyznała Libby i usłyszała w słuchawce pisk zachwytu.
– Musisz mi wszystko opowiedzieć!
– Nie ma o czym opowiadać. Był miły, ale…
Chloe znów jęknęła.
– Niech zgadnę: nie był w twoim typie. Czy ktokolwiek jest w twoim typie, Libby? Ze swoim wyglądem mogłabyś mieć każdego faceta, codziennie innego.
– To znaczy, że wyglądam jak tania dziwka?
– Równie tania jak dobry szampan. Masz za dużo klasy i chyba tym odstraszasz połowę chętnych.
– To całkiem fajna teoria, ale wróćmy na ziemię. Czego potrzebujesz z wioski? – zapytała Libby. Miała ochotę jak najszybciej znaleźć się w domu, ale cokolwiek się tam działo, pięć minut nie mogło sprawić wielkiej różnicy.
– Mniejsza o to. Nie zawracaj sobie tym głowy.
Po krótkim naleganiu Libby udało się dowiedzieć, że trzeba było odebrać od weterynarza Eustace’a, podatnego na wypadki labradora Chloe.
– Ktoś zostawił bramę otwartą i ten cholerny pies znowu uciekł. Mike znalazł go zaplątanego w jakiś drut kolczasty.
– Biedny Eustace. Nie martw się. Mam wioskę po drodze, więc…
– Nie, wcale nie masz jej po drodze.
Libby zignorowała tę uwagę.
– Żaden problem – skłamała.
W godzinę później wjechała do wioski. Deszcz, który zmieniał jazdę w koszmar, w końcu przestał padać, ale po obu stronach wąskiej wiejskiej drogi stały kałuże wielkości niedużego jeziora. Nim udało jej się doprowadzić labradora do samochodu, przemoczyła sobie buty i zachlapała nogi błotem. Podniecony pies szarpał się na smyczy, a Libby szukała kluczyków. W końcu je znalazła, ale w tej samej chwili zahaczyła obcasem o wyrwę w nierównym chodniku, straciła równowagę i broniąc się przed upadkiem w sam środek kałuży, wypuściła z ręki smycz.
– Świetnie – mruknęła z przekąsem, podchodząc ostrożnie do Eustace’a, który siedział o kilka metrów dalej, bardzo z siebie zadowolony. – Dobry piesek – powtarzała, zbliżając się do niego z wyciągniętą ręką. – Nie ruszaj się jeszcze przez chwilę, bardzo cię proszę.
Smycz znajdowała się już zaledwie o cal od jej palców, gdy pies zerwał się i popędził przed siebie na oślep, szczekając jak szaleniec. Przymknęła oczy i jęknęła, a potem pobiegła za nim. Gdy go wreszcie dogoniła, była zdyszana i złapała ją kolka. Pies siedział pośrodku wąskiej uliczki i patrzył jej prosto w oczy, rytmicznie uderzając ogonem o ziemię.
– Cieszę się, że się dobrze bawisz – wychrypiała Libby. Pochyliła się i z dłońmi opartymi na udach próbowała złapać oddech. – O Boże, zupełnie nie mam kondycji.
Odgarnęła z oczu kosmyk kasztanowych włosów, wyprostowała się i ostrożnie zbliżyła się o krok do psa, który natychmiast zaszczekał i dał susa do tyłu. Libby przygryzła wargę i popatrzyła na niego z frustracją.
– Nie dam się ogłupić psu, który nawet zdaniem właścicieli nie jest szczególnie bystry – powiedziała na głos, myśląc jednocześnie: Libby, przecież mówisz do zwierzęcia, nie spodziewasz się chyba, że ci odpowie.
Ten wewnętrzny dialog przerwał jej dźwięk potężnego silnika. Tą uliczką rzadko jeździło cokolwiek innego niż traktory, a to coś nie brzmiało jak traktor.
Później nie potrafiła sobie dokładnie przypomnieć kolejności wypadków. Następne sekundy na zawsze pozostały zatarte w jej umyśle. Patrzyła na wielki, czarny samochód, pędzący z olbrzymią prędkością prosto na Eustace’a, któremu chyba wydawało się, że to dalszy ciąg jakieś fantastycznej zabawy. W następnej chwili stała pośrodku ulicy z rękami wzniesionymi do góry, a maska auta majaczyła tuż przed nią.
Zjechał z autostrady, żeby uniknąć korków. Znalazł skrót przez jakieś wąskie i niewiarygodnie kręte uliczki, ale nawet mu nie przyszło do głowy, żeby włączyć GPS albo sięgnąć do przegródki po mapę. Wolał polegać na swoim naturalnym wyczuciu kierunku. Poza tym wiejskie uliczki w Anglii nie były niebezpieczne; zdarzało mu się już jeździć po znacznie gorszych terenach.
Jadąc, wracał myślami do samotnej podróży, którą odbył, gdy miał siedemnaście lat. Przebył wtedy górskie pasma Patagonii w zniszczonym dżipie, który psuł się regularnie, aż w końcu odpłynął z falami. Któż mógł przypuszczać, że droga, którą jechał, była wyschniętym korytem rzeki? Przypomniał sobie, jak udało mu się otworzyć zakleszczone drzwi i wyskoczyć prosto w rwący nurt na sekundy przed tym, nim prąd rzucił dżipa na strome zbocze, i na jego szczupłej twarzy pojawił się drapieżny uśmiech.
Zaraz jednak spoważniał i ściągnął ciemne brwi nad jasnobrązowymi oczami. Przez cały dzień nie odstępowało go dziwne niezadowolenie – a może to była zawiść? Przypuszczał, że po części powodem tego nietypowego nastroju mogło być wczorajsze spotkanie. Właściwie nie było ono konieczne – nie musiał widzieć się z tym człowiekiem – ale w opinii Rafaela istniały wiadomości, które nawet mężczyźnie tak lekkomyślnemu i tragicznie niekompetentnemu jak Marchant powinno się przekazywać osobiście, a informacja o utracie domu i firmy z pewnością do takich należała. Rafael nie oczekiwał, że będzie to przyjemne spotkanie, i nie było. Na jego oczach ten człowiek rozsypał się na kawałki. Rafael, obdarzony wielkim poczuciem godności, czuł się zażenowany, patrząc na to. To łzawe użalanie się nad sobą było wręcz niesmaczne i choć wiedział, że Marchant sam wykuł sobie ten los, to jednak poczuł irracjonalny przebłysk wyrzutów sumienia. Poczucie winy zbladło jednak bardzo, gdy tamten krzyknął za nim:
– Gdybyś był moim synem!
– Gdybym był twoim synem, to wysłałbym cię na emeryturę, zanim zdążyłeś doprowadzić do ruiny firmę i stracić dom – przerwał mu Rafael znudzonym tonem.
Marchant jednak na odchodne wystrzelił jeszcze raz:
– Mam nadzieję, że któregoś dnia ty sam stracisz wszystko, co kochasz. I mam jeszcze większą nadzieję, że będę mógł na to popatrzeć.
Te słowa wciąż dźwięczały mu w głowie – może dlatego, że przekleństwo wydawało się zupełnie bezsensowne. Rafael już dawno stracił jedyną osobę, którą kochał, i na myśl o tym nawet już nie czuł cierpienia. Było to po prostu wspomnienie jak wiele innych. Nie zamierzał jednak doprowadzić do sytuacji, w której mogłaby się zdarzyć powtórka tamtego doświadczenia. Nie kochał nikogo ani niczego; gdyby stracił wszystkie pieniądze, nie zabolałoby go to, a może nawet poczułby podniecenie na myśl, że znów musi zaczynać wszystko od początku.
W wieku trzydziestu lat zdobył wszystko, co zamierzał zdobyć, a nawet więcej. Pytanie brzmiało, co dalej? Wiedział, że jego głównym problemem jest motywacja. Osiągnął sukces finansowy, o jakim większości ludzi nawet się nie śniło. Jego życie było bardzo wygodne, tak wygodne, że czuł zazdrość na myśl o chłopcu, którym był kiedyś, o chłopcu, który codziennie musiał walczyć o przetrwanie, polegając tylko na swojej inteligencji i sprycie. Może istnieje coś takiego jak zbyt wielki sukces, pomyślał z ironią, zmieniając bieg przed szczególnie ciasnym zakrętem.
Naraz z jego ust wyrwało się przekleństwo. Nie wiadomo skąd, na drodze pojawiła się jakaś postać. Wyglądała jak duch; wydawało się, że zmaterializowała się z mroku. Przez ułamek sekundy miał wrażenie, że widzi w światłach reflektorów szczupłą sylwetkę, białą, alabastrową twarz i chmurę ciemnorudych włosów. Nie zdążył zauważyć niczego więcej, bo cała jego uwaga skupiona była na uniknięciu zderzenia, które wydawało się nieuniknione.
Rafael jednak nigdy nie godził się z góry na to, że coś jest nieuniknione, ani nie zamierzał dokładać zabójstwa do listy grzechów, jakie miał na sumieniu. Obdarzony był zwierzęcym refleksem, potrafił zachować zimną krew w obliczu niebezpieczeństwa, a do tego miał trochę szczęścia. Nie należy lekceważyć szczęścia, pomyślał, gdy tuż przed nim wyrosło drzewo. Jakimś sposobem udało mu się uniknąć zderzenia z drzewem, ominąć rudą samobójczynię i wyjść z tego manewru cało. Później wiele razy zastanawiał się, jak to było możliwe, i nigdy tego nie zrozumiał. To był po prostu cud.
Zapewne wyszedłby z tej sytuacji zupełnie bez szwanku, gdyby w krytycznym momencie, przy dużej prędkości, koła nie pośliznęły się na błocie. Samochód obrócił się wokół własnej osi, ustawił w poprzek ulicy i ześliznął do rowu. Nawet pasy niewiele pomogły. Rafael boleśnie uderzył głową w przednią szybę i zobaczył gwiazdy pod zamkniętymi powiekami, a potem usłyszał głosy. Nie, to był tylko jeden głos – kobiecy i całkiem ładny. Ten głos dopytywał się, czy żyje. Może już nie żył? Ale w takim razie głowa chyba by go tak nie bolała? A głos brzmiał zbyt zmysłowo jak na anioła.
Piękny głos, ale głupie pytania, pomyślał Rafael, i skupił się na ważniejszych sprawach. Musiał się przekonać, czy nadal jest w jednym kawałku i czy wszystkie części jego ciała działają. Zaczął od kończyn. Wyglądało na to, że są na swoim miejscu i sprawne, ale w głowie dudniło mu tak, jakby ktoś w środku grał na cymbałkach. To już podobało mu się mniej.
Przyłożył dłoń do karku i ostrożnie podniósł głowę.
– Bogu dzięki – wymruczał ten sam głos, który z pewnością nie był głosem anioła.
Rafael zamrugał i poczuł przeszywający ból w skroni. Skrzywił się, przycisnął dłonie do czoła, ostrożnie podniósł ciężkie powieki i dostrzegł między palcami blady owal twarzy. Znów zamrugał i obraz wyostrzył się. Chmura kasztanowych włosów wydawała się dziwnie znajoma. To była ta samobójczyni, przyczyna całego zamieszania. Z bliska okazało się, że jest młoda i piękna. Jej twarzy nie można było niczego zarzucić; niestety, miała rude włosy. Stosunek Rafaela do rudowłosych kobiet kształtował się powoli i skrystalizował się ostatecznie, gdy pewna szczególnie atrakcyjna ruda, z którą się spotykał, wylała mu kieliszek czerwonego wina na kolana, uzasadniając to tym, że poświęcał jej zbyt mało uwagi. Rude były bardzo dekoracyjne, ale też kosztowne w utrzymaniu.
Ten niezwykły, błękitny kolor oczu nie mógł być naturalny. Z pewnością były to soczewki kontaktowe. Przypływ podniecenia Rafaela świadczył tylko o tym, że wciąż żyje. Obraz znów zakołysał mu się w oczach. Przymknął powieki, próbując zwalczyć mdłości. Wszystkie te objawy, łącznie z przypływem testosteronu, musiały być skutkiem urazu głowy i zapewne za chwilę przeminą.
Znów otworzył oczy. Ruda pochylała się do okna samochodu. Włosy, które kojarzyły mu się z jesiennymi liśćmi, otaczały wyrazistą twarz w kształcie serca. Mdłości minęły i choć umysł nie odzyskał jeszcze pełnej sprawności, Rafael nie mógł się powstrzymać, by nie pomyśleć: Dios, co za usta. Już dawno żadna kobieca twarz nie wzbudziła w nim takich prymitywnych reakcji. Nie podobało mu się to, bo lubił utrzymywać własne pragnienia pod kontrolą. Pożądanie tętniące w jego żyłach miało jednak dobrą stronę, mianowicie, skutecznie odwracało uwagę od dudnienia w czaszce.