- W empik go
W ludzkiej i leśnej kniei - ebook
W ludzkiej i leśnej kniei - ebook
Od autora: My, Polacy, jesteśmy historycznie związani z Azją, z Syberią. Dawniej broniliśmy cywilizacji Zachodu od najazdów koczowników azjatyckich, a nasi rodacy, wzięci w jasyr, dochodzili aż do brzegu Oceanu Spokojnego, aż do szczytów Kwen-Łunia. Później, po rozbiorze Polski, carowie rosyjscy rzucili zastępy Polaków na wygnanie do zimnego Sybiru na mękę i śmierć. Połowa Azji widziała naszych męczenników, którzy, brzęcząc kajdanami, szli nieskończonym Traktem Syberyjskim od Uralu do rzeki Leny na pewną śmierć za to, że wiernie i odważnie bronili ojczyzny. Moje losy osobiste też były w znacznym stopniu związane z Syberią. W ciągu prawie 10 lat stale spędzałem długi czas na Syberii, studiując pokłady węgla, soli, złota, nafty lub też odbywając wycieczki naukowe dla badań nad licznymi źródłami leczniczymi, częstokroć wyjątkowo silnymi i zdrowotnymi. W tej opowieści, o przygodach, przeważnie na Dalekim Wschodzie, zebrałem najsilniejsze wrażenia i wspomnienia ze swych podróży po rosyjskiej Azji w okresie lat dziesięciu. Ściśle naukowe opisy tych podróży były zamieszczane w swoim czasie w różnych specjalnych czasopismach lub wydawane w oddzielnych książkach — niestety, w języku rosyjskim, gdyż podróże swoje odbywałem bądź to z polecenia rządu rosyjskiego, bądź to instytucyj naukowych lub przemysłowych, również rosyjskich.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8064-747-3 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opowieść tę poświęcam pamięci mojej Matki
Autor.
PRZEDMOWA.
My, Polacy, jesteśmy historycznie związani z Azją, z Syberją. Dawniej broniliśmy cywilizacji Zachodu od najazdów koczowników azjatyckich, a nasi rodacy, wzięci w jassyr, dochodzili aż do brzegu Oceanu Spokojnego, aż do szczytów Kwen-Łunia.
Później, po rozbiorze Polski, carowie rosyjscy rzucili zastępy Polaków na wygnanie do zimnego Sybiru na mękę i śmierć. Połowa Azji widziała naszych męczenników, którzy, brzęcząc kajdanami, szli nieskończonym traktem Syberyjskim od Uralu do rzeki Leny na pewną śmierć za to, że wiernie i odważnie bronili ojczyzny.
W ostatnich 50 latach caratu Polaków-urzędników, lekarzy, uczonych i żołnierzy najchętniej posyłano na posady na Syberję.
Pamiętam otwarcie klubu Syberyjskiego w Piotrogrodzie, gdzie jeden z obecnych gości, Polak, w swojej mowie bardzo dowcipnie zauważył:
„My, Polacy, posiadamy dwie ojczyzny: jedną — Polskę, drugą — Syberję!“
Moje losy osobiste też były w znacznym stopniu związane z Syberją. W ciągu prawie 10 lat stale spędzałem długi czas na Syberji, studjując pokłady węgla, soli, złota, nafty lub też odbywając wycieczki naukowe dla badań nad licznemi źródłami leczniczemi, częstokroć wyjątkowo silnemi i zdrowotnemi.
Muszę wspomnieć jako o fakcie charakterystycznym, że, wędrując po całej Syberji od Uralu do granicy indyjskiej i od Oceanu Lodowatego do Spokojnego, prawie zawsze spotykałem innych badaczy, jak prof. Leonarda Jaczewskiego, prof. Karola Bohdanowicza, prof. Stanisława Zaleskiego, prof. I. Raczkowskiego, inż. Eug. Różyckiego, inż. L. Bacewicza i innych. Dziwne się wydawały te spotkania niespodziewane, gdzieś na bezludnym brzegu jeziora Kułunda w stepach ałtajskich, lub pośród skał wybrzeża morza Ochockiego. Lecz tak już zrządził los, że drogi Polaków krzyżują się we wszystkich krajach całej kuli ziemskiej... Dopiero teraz mamy znowu wolną naszą ziemię ojczystą, do której dążymy wszyscy, wioząc tu nasz dobytek umysłowy, moralny i materjalny.
W tej opowieści o przygodach, przeważnie na Dalekim Wschodzie, zebrałem najsilniejsze wrażenia i wspomnienia ze swych podróży po rosyjskiej Azji w okresie lat dziesięciu.
Ściśle naukowe opisy tych podróży były zamieszczane w swoim czasie w różnych specjalnych czasopismach lub wydawane w oddzielnych książkach — niestety, w języku rosyjskim, gdyż podróże swoje odbywałem bądź to z polecenia rządu rosyjskiego, bądź to instytucyj naukowych lub przemysłowych, również rosyjskich.
Prof. dr. ANTONI F. OSSENDOWSKI.
Warszawa, 1923 r.
CZĘŚĆ PIERWSZA.
ROZDZIAŁ I. KRAINA NIEZNANYCH MOGIŁ.
„Gdzie człowiek, tam i męka jego”.
W mojej książce pt. „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów“ mówiłem dużo o rzece Jeniseju, która ma swe źródła w kraju Urjanchajskim, wpada zaś do Oceanu Lodowatego. Opisywałem Jenisej, jako rzekę, groźnie piękną, ale i straszliwą, gdyż widziałem ją, gdy niosła setki i tysiące zmiażdżonych ciał więźniów politycznych, zamordowanych przez władze sowieckie. Tę najpiękniejszą z rzek, jakie kiedykolwiek widziałem, zbezcześcili i splamili krwawym, ohydnym mordem ludzie XX wieku.
Gdym widział wtedy ten szafirowo-zielony, olbrzymi potok zimnej, czystej wody, która spływała spod śniegu, pokrywającego szczyty Sajanów, Aradanu, Ułan-Tajgi i Tannu-Ołu; gdy potok ten w potwornie szybkim i potężnym biegu na północ, krusząc więzy lodowe, niósł ze sobą w swoich wirach tysiące zniekształconych ciał ludzkich — podziwiałem piękne czerwone skały, pokryte malowniczemi lasami. Ale gdym spostrzegał u stóp tych skał wyrzucone przez Jenisej trupy, odwracałem od nich oczy i szukałem zapomnienia na wyspach, które tamują prąd rzeki; wzdrygałem się ze zgrozy i ohydy, gdyż wśród zarośli fale Jeniseju nagromadzały całe stosy trupów, nad któremi z klekotem i tęsknym przeciągłym krzykiem, unosiło się ptactwo drapieżne. Gdym wszystko to widział w r. 1920, rozpoczynając swoją ucieczkę z Syberji Sowieckiej do Polski przez Urjanchaj, Mongolię, Tybet, Chiny, Japonję i Stany Zjednoczone, nienawiścią zaczynało pałać moje serce, a słowa przekleństwa zawisały na ustach.
Kultura, cywilizacja, chrześcijaństwo... XX wiek, a tu, na Jeniseju, te tysiące niewinnych ofiar, zamordowanych w ponurych, krwawych lochach sądów rosyjskich.
Lecz poznałem Jenisej nie takim. A było to wtedy, gdy życie moje, pełne wrażeń, przeżyć i burz politycznych, jeszcze nie przyprószyło siwizną mej głowy, gdy byłem młody i wierzyłem w postęp ludzkości, w postęp nie tylko techniki, lecz i ducha i moralności.
Było to w 1899 r.
W tym roku miałem otrzymać doktorat na uniwersytecie w Petersburgu. Lecz rząd rosyjski sprowokował w lutym tego roku zaburzenia studenckie, a policja szablami i nahajami porozbijała głowy młodzieży. Studenci zaniechali egzaminów, i nikt się nie zjawił w uniwersytecie; w ten sposób wyrażono swój bierny protest.
Znany uczony, chemik i geolog, prof. Stanisław Zaleski, był wysłany w tym czasie przez rząd dla badań jezior mineralnych w stepach Czułymo-Minusińskich. Zaprosił mnie jako pomocnika. Propozycję przyjąłem i pojechałem z Petersburga na Syberję.
Dojechaliśmy koleją do Krasnojarska, a stamtąd małym parowcem odbyliśmy podróż na południe do przylądka Bateni, gdzie wysiedliśmy i dalej podróżowaliśmy już w małych wózkach, tzw. „piestierkach“, zaprzężonych w trójkę dobrych koni stepowych.
Brzegi Jeniseju w tem miejscu są niskie, stepowe; stopniowo wznosząc się na zachodzie, przechodzą w grzbiet Kizył-Kaja, złożony z warstw piaskowców dewońskich, a stanowiący odnogę Wielkiego Ałtaju.
Tylko w jednem miejscu, nad brzegiem Jeniseju, wznosi się olbrzymia skała Bateni, daleko wrzynająca się w łożysko rzeki. Jest to skała z czerwonego piaskowca, wysokości 15–20 metrów, a porosła gęstemi krzakami i brzozami. Wąska ścieżka prowadzi od przystani na jej szczyt, skąd roztacza się przepiękny widok. Na Zachodzie ciągną się stepy, pokryte wysoką, żyzną trawą, wśród której pasą się tabuny koni i stada owiec i baranów; dalej na horyzoncie czerni się niewysoki, o ostrych konturach grzbiet Kizył-Kaja (Czerwony Kamień); na stepach tu i owdzie dojrzeć można ciemne jurty koczowisk abakańskich, czyli „czarnych“ tatarów, i ogniska pastuchów. Na wschodzie rozciąga się szeroka wstęga Jeniseju z porozrzucanemi w nieładzie wyspami, a dalej prawy brzeg rzeki, z uprawnemi polami i wsiami kolonistów rosyjskich, którzy z pomocą rządu odebrali te wspaniałe obszary od dawnych ich posiadaczy, Tatarów, ci zaś zmuszeni byli przejść na brzeg lewy, gdzie obecnie dalej prowadzą życie koczownicze.
Na szczycie skały Bateni, która, jak słup olbrzymi, wznosi się nad rzeką, zawsze można spotkać pielgrzymów-Tatarów. Przybywają tu oni z daleka. Nieraz zdarzało się widzieć tu Tatarów ałtajskich, lub z Siedmiorzecza, a nawet tubylców tiurkskich ze spadków Pamiru, ponieważ ta samotna skała ma swoją historję. Gdy Batyj-Chan ciągnął przez stepy Czułymskie, zagarniając do swojej armji nie tylko tubylców, lecz i stada bydła i koni, jeden z książąt tatarskich, Aziuk, postanowił położyć temu kres. Zebrawszy duży oddział z Tatarów różnych szczepów, napadł na arjergardy Batyja i odebrał zrabowane konie i bydło. Rozgniewany Chan wysłał przeciwko buntownikowi swego wojewodę, Chubilaja, który rozbił oddział Aziuka i po kilku potyczkach zapędził go na skały Bateni. Aziuk długo się bronił, ale, z powodu głodu zmuszony do kapitulacji, rzucił się wraz ze swymi towarzyszami do wartkiego Jeniseju, gdzie zginął śmiercią męczeńską, walcząc z prądem tej szalonej rzeki. Po śmierci Aziuka bezprawiu, czynionemu przez zwycięskich Mongołów, nikt już oprzeć się nie odważył. Tatarzy z wdzięcznością przechowali w pamięci imię Aziuka i uważają go za „muelina“, czyli świętego. W lipcu napływ pielgrzymów bywa największy i Tatarzy ze skały Bateni rzucają do rzeki pokarm, noże i nawet strzelby w darze odważnemu, lecz nieszczęśliwemu księciu.
Od Bateni zaczyna się od razu dzika miejscowość stepowa, gdyż Tatarzy unikają tu koczowania, obawiając się częstych spotkań z urzędnikami rosyjskimi, żądającymi zwykle łapówek, oraz z kolonistami z przeciwległego brzegu, których nienawidzą.
Przez tę część stepów czułymskich, noszącą nazwę Szira-Bułyk, biegnie dość szeroka i dobrze ubita droga, ciągnąca się od stacji kolejowej Aczinsk aż do Minusinska, miasta, odległego od kolei o 620 kilometrów, a położonego przy samem prawie ujściu rzeki Abakan do Jeniseju.
Stepy są pokryte bujną i wysoką trawą, która stanowi doskonałą paszę dla bydła. Gdzieniegdzie lśnią w słońcu, jak olbrzymie odłamki zwierciadła, jeziora o słonej lub słodkiej wodzie. Jeziora te, o ile zawierają słoną wodę, są otoczone ramą z czarnego szlamu, czyli błota, wydzielającego przykre wyziewy siarkowodoru lub gnijących drobnych wodorostów, bakteryj i większych żyjątek. Jeżeli zaś są to jeziora o zwykłej wodzie, słodkiej — okalają je trzciny i sitowie.
Gdy się zdarzyło zbliżyć do takich jezior, w podziw wprawiała ilość ptactwa wodnego. Przeróżnych gatunków dzikie kaczki i gęsi, kuliki, żórawie, a nawet łabędzie, czasem flamingi i pelikany, zrywały się całemi stadami i długo unosiły się w powietrzu, przeraźliwie krzycząc, potem znów spadały na powierzchnię jeziora lub kryły się w gęstych kępach trzciny.
Miałem wtedy ze sobą dubeltówkę Lepage’a, 16-go kalibru. Była to stara i słaba strzelba, lecz nawet z jej pomocą udało mi się kilkakrotnie siać istotne zniszczenie wśród tego wodnego ptactwa i kolekcje nasze wzbogacić takiemi okazami, jak żóraw chiński, lub indyjskie flamingi.
Lecz nietylko na jeziorach spotykałem ptactwo: w gęstej trawie stepowej gnieździły się cietrzewie polne, tak zwane „Tetrao campestris Amman“, czyli po tatarsku „strepet“. Nazwa ta przeszła i do języka rosyjskiego. Jadąc przez step, bardzo często widziałem zrywające się te popielato-szare duże ptaki, które, odleciawszy o jakie paręset kroków, znowu zapadały w trawę i w rzadkie krzaki rododendronów alpejskich („Rhododendron flav.“), bardzo często tu spotykanych.
Polowanie na nie było dość łatwe, gdyż ptaki dopuszczały strzelca blisko, zrywały się dość powolnie, a przytem lot „strepetów“ był równy i w prostej linji, co ułatwiało strzał.
Pomiędzy Bateni a grzbietem Kizył-Kaja, tuż przy wschodnich jego spadkach, leży duże jezioro Szira-Kul, co znaczy „gorzkie jezioro“. Ma ono formę jajka, długości 11 kilometrów, a szerokości 3 kilometrów. Leży w kotlinie zupełnie bezleśnej, a w północnym jego kącie spostrzec się dają niewielkie zarośla trzciny. Wpada tu do jeziora mały strumyk słodkiej wody, samo zaś jezioro jest basenem gorzko-słonej wody leczniczej, doskonałej przy chorobach żołądkowych i do kąpieli. Na wschodnim brzegu leży niewielka osada, gdzie jest mały zakład leczniczy i kąpielowy.
Nazajutrz po przyjeździe, zabrałem się ze swoim pomocnikiem do roboty. Znaleźliśmy nieduże, a bardzo lekkie czółno, do którego złożyliśmy kilka przyrządów: przyrząd do mierzenia głębokości i wyjmowania próbek z dna, aparat do mierzenia temperatury na różnych głębokościach i przyrządy do niektórych badań chemicznych.
Gdy mieliśmy już wypłynąć na jezioro, całe tłumy Tatarów, znajdujących się w osadzie i koczujących w pobliżu brzegów jeziora, bacznie i trwożnie przyglądały się naszym czynnościom i powątpiewająco kiwały głowami.
„To niedobrze!“ — mówili ponuremi głosami. — „Jezioro jest święte i zemści się nad śmiałkami“.
Ponieważ Tatarzy wyznają muzułmanizm, zadziwiło nas twierdzenie, że jezioro jest święte, gdyż u wyznawców Islamu takich tradycyj się nie spotyka. Opowiedzieli nam tedy, że Szira-Kul od wieków jest uznane jako jezioro święte, a wiara taka pozostała z dawnych czasów po szczepach, które tu niegdyś koczowały, obecnie zaś znikły bez śladu.
Zdawało się jednak, że groźna przepowiednia o zemście jeziora nie spełni się, gdyż praca nasza na Sziro odbywała się w zupełnym spokoju.
Ciekawa to był praca!
Nasze pomiary głębokości dowiodły, że jezioro ma formę lejka, którego najgłębsza część leży przy brzegu południowym; od brzegu tego miejsca dno gwałtownie wznosiło się w górę.
Przy brzegu południowym znaleźliśmy głębokość 920 metrów. Ale to miejsce głębokie miało w promieniu nie więcej niż 50 metrów i poza jego granicą głębokość nie przekraczała 30–35 metrów. Jakież jednak było nasze zdziwienie, gdy po paru tygodniach, robiąc ponowne pomiary, nie znaleźliśmy tego miejsca, bardzo ściśle przez nas określonego, natomiast o kilometr na północ wykryliśmy otchłań głębokości 968 metrów.
Zrozumieliśmy więc, że dno Sziro jest ruchome, podlega jakimś nagłym i potężnym zmianom. Takiemi zmianami były siły tektoniczne, o których świadczyły także liczne szczeliny w skałach.
Wyjmując z dna jeziora próbki szlamu czarnego i zimnego, bo o temperaturze niewyższej nad 2°C, zawsze cuchnącego siarczanem wodoru, spostrzegliśmy dziwne zjawisko. Oto po pewnym czasie ze szlamu wyrastały długie, ruchome trawki o zabarwieniu bladożółtem. Trawki te wkrótce znikały bez śladu. Zdawało się, że to jakieś żyjące w szlamie istoty wysuwają macki i rychło je chowają.
Mieliśmy słuszność, gdyż były to kolonje bakteryj Beggiatoa, tych zwiastunów śmierci mórz i słonych jezior, gdy się w nich rozkładają pewne sole, tworzące siarkowodór, który zabija życie w takich basenach.
Gdyśmy czynili dalsze badania, okazało się, że na pewnej głębokości pod powierzchnią jeziora wisi jakby olbrzymia siatka z ogromnych ilości połączonych ze sobą kolonij Beggiatoa, które z dna wznosiły się coraz wyżej i wyżej, zabijając wszelkie przejawy życia. Jezioro Sziro było więc zupełnie martwe; tylko w najwyższych warstwach żyły jeszcze małe raczki, tzw. „hammarus“, bardzo podobne do zwykłych krewet, tylko małe, nie większe nad 1 centymetr, ale tak samo szybkie i śmiałe, jak ich morskie „kuzynki“.
Jednak nastąpić musi czas, gdy ilość siarkowodoru, wytwarzanego przez Beggiatoa, zabije i tych przedstawicieli dawnej fauny jeziora, i wtedy zakończy się proces jego zamierania, gdyż i same bakterje ostatecznie strują się produkowanym przez siebie szkodliwym gazem.
Byłem niegdyś wraz z prof. Werigo na badaniach limanów pod Odessą i niektórych rejonów morza Czarnego. Tam także odbywał się proces zamierania, grożąc w bliższym lub dalszym terminie zupełnem zanikiem życia w tem morzu. Ponieważ ten proces odczuwają ryby, postrzegamy przeto, że coraz bardziej omijają one morze Czarne, bowiem na znaczniejszych głębokościach spotykają tam już zatrute warstwy wody, coraz bardziej posuwające się do góry, ku powierzchni morza.
Tak się odbywa ponury i smutny okres śmierci dużych basenów wodnych, zamieniających się w martwe zbiorniki słonej wody, przesyconej siarkowodorem. Takim basenem od dawna jest morze Martwe w Palestynie, ogromna zaś ich ilość jest rozrzucona na niezmierzonych obszarach Azji.
Bardzo ciekawem zwierzątkiem jest Hammarus.
Tysiące tych raczków pływa w wierzchnich warstwach Sziro i bardzo energicznie atakuje kąpiących się uderzając w ich ciała swojemi ostremi główkami a potem błyskawicznie uciekając. Kiedy wrzucaliśmy do wody kawałki chleba lub korka, widzieliśmy, że dookoła kotłowało się od tych żyjątek, które obracały rzucony przedmiot na wszystkie strony, zjadając go bardzo szybko.
Podczas naszych wycieczek po jeziorze, nieraz przybijaliśmy do brzegu północnego, gdzie wpadał niewielki strumyk słodkiej wody i gdzie rosły trzciny i sitowia. Pociągały nas tu wielkie kaczki czarne, tak zwane „turpany“ (kormorany), czyli „kruki morskie“. Mieszkały, oczywiście, gdzieś na innem jeziorze, lecz przylatywały tu w jakimś celu.
Ponieważ gorzko-słona woda Sziro jest wyborna na choroby żołądkowe, więc turpany przylatywały tu może — dla kuracji?
Zastrzeliliśmy kilka okazów, lecz żałowaliśmy tego później, gdyż mięso miały ohydne, twarde, cuchnące rybami.
Pewnego razu, gdyśmy siedzieli na brzegu strumyka i pili herbatę, usłyszeliśmy za sobą szmer i spostrzegli jakąś głowę, która natychmiast znikła w wysokiej trawie.
Poszliśmy w tę stronę i znaleźliśmy zaczajoną tu malutką, bardzo przystojną Tatarkę. Gdyśmy się do niej zbliżyli, rozpłakała się. Długo nie mogliśmy jej uspokoić. Nareszcie dała się namówić i poszła z nami do naszego ogniska. Tu, pijąc herbatę i gryząc cukier, opowiedziała historję smutną, lecz, niestety, zwykłą w Azji, z wyjątkiem Mongolji.
Miała 14 lat, i rodzice już ją wydali za mąż za dość starego, lecz bogatego Tatara, który posiadał, oprócz niej, sześć żon.
Ponieważ pochodziła z ubogiej i niewpływowej rodziny, inne żony obchodziły się z nią nielitościwie i pogardliwie. Często ją biły, wyrywały jej włosy, szczypały i drapały jej miłą, świeżą twarzyczkę.
Opowiadając o swoim smutnym losie, nieszczęśliwa kobieta głośno łkała.
— Po co tu przyszłaś? — zapytaliśmy.
— Uciekłam z koczowiska męża mego, aby już nigdy do niego nie powrócić — odparła, szlochając.
— Cóż chciałaś dalej czynić?...
— Przyszłam tu, żeby się utopić w Sziro! — zawołała w namiętnej rozpaczy. — Poniewierana za życia kobieta, gdy się utopi w tem jeziorze, staje się godną łaski Allacha... Na dnie jeziora leżą stosy kości takich męczennic, jak ja...
Byliśmy wtedy młodzi i wrażliwi, a więc innemi już oczyma patrzyliśmy na ciężkie, słone fale Sziro, które w swej prawie kilometrowej otchłani przechowywało kości bezbronnych, uciemiężonych kobiet, szukających dla siebie w umierającem jeziorze ukojenia i spokoju wiecznego.
Jednakże niedługo mogliśmy nad tem rozmyślać, gdyż wkrótce przybyło kilku jeźdźców, którzy obejrzeli nas bardzo podejrzliwie, a potem kazali kobiecie wsiąść na konia, gdyż mąż żąda jej powrotu do swego domu.
Zalewając się łzami, Tatarka spełniła rozkaz swego władcy i dosiadła konia. Wtedy jeden z Tatarów ściągnął nahajem jej konia, aż jęknął z bólu, i cała kawalkata pomknęła w szalonym pędzie w stepy i wkrótce zniknęła nam z oczu.
Długo nie mogliśmy opanować wzruszenia i w ciągu następnych kilku miesięcy, pływając po jeziorze, mimo woli rozglądaliśmy się dookoła, uważnie badając wodę, czy nie wypłynie z niej gdziekolwiek znękane ciało małej, biednej Tatarki.
Lecz nigdy już jej nie widzieliśmy, i nie wiem, czy był jaśniejszy jej dalszy los, czy pozostał ponurym, pełnym znęcania się, obelg i mąk...
A tymczasem jezioro przygotowywało nam zemstę...
Pewnego razu pracowaliśmy w naszem czółnie o jakie 50 metrów od brzegu południowego, gdy nagle odczuliśmy silne przechylanie się czółna z boku na bok. Obejrzeliśmy się: od skał nadbrzeżnych biegły na północo-zachód ciężkie, duże fale.
Było to dziwne zjawisko natury. Niebo było jasne, bezchmurne, żadnego powiewu wiatru nie odczuwaliśmy, a jednak jezioro było wzburzone, falowało od brzegu do brzegu. Fale wznosiły się coraz wyżej i wyżej, z szumem uderzając w nasze lekkie czółno, zalewając je wodą i ciskając w nas słoną pianą. Czółno kilka razy przechyliło się tak silnie, że jednym bokiem zaczęło czerpać wodę.
— Źle! — rzeki mój towarzysz — Na nic teraz nasza praca... Musimy powracać.
Zgodziłem się, ale Sziro chciało inaczej. Chociaż byliśmy silnymi i wprawnymi wioślarzami, jednak pomimo wszelkich wysiłków, nie mogliśmy czółna zbliżyć do brzegu. Fale, jakby z ołowiu ciężkie, gnały nas dalej i dalej na środek jeziora. Całe zastępy fal coraz częściej wpadały na nas i zalewały czółno. Już siedzieliśmy po kolana w wodzie, już ręce nam zaczynały mdleć od znużenia. Wytężaliśmy wszystkie siły, lecz jednocześnie zdawaliśmy sobie sprawę, że była to praca próżna, gdyż fale odnosiły nas dalej i dalej od brzegu.
Wtedy postanowiliśmy oddać się na łaskę i niełaskę Sziro, sądząc, że fale zaniosą nas na brzeg przeciwległy. Całą uwagę skupiliśmy na to, aby wylewać wodę z czółna i nie przewrócić się z niem razem. Na wszelki wypadek nałożyliśmy pasy korkowe i na przemian wylewaliśmy wodę dużą blaszanką od nafty.
Kilkakrotnie wielkie fale przelewały się przez nasze czółno i odrywały nas prawie od niego, lecz zdołaliśmy utrzymać równowagę.
Z osady zauważono naszą przygodę. Natychmiast kilku ludzi wskoczyło do wielkiego czółna, które stało tam dla bezpieczeństwa kąpiących się i, mając tylko jedną parę wioseł, zaczęło powoli posuwać się w naszą stronę. Wreszcie niewprawni wioślarze złamali jedno wiosło i z wielkim trudem zdołali powrócić do osady.
Tymczasem fale niosły nas w stronę przeciwnego brzegu. Czerwone skały Kizył-Kaja stawały się coraz wyraźniejsze, i wkrótce ponad wodą wyłonił się niski brzeg, porośnięty krzakami rododendronu, wikliny i wysokiemi, ostremi jak klinga pałasza, liśćmi irysów.
Wkrótce fale zaczęły słabnąć. Zabraliśmy się do wioseł i nareszcie dobiliśmy do brzegu.
Nigdy nie byliśmy jeszcze na stokach Kizył-Kaja. Pociągały nas te góry od dawna swemi jaskrawemi, czerwonemi barwami i gęstemi krzakami w głębokich szczelinach, gdzie spodziewaliśmy się spotkać grubszą zwierzynę, niż w bezbrzeżnych, jednostajnych stepach, otaczających umierające Sziro.
Nie pomyliliśmy się pod tym względem, ale spotkaliśmy tam, jak zobaczymy niebawem, zupełnie nieoczekiwany rodzaj zwierzyny.
ROZDZIAŁ II. ZWIERZYNA NA KIZYŁ-KAJA.
Wciągnąwszy czółno na brzeg i wypocząwszy trochę po uciążliwej walce z falami mściwego Szira, ruszyliśmy w stronę grzbietu Kizył-Kaja, który, jak zębata ściana czerwona, zaczynał się tuż przy brzegu, bardzo powoli wznosząc się wyżej i wyżej. Zaczęliśmy się przedzierać przez niewysokie, lecz gęste zarośla różaneczników (Rhododendron), wikliny i irysów. Zaledwie uszliśmy parę kroków, gdy ze wszystkich stron, zaczęły zrywać się z hałaśliwem łopotaniem skrzydeł i z przeraźliwemi krzykami kuropatwy. Nie mieliśmy ze sobą strzelb, więc ptactwo to odlatywało bezkarnie, jednak nie obyło się bez ofiar. Jedna z kuropatw poderwała się prawie z pod moich nóg i, odleciawszy trochę, wpadła do krzaków, niespokojnie pokrzykując. Zrozumiałem, że miała gdzieś swe gniazdo. Rozpoczęliśmy poszukiwania. Istotnie, o kilka kroków dalej, wśród twardych liści irysu, spostrzegliśmy gniazdo, wysłane suchą trawą. Dwanaście drobnych, szarych istotek, o plamach koloru rdzy na grzbietach i na bokach, siedziało przytulone do siebie, bacznie nas śledząc czarnemi, połyskującemi oczkami.
Były to pisklęta tak zwanej kuropatwy kamiennej, skalnej, lub czerwonej (Perdrix rubra), żyjącej w suchych miejscowościach, położonych na znacznych wyżynach.
Zaledwie zdążyliśmy się pochylić nad odnalezionem gniazdem, gdy cała czereda piskląt rozprysła się w różne strony, jak suche liście, zdmuchnięte powiewem wiatru. Jednak widzieliśmy, jak, dobiegłszy do trawy, przylgnęły do ziemi i zaczaiły się. Urządziliśmy pościg i wkrótce wszystkie dostały się do naszych rąk. Zanieśliśmy je do czółna i umieściliśmy w blaszance od nafty, napełniając ją do połowy trawą. Mieliśmy zamiar puścić pisklęta pomiędzy stadko kurcząt, które chodziło po naszem podwórku w osadzie. Zajmowała nas myśl, czy się oswoją w warunkach domowych i czy się przyzwyczają do kury i do jej potomstwa.
Doświadczenia tego dokonaliśmy, a wyniki były nader pouczające. Kuropatwy od razu poszły za kwoką, posłusznie chowały się wraz z kurczętami pod jej skrzydła i bardzo zawzięcie i zwycięsko walczyły z większemi od siebie kurczętami o pokarm. Były silniejsze, zwinniejsze i odważniejsze od kurcząt, najbardziej zaś zaciekawiła nas ta okoliczność, że, gdy jedna z kuropatw walczyła, inne natychmiast rzucały się jej na pomoc, czego nigdy nie robiły kurczęta.
Przeszło kilka dni, w ciągu których widzieliśmy, jak cała rodzina kwoki chodziła po podwórku, ogrodzonem wysokim płotem z desek, biegała, dokazywała, szukała pożywienia, biła się i hałasowała, jak mogła. Po paru tygodniach znikły bez śladu dwie kuropatwy, nazajutrz jeszcze trzy. Przeszukaliśmy wszystkie kąty, ale nigdzie ich nie znaleźliśmy, ani żywych, ani martwych. Ponieważ żadne z kurcząt nie znikło, więc nie mogliśmy przypuszczać, że porwał je jakiś czworonożny lub skrzydlaty drapieżnik. Wkrótce zginęły bez śladu jeszcze dwie kuropatwy. Była to niedziela, więc zaczęliśmy śledzić. Po pewnym czasie spostrzegliśmy, że dwie kuropatwy podbiegły do płotu i zaczęły z wielką energją kopać dołek w ziemi pomiędzy dwiema deskami ogrodzenia. Jedna po drugiej chyłkiem wślizgnęły się do tego tunelu i znikły.
W ciągu następnych trzech dni w ten sam sposób i ostatnie kuropatwy opuściły swą przybraną matkę i gościnne podwórko, pozostawiwszy kwokę tylko z jej prawowitem potomstwem.
Jeden ze starych myśliwych syberyjskich, wysłuchawszy opowiadania o moich spostrzeżeniach co do piskląt kuropatwy, zauważył:
— Kuropatwy i cietrzewie nigdy nie dają się oswoić do tego stopnia, aby nie uciekły. Żyją w niewoli, stale myśląc o wolności, i wystarczy powiew wiatru ze stepu lub lasu, wystarczy wołanie wolnych ptaków, a natychmiast wynajdą sposób do ucieczki, chociażby to było nawet z narażeniem życia. Wolność, mój panie, to nie żart, i tego nie rozumie tylko człowiek!
Tymczasem po odniesieniu naszych drobniutkich więźniów do czółna zaczęliśmy wdrapywać się na zbocza Kizył-Kaja. Masyw tego grzbietu stanowiły twarde, czerwone piaskowce dewońskie, przecięte w niektórych miejscach warstwami stwardniałych glin.
Zaczynając od połowy grzbietu, spotykaliśmy szerokie tarasy, na których były wyraźne ślady fal w formie typowych sfalowań, boki zaś tarasów z głębokiemi wyrwami i wklęśnięciami mówiły przekonywająco, że kiedyś szalały tu bałwany jakiegoś wielkiego basenu wodnego. Ponieważ cały obszar Czułymo-Minusińskich stepów stanowił niegdyś, za dawnych epok geologicznych, dno morza środkowo-azjatyckiego, które pozostawiło po sobie liczne mineralne jeziora słone od Uralu aż do Wielkiego Chinganu i Kwen-Łuniu, nie ulegało przeto wątpliwości, że uchodzące ku wschodowi morze miało tu przed wiekami swój brzeg zachodni. Mówiły o tem liczne muszle, a szczególniej belemnity, rozrzucone znacznemi masami.
Słowem, zaczynając od umierającego Szira i kończąc na Kizył-Kaja, mieliśmy przed sobą wielką mogiłę, w której natura pogrzebała olbrzymie morze.
Spiczaste szczyty grzbietu powstały pod działaniem wiatrów, deszczu i mrozów, które niszczyły twardy piaskowiec, zmieniając go w pył i piasek i przysypując coraz bardziej ślady morza i dawno już umarłych epok.
Na szczycie grzbietu znaleźliśmy głębokie szczeliny górskie i jaskinie, wyżłobione przez mknący w jesieni wraz z wichrem piasek z pustyni Gobi. Niektóre z nich były dość głębokie.
Zbliżywszy się do jednej z takich jaskiń, spostrzegliśmy nagle wychodzącą z niej cienką smugę dymu. Zaciekawieni poszliśmy w tę stronę, lecz raptem z jaskini wypadło trzech bosych chłopów w zniszczonych ubraniach. Zaczęli oni zmykać ku zachodnim spadkom grzbietu, a, gdy już byli blisko krawędzi gór, jeden z nich zatrzymał się i strzelił. Odległość była zbyt wielka, aby można było trafić, prócz tego strzał był dany z rewolweru i kula prawdopodobnie nie dobiegła nawet do nas.
Byłem na Syberji nieraz, podobne spotkanie miałem już kilkakrotnie i wiedziałem, z kim mam do czynienia. Byli to niezawodnie zbiegowie z więzień kryminalnych, może nawet z Sachalinu, z tej wyspy Djabła, dokąd sądy rosyjskie zsyłały najcięższych zbrodniarzy.
Od razu więc im krzyknąłem, że nie jesteśmy ani policją, ani urzędnikami i, że nic nas oni nie obchodzą.
Ociągając się, z wielką ostrożnością i niedowierzaniem powrócili i zbliżyli się do nas. Chociaż zdjęli czapki i wygląd mieli pokorny, oczy ich jednak biegały, oglądając nas na wszystkie strony i szukając broni lub odznak jakiegoś umundurowania.
Wreszcie, gdyśmy im opowiedzieli, że pracujemy na jeziorze, i co nas tam spotkało, uspokoili się znacznie i bardzo gościnnie zaprosili nas do swojej nory.
Weszliśmy. Było to dość obszerne i głębokie wklęśnięcie w skale, od przodu zakryte odłamami skał, które się stoczyły ze szczytu. Nasi nowi znajomi rozlokowali się tu wyśmienicie. W najdalszym kącie urządzili miękkie posłanie z suchej trawy, ułożyli kamienie, gdzie się paliło ognisko, przy którem gotowała się herbata w zasmolonym kociołku. W szczelinach ścian jaskini były ukryte woreczki z sucharami i herbatą, w kącie leżały wory i siekiery, te niezbędne atrybuty włóczęgi syberyjskiego, uchodzącego z więzienia lub z miejsca wygnania przez tundrę północną, przez góry i dziewiczą puszczę-tajgę, a idącego do Europy, za Ural, zimą i latem, w deszcz, w upały i w mrozy najtęższe. W worach włóczęga-zbieg nosi cały swój skromny, a bardzo mądrze obmyślony dobytek; siekiera służy mu do rąbania drzewa, a w razie potrzeby za broń do polowania lub w potyczce z policją i z kozakami posterunkowymi.
Włóczęga syberyjski posiada wielką wprawę w użyciu siekiery. Rzucona przez niego, ze świstem przecina ona powietrze i trafia między oczy niedźwiedzia lub... człowieka, jeżeli ten jest niebezpieczny dla ukrywającego się w lesie zbiega.
Nasi nowi znajomi odbywali swą niebezpieczną i uciążliwą drogę już od dwóch lat. Było to nader zajmujące towarzystwo. Jeden z nich, który się nazywał Hak, w zimie uciekł z Sachalinu, przeszedłszy po lodzie przesmyk Tatarski, oddzielający wyspę od kontynentu Azji. Za zbiegiem, naturalnie, zarządzono pościg, co było do przewidzenia, bo Hak był nie lada jakim zbrodniarzem. Zabił on około 15-tu ludzi, uczyniwszy napad na pocztę. Hak miał w swoich worach specjalne przebranie zimowe, mianowicie szeroki płaszcz z białego perkalu czy też z płótna. Gdy spostrzegał pogoń, natychmiast kładł się na śniegu, zakrywając siebie i swoje pakunki białym płaszczem i zlewając się zupełnie z martwą, białą pustynią, przez którą mknął północny wiatr z morza Ochockiego, niosąc chmury śniegu.
Drugi nazywał się Sieńka; był podpalaczem i uciekł z katorgi na Amurze, przedzierając się przez całą Syberję, kędyś aż pod Moskwę, specjalnie dlatego, aby zabić świadków, którzy dowiedli na sądzie jego zbrodni. O ile Hak, był grzeczny i towarzyski, wesoło żartował i dowcipkował, starannie jednak unikając spotkania się ze wzrokiem obcego człowieka, o tyle Sieńka był ponury, milczący i swym ciężkim, nienawistnym wzrokiem, jak gdyby wżerał się w oczy ludzi.
Najbardziej ciekawym typem był trzeci mieszkaniec nory w jaskini na Kizył-Kaja, — Trufanow. Mały, chudy, z długiemi siwemi włosami, o przenikliwych, czarnych, niespokojnie biegających oczach, był on stale w ruchu. Ciągle się kręcił, wstawał i natychmiast siadał, mówił zadziwiająco szybko, nie słuchał rozmów towarzyszy, wchodził i wychodził z jaskini, czyniąc wrażenie psa, niespokojnie węszącego.
Nic o sobie nie mówił, a gdyśmy go zapytali, skąd uciekł i za co poszedł do więzienia, od niechcenia rzucił:
— Z więzienia, dokąd wsadzono mię niesprawiedliwie...
I natychmiast wyszedł z jaskini swym sunącym bez szmeru krokiem.
— Nieszczęśliwy! — mruknęli jego towarzysze.
W kilka dni później dowiedziałem się od Haka, że Trufanow, dostał się do więzienia za jakąś drobną kradzież, będąc jeszcze młodym człowiekiem. Ale z więzienia, gdzie straszliwie tęsknił za rodziną, usiłował uciec, za co skazano go na dłuższy termin i już zesłano na Syberję. Stamtąd po paru latach znowu uciekł, a gdy go schwytali dozorcy więzienni, zabił jednego z nich. Obecnie był zbiegiem już po raz dziesiąty.
Zapoznanie się nasze ze zbiegami skończyło się na tem, że poprosili nas, abyśmy ich przyjęli do siebie na roboty i wystarali się dla nich u jedynego policjanta o pozwolenie na prawo zamieszkania w osadzie. Prosili, naturalnie, abyśmy nie wspominali władzom o ich przeszłości kryminalnej, lecz żebyśmy powiedzieli, że są oni ludźmi, którzy pogubili swe papiery.
Szczerość zbiegów z osobami prywatnemi jest charakterystycznem zjawiskiem na Syberji. Zbieg zawsze odkrywa swe karty człowiekowi prywatnemu gdyż na Syberji każdy chłop i mieszczanin pomaga uciekającemu z katorgi, ukrywa go przed pościgiem policji; na noc zaś wystawia przed progiem jedzenie dla włóczęgów, którzy przeciągają w nocy, w dzień bowiem nie lubią zazwyczaj pokazywać się w zaludnionych miejscowościach, gdzie zawsze „kręcą się“ przedstawiciele władzy.
Dlaczego Sybiracy uprawiają takie miłosierdzie dla zbiegów? Dwie przyczyny w danym wypadku odgrywają rolę. Jedna praktyczna; chęć pozyskania względów zdziczałego i często okrutnego zbiega, ściganego przez całe życie, jak dziki zwierz; druga — moralna: Sybiracy wiedzieli zawsze, że sądy carskie często posyłały do więzień i na wygnanie syberyjskie ludzi zupełnie niewinnych, na przykład tych, którzy byli skazani za swe przekonania polityczne, a którzy też często zmuszeni byli uciekać z Syberji, gdzie, zapomniani przez sąd i władzę, byli skazani na niechybną śmierć lub na utratę zmysłów.
Dzięki tym zwyczajom syberyjskim, dowiedzieliśmy się o przeszłości Haka, Sieńki i Trufanowa; ponieważ zaś potrzebowaliśmy robotników, więc obiecaliśmy im spełnić ich prośbę, co się nam udało przez wpływy zasłużonego profesora Zaleskiego.
Pod wieczór fale zupełnie się uspokoiły i powierzchnia jeziora była jak zwierciadło. Pożegnawszy naszych nowych znajomych, powróciliśmy do osady, gdzie nas wyglądano z niepokojem i niecierpliwością.
Profesor zabronił nam wyjeżdżać na jezioro w lekkiem czółnie, zastępując je wielką łodzią morską, w której tak niefortunnie chcieli nas ratować niektórzy osadnicy. Łódź ta miała 2 pary wioseł i ster, a więc wymagała trzech robotników.
Skorzystaliśmy z tej okoliczności, i już nazajutrz w naszej łodzi wiosłowali: Hak, Sieńka i Trufanow, podczas gdy robiliśmy pomiary głębokości, temperatury, czerpaliśmy próbki wody i szlamu i łapali hammarusy, kładąc je do słoików z formaliną.
Długie i ponure opowieści usłyszeliśmy od naszych robotników o życiu, losach i tragedjach męczenników więzień i katorgi syberyjskiej, lecz najstraszliwszą kartę tych dziejów odsłonił nam pewnego wieczoru Trufanow.
— Wszystko to głupstwo! — zawołał, gdy Sieńka skończył jakąś straszną opowieść o przygodach więźniów-zbiegów. — Ja wam opowiem, co mi się raz zdarzyło, po czem się stałem siwy i taki, jakim mię widzicie... niespełna rozumu... Uplanowaliśmy ucieczkę w pięciu z Akatuju. Porozumieliśmy się ze znajomymi, którzy byli na wolności, i mieli przygotować dla nas wory, siekiery i kociołek. Stało się jednak nieszczęście! Gdy, przepiłowawszy kraty więzienia i przeskoczywszy przez mur, przyszliśmy do wsi, gdzie mieszkali nasi znajomi, dowiedzieliśmy się, że ich aresztowano i wtrącono do więzienia. Pozostaliśmy więc bez rzeczy potrzebnych do ucieczki i włóczęgostwa, a zmykać trzeba było, bo we wsi niezawodnie z łatwością mogli nas wykryć policjanci. Chociaż pojmowaliśmy szaleństwo przedsięwzięcia, rozpoczęliśmy jednak włóczęgę.
— Była późna jesień... Już mrozy zaczęły dokuczać, dręczył nas głód i choroby. Nareszcie po paru miesiącach tego głodowego męczeństwa osłabliśmy zupełnie i zrozumieliśmy, że śmierć na nas czyha. Droga nasza ciągnęła przez niezaludnioną puszczę, i pomocy nie mogliśmy znikąd oczekiwać, wiedzieliśmy bowiem, że iść wielką drogą niepodobna, bo tam nas wytropią władze. Więc brnęliśmy lasami o chłodzie i głodzie.
— Wreszcie jeden z naszych towarzyszy przed wieczorem upadł i już więcej nie powstał. Ocknąwszy się rano z półzemdlenia i odrętwienia, zastępującego nam sen, przekonaliśmy się, że już nie żył. Pamiętam ten poranek tak jakby to było wczoraj...
— Pamiętam, że w głowie mojej błysnęła i natychmiast zgasła myśl straszna i wstrętna. Człowiek umarł, nic już nie czuje, nic zrobić nie może i nie chce, a taki sam los oczekuje i nas. Tymczasem umarły może nas wyratować! Wystarczy tylko odważyć się — jeść ludzkie mięso, ciało tego, który wczoraj jeszcze mówił do nas, cierpiał razem z nami, miał jeszcze iskrę nadziei... Wystarczy to postanowienie i odwaga, a wszystko się na pewien czas polepszy. A dalej — co Bóg da! Może się stać coś, co nas uratuje!... Myśl ta wkrótce znowu powróciła i zaczęła powracać coraz częściej, stając się męczącą i uporczywą, a w oczach swych towarzyszy spostrzegłem ją również... Borykaliśmy się z głodem i z tą straszliwą myślą jeszcze parę dni. Aż pewnego dnia, nic do siebie nie mówiąc, i nie umawiając się bynajmniej, wykopaliśmy ze śniegu ciało naszego towarzysza i rozdzieliliśmy je pomiędzy siebie tak, jak się dzieli mięso wołu albo barana. Od tej chwili byliśmy stale syci, tylko przestaliśmy patrzeć na siebie i staraliśmy się iść samotnie...
— Żadnych wyrzutów sumienia, żadnej zgryzoty, żadnych ciężkich myśli nie odczuwaliśmy, tylko jakieś ponure odrętwienie i niechęć do ludzi i... do samych siebie...
Trufanow przerwał i długo w milczeniu palił papierosa, skręconego z kawałka starego dziennika. Potem wrzucił niedopałek w jezioro i, splunąwszy, ciągnął dalej.
— Długa zima syberyjska, psia krew, długa i nie matka to, ale macocha zła...! Zbrakło nam znowu pożywienia, a iść nie mogliśmy, bo spadł głęboki śnieg. Znowu głód i chłód ścinał krew w żyłach i zapalał zielone i czerwone ogniki w oczach. Serce to biło jak młotem, to znowu zapadało w jakąś otchłań bez dźwięku i ruchu. A myśl, już raz struta, pracowała i podszeptywała każdemu z nas z osobna: „Trzymaj się i czekaj, aż umrze słabszy od ciebie“.
— Ja i stary Tatarzyn, Jusuf, doczekaliśmy się. Jednego dnia umarło dwóch naszych towarzyszy. Załatwiliśmy się z nimi prędko i gładko. Jeden był tłuściejszy i większy, drugi chudy i mały. Urządziliśmy loterję. Ja wygrałem dużego... Znowu ciągnęły się dni w sytości... Wystarczyło nam trupów aż do wiosny, gdy mogliśmy rozpocząć przerwaną podróż.
— Miałem jeszcze w zanadrzu spory kawał zmarzniętego mięsa ludzkiego, gdy podszedł do mnie Jusuf i rzekł:
— „Podziel się ze mną, bom głodny!“
— „Nie podzielę się, bo w takim razie jutro i ja byłbym głodny“ — odparłem.
— Odszedł, nic nie powiedziawszy, a ja postanowiłem jeść mięso potrochu, aby nie pozostać całkowicie bez pokarmu do chwili, gdy z głodu zemrze mój ostatni towarzysz, Tatar.
— Jednakże tej nocy przekonałem się, że moje nadzieje mogą pozostać płonne... Obudził mię przed świtem jakiś szmer, z trudem otworzyłem oczy i skoczyłem na równe nogi. Zobaczyłem, jak Jusuf uwiązał do swego pasa ciężki kamień i, kręcąc nim, zbliżał się do mnie. Od razu zrozumiałem, że chciał mnie śpiącemu zdruzgotać czaszkę tą straszliwą bronią, którą my, włóczęgi, nazywamy w żargonie dawnych zbójów — „kistieniem“. Nie wiedział, że się obudziłem i stałem już przygotowany do obrony, a byłem lepiej uzbrojony, bo miałem nóż. Ryknął z rozpaczy i odszedł.
— Od tej chwili rozpoczęła się męka najstraszniejsza! Jusuf polował na mnie stale, skradając się po nocach, czyhając w krzakach lub za kamieniami, ciskając we mnie duże i ciężkie kamienie lub gdym schodził z góry, staczając na mnie odłamy skał lub leżących drzew.
— Nie miałem chwili spokoju i wytchnienia. Umysł mój się mieszał, krew burzyła, a zęby szczękały... Nareszcie przyszło postanowienie, nieodwołalne, bezwzględne i krwawe. Z rana zjadłem ostatni kawałek mięsa, aby nabrać sił i, trzymając kość w ręce, zacząłem zbliżać się do Tatara, który czaił się o kilkanaście kroków ode mnie.
— Spostrzegłszy kość, z rykiem jakiejś szalonej radości, rzucił się ku mnie. Spostrzegłem, że wypuścił z rąk ciężki, sękaty kij, z którym się nie rozstawał, a który przygotował na mnie. Gdy Jusuf podbiegł do mnie, wyciągnąłem nóż z rękawa i pchnąłem to straszliwe widmo, które torturowało mię przez kilka okropnych dni.
— Uczułem radość, gdy żelazo weszło w coś miękkiego i gdy uczułem gorący strumień krwi na ręce. Uderzyłem trafnie... Ani krzyknął!.. Lekkie drżenie zwolna posuwało się od nóg do głowy, aż ustało... Przede mną był nowy zapas mięsa... Od tego przeklętego poranku cień Jusufa wszędzie idzie za mną!... Nie mogę spać, bo się boję, że rzuci się i zadusi; gdy siedzę w domu albo w jaskini, ciągle muszę wyglądać, aby się przekonać, że Tatar nie skrada się do mnie. W lesie oczekuję, że skoczy na mnie z gałęzi sosny, w stepie spodziewam się jego cienia w trawie lub za kamieniami... Posiwiałem i straciłem rozum, ale nic już nie poradzę! Jusuf mści się straszliwie i okrutnie, chociaż zjadłem go całego. Teraz on zjada mi duszę i mózg, jak robak, który toczy jabłko. Tylko wódka trochę pomaga, bo się wtedy zapomina... Czy nie macie, panowie, trochę wódki dla nieszczęśliwego Trufanowa, który przed wami odsłonił swoją nagą duszę?...
Milczeliśmy, głęboko wstrząśnięci tą ponurą opowieścią-spowiedzią. Ale inni zabrali głos i, porwani szczerością ludożercy, jęli opowiadać coraz to straszliwsze i ohydniejsze przejścia więźniów, zbiegów i włóczęgów, którzy zużywali tyle energji poto tylko, aby ratować życie, które nie miało żadnej ceny na społecznym rynku w Rosji, gdzie rząd z takiem planowem okrucieństwem zamieniał ludzi w dzikie zwierzęta i pchał ich w XX wieku w objęcia ludożerstwa i ohydnych zbrodni. W ten sposób tworzyły się niezliczone zastępy mścicieli, którzy zemsty dokonali w krwawe dni bolszewizmu.
Hak i Sieńko byli doświadczonymi zbrodniarzami, którzy po mękach, doznanych w więzieniach, byli zdecydowanymi wrogami społeczeństwa. Po parę razy uciekali z więzienia i byli już znani wszędzie jako „ptaki“, czy „latawce“, co oznaczało w żargonie więziennym ludzi, niemogących się pogodzić z trybem życia aresztanckiego. Administracja więzienna, której takie ptaki sprawiają dużo przykrości i kłopotu, walczyła z nimi w sposób okrutny. Przy pościgu, każdy żołnierz miał prawo zabić zbiega, za co otrzymywał nagrodę pieniężną od głowy; na Syberji z tej przyczyny istniał cały odłam kozactwa, szczególniej pośród kozaków jakuckich, który trudnił się wyłącznie ściganiem uciekających więźniów, łapiąc ich lub wprost zabijając i zarabiając po... 10 rubli od głowy. Zbiega, schwytanego i przyprowadzonego z powrotem do więzienia, administracja piętnowała specjalnemi stygmatami.
Hak pokazał nam te stygmaty, — przerażające znaki na swojem ciele. Były to koła i trójkąty na ramionach i piersi, wypalone gorącem żelazem. Znaki były tak głębokie, że przez wypalone mięśnie na piersiach widać było żebra. Sieńka miał inne stygmaty, wyrwane nozdrza i odciętą wierzchnią część ucha.
Każdy obywatel rosyjski, spotkawszy ludzi z takiemi znakami, miał prawo zabić ich chociażby tylko dlatego, aby doznać silnego wrażenia, lub wypróbować swą broń palną. Aresztanci, posiadający takie znaki, byli uznani przez sądy za „wiecznych“ aresztantów i pozostawieni faktycznie poza prawem.
Takich właśnie wyrzutków społeczeństwa, mieliśmy w naszych robotnikach, z którymi pływaliśmy i pracowali na jeziorze Sziro.
Byli to jednak ludzie bardzo uprzejmi, chętni i wrażliwi. Może zbytnia wrażliwość, nadzwyczajna łatwość i zdolność do podniecania się były właśnie powodem ich gwałtownych i krwawych czynów, sprawiedliwość zaś społeczna zamiast szpitala lub szkoły obrała dla nich siedzibę w więzieniach, burzących pojęcia moralne, i w katorgach, czyli miejscach ciężkich robót przymusowych.
Szczególnie przyjemny był w obejściu i pożyciu Hak. Zawsze pogodny i chętny do pracy, wdzięczny za każdy przejaw ludzkich względem niego uczuć, był on niezastąpiony przy pracach na wodzie. Był niegdyś majtkiem, znał i kochał wodę i czuł się w niej, jak we własnym żywiole. Pływał jak ryba, nurki dawał jak dzika kaczka.
Gdyśmy zgubili raz nasz „lag“ do mierzenia głębokości, Hak podjął się dopomóc nam w tem nieszczęściu. Wziąwszy ciężki kamień w ręce, opuścił się z nim razem na dno jeziora, które miało tam około 8 metrów głębokości, rozplątał sznur, który zaczepił się za odłamy skał, staczających się z Kizył-Kaja, i wydobył ciężki przyrząd.
Hak znakomicie też umiał łapać turpany.
Podpłynąć czółnem do tych czujnych, posępnych ptaków było wprost niepodobieństwem. Zrywały się daleko poza strzałem. Hak zaś pewnej niedzieli upolował dla nas kilka sztuk.
Wziął worek płócienny, przerzucił go przez ramię i poszedł. Gdy dowiedziałem się, że idzie na turpany, ruszyłem z nim razem. Na północnym brzegu jeziora, gdzie wpadał strumyk, rozebrał się, wziął worek, narwał sporo trzcin, przymocował je do szyi, tak, że zasłaniały mu całą głowę, z góry kazał narzucać trawy i wszedł do wody. Wkrótce natrafił na miejsce głębsze i popłynął, stojąc w wodzie. Mała kępka, porosła trzciną, powoli posuwała się ku niewielkiemu stadku turpanów, żerujących na jeziorze. Narazie ptaki, bacznie się oglądając, zaczęły odpływać od nieznanego przedmiotu, lecz stwierdziwszy, że to kępka trzciny, nie zwracały już na nią uwagi.
Tymczasem kępka dopłynęła do najbliższego turpana, który nawet skubnął jeden z badyli, lecz po chwili wrzasnął przeraźliwie i znikł pod wodą. Pozostałe z widocznem zdziwieniem obejrzały się, lecz nie widząc niebezpieczeństwa, uspokoiły się. Po paru minutach znikł drugi ptak, a po nim trzeci.
Kępka zaczęła się znów posuwać w stronę brzegu i po pewnym czasie z wody wynurzyła się postać Haka, po mistrzowsku wyrzucającego rękami i płynącego bardzo szybko w stronę trzcin.
Wkrótce był już na brzegu, a w worku miał trzy turpany, które na jeziorze, porwawszy za nogi, wciągnął pod wodę i wcisnął do worka, gdzie się potopiły.
— Trzeba zdjąć skórki jeszcze dzisiaj, gdyż jest gorąco i ptaki się zepsują, a wtedy cała wasza zadziwiająca sztuka pływania i wasze starania byłyby na nic! — zawołałem. — Szkoda, że nie mam noża, bo moglibyśmy to od razu zrobić.
— Nóż? — spytał Hak. — Zaraz wam dam.
Z temi słowami dotknął swych nagich bioder i tam, gdzie od stawu biodrowego zaczyna się brzuch, odciągnął skórę. Ujrzałem nieduży otwór, w którym Hak zanurzył dwa palce i wydobył długi, cienki nóż i malutką piłę. Była to kieszeń, zrobiona we własnej skórze „wiecznego więźnia“.
— My, starzy aresztanci, prawie zawsze poddajemy się tej operacji! — objaśnił mię z chytrym uśmiechem. — Inaczej nie można! Przecież żeby uciec z więzienia, trzeba przepiłować kraty, a czasem i kajdany. Ażeby obronić się od dozorcy lub żołnierzy, ścigających nas, trzeba mieć broń. Dlatego nosimy ze sobą zawsze to „pióro“ — cienki i ostry, jak brzytwa, nóż, którym łatwo „szyć“ człowieka.
Mówiąc to, Hak najspokojniej w świecie zabrał się do zdzierania skórek z turpanów, a czynił to zapewne równie zręcznie, jak mordował ludzi, a później „szył“ dozorców więziennych.
ROZDZIAŁ III. ZATOPIONE MIASTO.
Pływackie zdolności Haka dopomogły nam w jednem interesującem odkryciu, którego dokonaliśmy w południowej części jeziora Sziro. Pewnego razu urwał się nam ze sznurka doskonały termometr, którym mierzyliśmy temperaturę różnych warstw wody. Nasz robotnik natychmiast zrzucił z siebie ubranie i skoczył do wody. Po kilku głębokich nurkach wypłynął na powierzchnię jeziora, blady i przerażony.
Byliśmy bardzo zdziwieni, gdyż zdawało się nam, że nie ma takich rzeczy na świecie, które mogłyby przerazić Haka.
Jednak Hak był śmiertelnie wystraszony i drżącemi ustami bełkotał coś niezrozumiałego.