Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

W matni - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W matni - ebook

Klasyczny tekst w nowoczesnej formie ebooka. Pobierz go już dziś na swój podręczny czytnik i ciesz się lekturą!

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7991-596-5
Rozmiar pliku: 845 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

W pobliżu domu, w którym zamieszkała Regina, zatrzymała się taksówka z pogaszonymi latarniami. Dobrze zbudowany mężczyzna wślizgnął się do wspomnianej bramy, gdzie znikł. Z przeciwległego rogu ulicy wysunął się Wołkow, który obserwował od dłuższego czasu dom, do którego wszedł profesor Poznański. Zanim Wołkow zdążył zajrzeć szoferowi w oczy, ten dał gazu i odjechał.

Od przeszło dwóch godzin Wołkow obserwował tę kamienicę, nie spostrzegłszy nic szczególnego i podejrzanego, co by upoważniało do natychmiastowego działania. Według otrzymanej dyspozycji, winien był uprzednio porozumieć się z Żarskim, który oczekiwał jego wiadomości w Urzędzie Śledczym. Ale Wołkow postanowił działać na własną rękę. Nie bał się teraz przełożonego Żarskiego. Z doświadczenia wiedział, że zakochani policjanci nie mają zbyt czystego sumienia. Nie uszedł jego uwagi fakt, że Żarski miał już kilkakrotnie Anielę w swoim ręku, ale za każdym razem puszczał ją na wolność…

Przed udaniem się owego dnia do kawiarni Wołkow i Żarski zmienili swój zewnętrzny wygląd nie do poznania. Wołkow robił wrażenie młodego szlachcica. Długi, jasny wąs, krótko strzyżona bródka oraz rogowe okulary gruntownie zmieniły jego wyraz twarzy. Gładko uczesane włosy przeistoczyły się w „czuprynę” charakterystyczną dla działaczy rewolucyjnych owych czasów. Robił raczej wrażenie przywódcy robotniczego.

Wołkow wiedział, jak należy się ucharakteryzować, by „frajery” ustępowali mu z drogi, a ludzie nocy uważali go za „swego” człowieka. Był pewny, że dzisiejszego wieczora stanie się coś, co wydźwignie go wyżej na szczeblu kariery policjanta. Nie wątpił na chwilę, że Żarski „zapomina się” w towarzystwie urodziwej Anieli. Już cieszył się w duchu na myśl o nowym sukcesie. Ale, jakby na złość, w tej chwili wypłynęła w jego wyobraźni postać „Zimnej kokoty”, która spoglądała na niego z ironicznym uśmiechem.

„Już najwyższy czas, bym się jej pozbył — rzekł do siebie i machinalnie namacał browning w kieszeni. — To niezawodna broń”.

Z tych rozmyślań wyrwały go szybkie kroki, na odgłos których przytulił się do muru domu.

Wołkow nie wytrzymał. Z całych sił chwycił „Bajgełe” za klapy i potrząsnął nim niby liściem:

— Ty psie, bandyto! Ja cię nauczę!

— Nie denerwuj się. Szkoda twego zdrowia.

— Jeszcze jedno słówko, a będziesz aresztowany!

Ale Bajgełe wcale nie uląkł się. Przeciwnie, stawał się zuchwały i groźny. Nawet pchnął silnie Wołkowa, tak że ten ledwie nie zwalił się z nóg. Tego było już za wiele dla aspiranta Wołkowa. Sięgnął po rewolwer.

— Chcesz mnie zastrzelić? Domyślam się, co powiesz na swoje usprawiedliwienie: stary złodziej stawiał opór przy jego aresztowaniu.

Wołkow za sekundę miał nacisnąć cyngiel. Bajgełe byłby unieszkodliwiony i zgodnie z jego przewidywaniami Wołkow byłby usprawiedliwiony za zabójstwo przestępcy, gdyż ten stawiał opór. Wołkow chciał poznać przyczynę, dla której Bajgełe stał się taki hardy. Wiedziony intuicją, Wołkow domyślał się, że w tym coś się kryje. Na pociągnięcie cyngla zawsze jest czas. Wołkow postanowił podejść Bajgełe z innej strony.

— Jestem wierny moim zasadom: „swoich” zostawiam w spokoju.

— Uprzedzam cię, że będzie źle z tobą. — Nabierał odwagi Bajgełe.

— Powiedz mi lepiej, kto mieszka w tym domu?

— Kto? A ty niby nie wiesz?

— Poważnie mówię: nie wiem.

— To dziwne. Tu można się świetnie zabawić. W tej kamienicy mieści się dobrze urządzony dom rozpusty. Jestem tam stałym gościem.

— Powiedz mi, kto mieszka w tym domu — ponowił pytanie Wołkow w ostrym tonie. — Widziałem wchodzącego tu pewnego pana, w którego wieku nie przystoi taka zabawa.

— Rozumiem: masz na myśli profesora — roześmiał się Bajgełe. — Sądzisz, że ludzie uczeni inaczej te sprawy załatwiają?

— Tylko bez głupich żartów.

— Nie wierzysz mi? Mogę się udać tam z tobą. Przekonasz się, że mówię prawdę.

Wołkow usiłował przejrzeć myśli rozmówcy. Nie był tchórzem, ale tym razem, wiedziony intuicją, opierał się tej propozycji.

— Masz pietra? — odezwał się Bajgełe. — A ja miałem ciebie za ryzykanta. Zawsze twierdziłem, że urodziłeś się „blatnym”. Chyba przez pomyłkę zostałeś policjantem…

— Prowadź. Idę z tobą, gdyż pragnę się dowiedzieć o szeregu innych rzeczy, które mnie intrygują.

Wołkow nie miał wątpliwości, że dom, który opuścił Bajgełe kryje w sobie ważną tajemnicę. Tym bardziej, że do domu tego skrył się także podejrzany w oczach policji profesor Poznański. Rozsądek powstrzymywał go jednak od alarmowania Urzędu Śledczego. Zbyt często zdarzały mu się wypadki nieuzasadnionych alarmów. Wołkow zdawał sobie sprawę z tego, że jego autorytet ostatnimi czasy został nadszarpnięty.

Wołkow domyślił się, że Bajgełe musiał się obłowić i że świetnie mu się powodzi, skoro stać go na tak zuchwałe zadzieranie z policją. Upewniła w tym Wołkowa okoliczność, że Bajgełe miał na sobie nowiuteńkie, eleganckie futro. Banda musiała przeprowadzić większą robotę…

Bajgełe wszedł na czwarte piętro, spoglądając w szelmowski sposób na towarzysza. Stanąwszy pode drzwiami, Bajgełe zapukał w umówiony sposób do drzwi.

— Dlaczego nie dzwonisz?

— Po co psuć zakochanym parkom nastroje — wyjaśnił Bajgełe.

Po chwili uchyliły się drzwi i wysunęła się postać kobieca.

— To ja z przyjacielem — rzekł uspakająco Bajgełe.

Kobieta poleciła, by zaczekali i zatrzasnęła drzwi.

— W jakim celu? — zapytał zaniepokojony Wołkow.

— Nie denerwuj się. Tu trzeba wchodzić z uradowaną twarzą. Ona musi przygotować miejsce dla tak ważnego gościa, jak ty.

— Przecież ona mnie nie zna — mruknął Wołkow.

— To nie szkodzi. Jej wystarczy, że widzi cię w moim towarzystwie, by już nie uważała ciebie za byle kogo.

Wreszcie drzwi się otworzyły. W przedpokoju panował półmrok, który nie nastrajał zachęcająco. Bajgełe wyczuł, że Wołkow waha się, czy przestąpić ten próg. Pociągnął go za sobą.

— Proszę panów bardzo — zachęcała kobieta, która ich wpuściła. — U nas są swoi ludzie.

Bajgełe pchnął drzwi do bocznego pokoju, który był rzęsiście oświetlony. Wewnątrz nikogo nie było. Pokój był umeblowany wytwornie. Bajgełe, który dobrze się czuł w tym lokalu, zrzucił z siebie futro, które położył na krześle.

— Rozgość się i zachowuj, jak u siebie w domu — odezwał się Bajgełe do Wołkowa.

Gdy Bajgełe naradzał się szeptem z gospodynią, Wołkow usłyszał, jak ktoś w przyległym pokoju dusi w sobie śmiech. Serce Wołkowa zabiło silniej. Przez mózg przebiegła mu przykra myśl: „oni mnie tu wykończą na zimno”. Instynktownie sięgnął ręką do kieszeni, w której leżał rewolwer.

Wołkow siedział w pokoju sam przez kilka chwil. Nawet Bajgełe gdzieś znikł. Niepokój Wołkowa potęgował się. Był na siebie zły, że dał się naciągnąć tak lekkomyślnie przez Bajgełe. Nerwowo przeszedł się po pokoju i stanął przed podwójnymi i tak hermetycznie zamkniętymi oknami, że ledwie hałas ulicy można tu było usłyszeć. Wołkow wytężał umysł nad tym, jak się stąd czym prędzej uwolnić.

A śmiech z przyległego pokoju nie ustawał, jakby ktoś z niego kpił. Wołkow postanowił zareagować:

— Co to ma znaczyć?! — zawołał i kopnął nogą w drzwi.

Bajgełe natychmiast się zjawił i z uśmiechem na ustach zawołał:

— Fe, nieładnie urządzać awantury w obcym domu. Sądziłem, że jesteś dżentelmenem.

— Co to wszystko ma znaczyć? — ostro zapytał Wołkow. — Co to za kawały?

— Tylko bez nerwów, przyjacielu. Przygotowują tu dla ciebie takie przyjęcie, którego na pewno nie zaznałeś nigdzie jeszcze. Wnet wprowadzą ci tu najpiękniejsze dziewczęta. Muszą się jednak odpowiednio uszminkować.

— Co mnie zawracasz gitarę z kobietami. Przecież nie po to tu przyszedłem.

— A po co? — zapytał zdziwiony Bajgełe.

— Po raz ostatni uprzedzam cię: tylko bez kawałów!

— Ja mówię poważnie.

— Gdzie profesor?

— Ach, o niego ci chodzi, to naprawdę profesor w swoim fachu… Ale on jest teraz zajęty…

Wołkow poczynił krok naprzód i chciał otworzyć drzwi prowadzące do drugiego pokoju. Bajgełe zasłonił mu drogę, wybuchając śmiechem:

— Bez pośpiechu, przyjacielu. U nas, gdy się ktoś spieszy, dzieje mu się krzywda. Bądź cierpliwy, jeszcze tylko dziesięć minut na zegarze.

Bajgełe wskazał przy tym ręką na ścienny zegar. Wołkow nie miał teraz wątpliwości, że Bajgełe zabawia się z nim w kota i myszkę. Każda minuta wydawała mu się wiecznością. Bajgełe miał tak dziwny i odrażający wyraz twarzy, że Wołkow postanowił opuścić ten podejrzany lokal.

Ale oto naraz światła zostały pogaszone. Ciemności egipskie zaległy mieszkanie.

— Zapal światło, bo będę strzelał! — zawołał przerażony Wołkow.

W odpowiedzi rozległ się donośny śmiech. Wołkowa obleciał teraz niesamowity strach. Wiedziony przeczuciem, które mówiło, że grozi mu teraz wielkie niebezpieczeństwo, uczynił krok naprzód, gdy naraz poczuł silne uderzenie twardym przedmiotem w nogi. Okrzyk bólu zastygł na jego ustach.

Zanim Wołkow zdążył zorientować się w sytuacji, znów ktoś zapalił światło w pokoju. Bajgełe siedział przy stole, jakby nic nie zaszło. Szatański uśmieszek na twarzy mówił za niego…

Wołkow zerwał się wściekły z miejsca:

— Co za kawały będziesz mi tu wyprawiał. Ja cię nauczę!

I uczynił ruch, jakby chciał chwycić Bajgełe za kołnierz. Ale ten odtrącił go i roześmiał się na głos.

— Siadaj! — rozkazał Bajgełe.

Wołkow nie tracił nadziei, że to wciąż jakiś kawał. Chociaż w duchu myślał o zemście świata podziemnego, który w takich razach jest okrutny. Za ścianą muszą tu być zebrani przyjaciele Bajgełe i stąd płynie jego odwaga i zuchwalstwo. W takim razie ostra postawa i groźba zastosowania siły na nic się nie przydadzą. Postanowił tedy cierpliwie znosić te męki do końca. W podświadomości liczył wreszcie na to, że Bajgełe nie pozwoli na bestialską rozprawę z nim.

Wreszcie rozległy się ciężkie kroki. W mgnieniu oka Wołkow był otoczony przez grono osób, trzymających rewolwery w ręku.

— Panowie przedstawią się — rzekł Bajgełe. — Wołkow, moi towarzysze.

Wołkow stał, nie ruszając się z miejsca, jakby był przykuty do podłogi. Ze strachu wypuścił z ręki rewolwer, który spadł na podłogę. Drżał jak liść.

— Co, znasz ich? — spytał z ironią w głosie Bajgełe, zwracając się z tym do Wołkowa.

Wołkow nie odpowiadał.

— Mam wrażenie, że ich nie poznajesz — ciągnął dalej Bajgełe. — Wobec tego kolejno ci ich przedstawię: to Klawy Janek; zapewne niejedno o nim słyszałeś i wiesz. Zresztą, jesteśmy „swoi” ludzie — roześmiał się Bajgełe na głos.

Wołkow zmierzył się z Jankiem. Pierwszy odezwał się Janek:

— Już dawno szukałem okazji rozmówienia się z tobą!

Wołkow milczał.

— Nie bądźże tak przerażony — wtrącił się Bajgełe. — Nie jesteśmy tacy straszni ani odrażający. Przeciwnie, jesteśmy znani z gościnności. I nie obawiaj się: zaręczam ci, że włos z głowy ci nie spadnie.

— Tylko cała głowa — mruknął Moryc.

— Ach tak, zapomniałem ci przedstawić znanego Amerykanina — dowcipkował się Bajgełe. — Złota to rączka. Nie obawia się nikogo na świecie. Jeżeli odczuwa strach, to tylko przed szczurami…

Śmiech rozległ się w pokoju. Jedynie Wołkow nie mógł wydobyć głosu. Twarz jego na przemian pokrywały to rumieńce, to bladość. Odnosiło się wrażenie, jakby za chwilę miał dostać ataku sercowego.

— A oto towarzysz Krygier, o którym zapewne wiele słyszałeś — pełnił dalej Bajgełe rolę aranżera zabawy. — A ci trzej to jego nieodłączni i wierni towarzysze: Antek, Felek i „Milczek”. Niejedną jeszcze będziesz miał z nich pociechę, panie komisarzu. Zdolni chłopcy….

Regina nie zdejmowała oka z profesora, który stał niespostrzeżony przez nikogo w pobliżu drzwi w celach obserwacyjnych, czyniąc pośpiesznie uwagi w notesiku.

— Aha, byłbym zapomniał o profesorze, o którego tak się dopytywałeś — dorzucił Bajgełe, wskazując na stojącego w kącie poznańczyka.

Profesor, współczując Wołkowowi, odezwał się:

— Co zanadto, to niezdrowo: czego chcecie panowie od komisarza Wołkowa?

— Czego chcemy?… — podchwycił to pytanie Krygier. — Właściwie mówiąc, nic…. Pragniemy porozmawiać i… Będzie pan miał, panie profesorze, okazję przysłuchania się tej rozmowie.

Wołkow powoli odzyskiwał równowagę. Zrozumiał, że jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. W duchu tylko pomyślał: „niechaj się wydostanę stąd, a potem dam im nauczkę!”

Przyjrzał się bliżej Klawemu Jankowi i nie wierzył własnym oczom, że tak łagodny z wyglądu młodzian jest osławionym opryszkiem. Mózg jego przebiegła w tej chwili myśl: „ach, gdyby się tak stał cud i nadeszła w porę pomoc, byłbym przecież w ciągu sekundy nakrył tę bandę”.

Po chwili wszyscy siedzieli już przy stole.

— Co słychać w Urzędzie Śledczym? — spytał Krygier Wołkowa, uśmiechając się. — Nie stęskniliście się tam za mną?

— Oho! — uśmiechnął się Wołkow. — Gdybyście wiedzieli, jak was poszukujemy!… Ostatnie włamanie do skarbca udało się, co?

— Doskonale robota wypadła — odezwał się Janek.

— Hm… — mruknął Wołkow pod nosem. — Przynajmniej opłacała się…

— Naturalnie. Wykonujemy tylko takie roboty, które przynoszą dochód.

Bajgełe zbliżył się do Reginy i rzekł:

— Podaj do stołu. Tak miłego gościa nie podejmiemy „na sucho”. Musimy wypić „bruderszaft”.

— Ze mną? — uśmiechnął się Wołkow.

— Dlaczegoż by nie? — zauważył Janek. — Nie chciałbyś nawiązać z nami bliższych stosunków?

Wołkow zarumienił się i odpowiedział:

— Zależy na jakich warunkach.

— Na bardzo dogodnych — odezwał się Krygier.

Po chwili ciszy, która zapanowała, Bajgełe zabrał głos:

— Założymy swego rodzaju „spółkę”. Nieraz ci mówiłem, że byłby z ciebie lepszy złodziej niż policjant.

Na stole pojawiły się przednie trunki. Bajgełe nalał kieliszki i zawołał:

— Pijemy za pomyślność naszej przyjaźni. Mam nadzieję, że odtąd nie będziesz nas prześladował. Mamy, co prawda, stare porachunki, przyjacielu. Nie tyle ja, ile mój towarzysz, „Klawy” Janek. Pamiętasz chyba jego robotę u hrabiny?…

— Tak, przypominam sobie — wyjąkał Wołkow.

— Przypominasz sobie zatem i ten szczegół, jak podstępem zwabiłeś mnie do taksówki i zawiozłeś do Urzędu Śledczego? Muszę przyznać, że to był dobry pomysł.

Zebranym poprawił się humor. Bajgełe wykorzystał tę okazję, by powtórzyć kolejkę.

— Za zdrowie obecnych! — zawołał Bajgełe.

Wołkow siedział jakby przykuty do krzesła.

— Nie zawstydzisz nas — zwrócił się do niego Bajgełe. — Pij! Nie obawiaj się! Nie otrujesz się! Za życia możesz nam oddać większe usługi niż po śmierci…

Bajgełe przy tym poklepał przyjaźnie Wołkowa po plecach. Wołkow życzył sobie w duchu, by ziemia się pod nim rozstąpiła. Nie mógł już dłużej wytrzymać w ich towarzystwie. Ale bał się zdradzić ze swoich myśli. Musiał pić z tym towarzystwem. A Bajgełe jako mistrz ceremonii wznosił toasty to „za zdrowie blatnych”, to „za pomyślność ment, które dają się otruć” itd.

Bajgełe w pewnym momencie szepnął Wołkowowi na ucho: „Zdejm przyczepione długie wąsy, nie do twarzy ci w nich”. I nie czekając na zgodę Wołkowa, Bajgełe jednym pociągnięciem ręki zdarł mu „przyczepkę”. Wołkow podskoczył z oburzenia.

— O! Teraz cię poznaję! — zawołał Janek. — Pragnę właśnie rozmówić się z tobą, bez maski.

— Proszę bardzo! — wyjąkał Wołkow.

Z tajemniczym uśmiechem na ustach, Janek napełnił kieliszki i rzekł:

— Zanim przystąpię do sedna rzeczy, musimy raz jeden wypić za zdrowie narzeczonej policjanta zamordowanego krytycznej nocy, po obrabowaniu hrabiny.

Oczy zebranych zatopiły się w twarzy Wołkowa, który naraz, jakby zakołysał się na krześle, a kieliszek wypadł mu z ręki, spadając z brzękiem na podłogę. Wołkow siedział ze zwieszoną głową, jakby dostał ataku sercowego.

— Rozumiemy, rozumiemy cię… — odezwał się Bajgełe. — Wzruszyłeś się niedolą policjanta…

Zebrani porozumieli się spojrzeniem.

— Powiedz mi, Wołkow — odezwał się Janek — ile dałeś właścicielowi domu zajezdnego, że mnie zadenuncjował?

— Niedużo, dwieście dolarów.

— Tak mało? Żałuję, że nie byłem wówczas więcej wart — uśmiechnął się Janek. — A teraz powiedz mi, Wołkow, czy, jeżeli cię puścimy stąd, będziesz nas nadal prześladował?

— Muszę. Jestem policjantem. To mój obowiązek.

— A jeżeli ci damy grubszą sumkę?

— Nie przyjmuję łapówek.

— Od kiedy? — uśmiechał się Bajgełe.

— To moja sprawa.

— Ale i nasza — zauważył dyplomatycznie Janek. — Pytamy o to, bo jesteśmy w tym zainteresowani.

— I mnie interesuje wiele rzeczy, a jednak o nie nie pytam — odparł Wołkow.

— Możesz pytać o wszystko, nawet o to prosimy — zauważył Bajgełe.

Nerwy Wołkowa nie wytrzymały. Nie wiedział, jak się wydostać z opresji. Wstał i zawołał nerwowo:

— Mówcie otwarcie! Nie męczcie mnie! Wpadłem, powiedzcie tedy, czego chcecie ode mnie i co mam uczynić?

— Bardzo wiele masz uczynić dla nas — rzucił Bajgełe.

— Dosyć wytaczaliście moją krew! — unosił się Wołkow.

— Co też wpada do twojej głowy policyjnej?! — drażnił go Bajgełe. — Komu z nas może się przydać twoja krew?…

Profesor, który siedział na uboczu i przysłuchiwał się rozmowie, nie mógł dłużej przypatrywać się mękom zadawanym Wołkowowi.

— Powiedzcie mu od razu, o co chodzi — zwrócił się do zebranych z prośbą w głosie.

Oczy Wołkowa wyrażały teraz wdzięczność profesorowi.

Ale wtem zabrał głos Krygier, który odezwał się:

— Panie profesorze, proszę nie wtrącać się do nieswoich spraw. Gdy który z nas dostaje się w ich ręce w Urzędzie Śledczym, także nie zaznaje litości.

— Ale trochę więcej człowieczeństwa! — apelował profesor do uczuć bandy Janka.

— Człowieczeństwa! — podchwycił to słowo Krygier. — A kiedy ja długie lata tłukłem się w czterech ścianach brudnej celi więziennej, niby lew w klatce cierpiałem w niemieckim Zuchthaus głód i chłód, czy któremukolwiek z moich prześladowców wpadło na myśl, że i ja mam serce, duszę, mózg i ciało? Przypominam sobie pierwszy wyrok skazujący, kiedy w rzeczywistości byłem niewinny! Ach, wówczas to przekonałem się, ile sadyzmu wyrażała twarz mego oskarżyciela!… Czyż on miał dla mnie człowieczeństwo?

— Ale to, zdaje się, należy już do przeszłości — przerwał mu Janek — a ja muszę jeszcze z Wołkowem o wielu sprawach pomówić.

I przysunąwszy się bliżej do Wołkowa, Janek zatopił w jego twarzy parę gorejących, czarnych oczu.

— Powiedz mi — przystąpił Janek do rzeczy — co mamy uczynić, abyś nas więcej nie prześladował? Uprzedzam, że na twoje stanowisko i rangę gwiżdżemy. No, więc?

— Możecie ze mną zrobić, co wam się żywnie podoba — odparł Wołkow bezradnie.

— Nic ci nie zrobię, o ile zostaniesz naszym udziałowcem i będziesz członkiem naszej bandy.

— Jak śmiesz mi coś podobnego zaproponować? — wrzasnął Wołkow.

— Więc odmawiasz? Nie masz ochoty? Nie przystoi ci się z nami kolegować? — świdrował go teraz oczyma Krygier.

Wołkow nie odpowiadał.

— Kierujesz się naszą taktyką — ciągnął dalej Krygier. — Milczenie to złoto.

— Pewnie — mruknął Wołkow pod nosem.

— Ale my potrafimy ci język rozwiązać. Uczynimy to nie gorzej od waszych specjalistów w Urzędzie Śledczym! Kolega Milczek potrafi nie gorzej od was.

Krygier wskazał palcem na Milczka, który przez cały czas siedział z boku, a ręce aż swędziły od chęci… Z rozkoszą byłby się załatwił teraz z Wołkowem.

— Spróbujcie — odparł Wołkow, zagryzłszy wargę. — Przekonacie się, że i ja potrafię milczeć.

— Ciekaw jestem czy wytrzymasz — zawołał surowo Janek. — Czy przypominasz sobie, jak to w Urzędzie Śledczym zajeżdżałeś mi pięściami aż pod nos?

— Mam słabą pamięć — silił się Wołkow na odwagę. — Jeszcze możesz się tam znów znaleźć.

— U was, tam?… Tak!… Zresztą, wszystko jest możliwe! Ale i to jest pewne, że ty tam nie będziesz miał głosu.

Wołkowa ogarnął niepokój i strach:

— Co, zamierzacie mnie zakatrupić?

— A po co od razu zabijać? — odezwał się Moryc. — W zasadzie unikamy „mokrej roboty”.

— Zależy od wypadku — ironizował Wołkow.

— Masz rację — wtrącił się Janek. — Ale krytycznej nocy, kiedy obrobiliśmy hrabinę, policjanta nie zamordowaliśmy.

Wszyscy utkwili oczy w twarzy Wołkowa, który ledwie wymógł na sobie te słowa:

— Któż tedy, jeżeli nie wy, zamordował policjanta?

— Co??? — Nie wytrzymał Janek i lekko uniósł się w górę, wyciągnąwszy przed siebie ręce. Robił wrażenie drapieżnika, który za chwilę gotów jest wpić się szponami w swą ofiarę. — Coś powiedział przed chwilą? Że my jesteśmy zabójcami policjanta?…

— W Urzędzie Śledczym są tego zdania. Mnie to zresztą nie obchodzi — odparł Wołkow.

— Ale mnie to obchodzi! — stuknął Janek pięścią w stół.

W ogólnym napięciu dał się słyszeć dziwny śmiech kobiety, od którego Wołkowowi aż zimno się zrobiło.

— Kto się tak śmieje? — zapytał Wołkow nieswoim głosem.

— Dziewczynki! Dziewczynki ładne i kuszące, panie komisarzu — wyjaśnił Bajgełe z nadrobioną wesołością.

Wołkow głęboko odetchnął. W tym momencie Janek krzyknął:

— Wołkow! Gdzie mój udział w robocie u hrabiny?

— Co? Coś powiedział?… — wyjąkał Wołkow przerażony, wodząc ręką po zroszonym potem czole.

— Powiadam ci, abyś mi natychmiast zwrócił moją część łupu zrabowanego hrabinie. Zapominasz, że byłem wspólnikiem do tej wyprawy.

— Nie rozumiem, o co ci chodzi. Czego żądasz ode mnie? — zawołał Wołkow, bliski szału.

— Domagamy się udziału w wielkiej sumie obcej waluty, którą zabrałeś zamordowanemu policjantowi.

— Ja?…

— Tak, to ty zamordowałeś policjanta! — wykrzyknął Janek.

Profesor, który przez cały czas obserwował rozmówców, zbliżył się do nich raptownie. Nie wierzył własnym oczom i uszom.

Ale Wołkow parsknął śmiechem:

— Co się wam przyśniło, do licha? I co jeszcze zmyślicie?

— Nic więcej — odparł spokojnie Janek. — Chcemy, abyś się przyznał, że owej nocy, kiedy obrobiliśmy hrabinę, zamordowałeś policjanta i odebrałeś mu tekę z łupem, którą w czasie ucieczki zgubiłem.

Profesor gotów był przysiąc, że Janek znów dostał ataku szału i że postradał zmysły.

— Pan sądzi, że nie mówię do rzeczy? — zwrócił się Janek do profesora. — Zapewniam pana, że jestem przytomny i wiem, co mówię.

Ale Wołkow, śmiejąc się, przerwał Jankowi:

— Sądzicie, że każdy jest zdolny ot tak sobie zamordować człowieka, jak wy? Szkoda waszych zabiegów. Nie lękam się waszych oszczerstw i w dodatku tak głupich. Dziwię się, że dla takich bzdur podstępem zwabiliście mnie tu, do tego domu.

— Dobrowolnie tu szedłeś — rzekł Bajgełe. — A zresztą, gdybyś dziś nie przyszedł, sprowadziłbym cię tutaj innym razem.

Profesor nie mógł dłużej tego znieść i odezwał się:

— O ile się nie mylę, pan Wołkow jest aspirantem policji. Czy macie dowody, że ten pan jest mordercą?

Krygier podszedł do profesora i oświadczył mu:

— Tak jest w rzeczywistości. Oto ma pan egzemplarz człowieka, który prześladuje człowieka pod zarzutem zamordowania policjanta, którego sam sprzątnął. Oto jak wygląda wasz „nadświatek”.

— Kłamstwo!… To ohydne kłamstwo!… — zerwał się Wołkow z miejsca, dobywszy momentalnie rewolweru.

Ale zanim Wołkow zorientował się w sytuacji, Milczek jednym skokiem był przy nim i wyrwał mu broń z ręki. Milczek usiłował go nawet poczęstować rękojeścią browningu, ale Janek i Krygier odepchnęli go.

— Dosyć go bijemy tym, że demaskujemy jego zbrodnię — zauważył Moryc. — Jesteśmy ludźmi kulturalnymi.

— Panie Wołkow — odezwał się Krygier — przyznajesz się, czy nie?

Wołkow milczał.

— Radzę ci po przyjacielsku, odpowiadaj — odezwał się Bajgełe.

— Nie mam się do czego przyznawać. Nikt zresztą nie wierzy waszym bredniom. To, co wy mnie zarzucacie, jest wymysłem dla zemsty.

— Właśnie dlatego, że nikt nam nie uwierzy, wolimy, abyś ty się przyznał. My wszak jesteśmy zbrodniarzami, a ty przyzwoitym człowiekiem, komisarzem policji, stróżem bezpieczeństwa — ironizował Krygier.

Janek złapał Wołkowa za klapy i zatopiwszy swój wzrok w jego przerażonych oczach, zapytał:

— Przyznajesz się czy nie? — krzyczał Janek.

— Tylko bez przemocy! — odezwał się profesor.

— Przecież to ich metoda — zawołał Krygier.

— Przyznajesz się czy nie? — krzyczał w niebo.

— Nie! — jeszcze głośniej wołał Wołkow.

Janek głośno klasnął dłońmi. Jakby w odpowiedzi na to z drugiego pokoju rozległ się śmiech kobiety. W chwilę po tym drzwi się otwarły i na progu ukazała się „Zimna kokota”. Odważnie zbliżyła się do Wołkowa.

— Znasz tę dziewczynę? — roześmiał się Bajgełe. — Widzisz, że cię nie oszukałem i że w tym domu są ładne kobietki…

Wołkow spojrzał ostro na „Zimną kokotę”, ale zanim zdążył coś powiedzieć, rzuciła mu prosto w twarz:

— Tyś zamordował policjanta!… Już zapomniałeś, coś mi opowiedział?

Wołkow był zdruzgotany. „Zimna kokota” ciągnęła dalej:

— Coś przypuszczał? Że ciebie kocham?!… Ha-ha-ha… Ja, córka starego złodzieja miałabym kochać policjanta, który prześladuje moich najbliższych? Zawsze cię nienawidziłam, a teraz daję ci tego dowód!

Wołkow, wściekły, zawołał:

— Zabierzcie tę „skórę” sprzed moich oczu! A z wami ułożę się!

— Już ci się nie podobam? — drażniła go.

Janek rozkazał jej, by opuściła pokój.

— No, teraz jesteśmy na dobrej drodze i możemy przystąpić do sedna sprawy — rzekł Krygier.

Profesor, który był świadkiem tego zajścia, odezwał się:

— Zbytecznie traciłem tyle czasu na studia psychologii przestępców… Teraz już naprawdę nie wiem, kto jest porządnym człowiekiem, a kto zbrodniarzem… Człowiek to zagadka.

Profesor wygłosił jeszcze szereg sentencji, po czym na pożegnanie im rzekł:

— Rozstaję się z wami i radzę wam, jako człowiek życzliwy, abyście zmienili zawód i tryb życia. Oszukujecie tylko siebie.

Po wyjściu profesora Wołkow odezwał się pierwszy:

— Po co wam potrzebna była obecność profesora? Czyż musi wiedzieć szczegółowo o naszych sprawach?!… Sądziłem, że działacie z większą ostrożnością i w większej konspiracji.

— O, teraz mi się podobasz! — zawołał Bajgełe. — Gadasz jak blatny, a nie jak policjant. Szkoda, że nie byłeś z nami o wiele wcześniej szczery.

Ale oto stała się rzecz nieoczekiwana, Wołkow wstał z miejsca. Jego twarz zdradzała dawną pewność siebie.

— Do diabła! — zawołał Wołkow. — Czy wy sobie wyobrażacie, że naprawdę się was uląkłem? Wasz trik z „Zimną kokotą” na nic się nie przyda. I jak ważyliście się mnie tu wziąć na badanie, jakbym był złodziejaszkiem na podobieństwo wielu z was?

— Nie denerwuj się! — odezwał się Krygier. — Mamy w ręku przeciw tobie takie dowody, że już się nie wykręcisz.

— Dowody? Jakie? — udawał Wołkow pewnego siebie.

— Na okazywanie dowodów mamy zawsze czas. Teraz zależy nam na tym, abyś się sam przyznał do zbrodni — rzekł Bajgełe.

— Nie mam do czego się przyznawać — trzymał się Wołkow swego.

— Zmienisz swoje zdanie — rzucił ostro Janek. — Daję ci dziesięć minut czasu na zastanowienie się.

Krygier zaś zabrał się do Wołkowa od innej strony:

— Trudno. W życiu nieraz następuje zamiana ról. Niejednokrotnie postępowałeś z aresztowanymi tak samo, jak my teraz z tobą. Różnica polega tylko na tym, że nie odeślemy cię do więzienia, nawet gdy nam wyznasz stuprocentową prawdę. Przeciwnie, po takiej robocie nabraliśmy do ciebie więcej zaufania. Cenimy ludzi, którzy radzą sobie w życiu. Pensja policjanta nie może starczyć dla człowieka o twoim pokroju i temperamencie. „Zimna kokota” nie lubi ludzi utrzymujących się tylko z pensji.

Wołkow siedział przygnębiony. Był bezsilny wobec tej bandy. Zapytał w pewnym momencie:

— Czego dziś chcecie ode mnie?

— Abyś został naszym wspólnikiem — odrzekł Krygier.

— Dziękuję za ofertę — padła odpowiedź Wołkowa.

— Więc nie chcesz się przyznać do zbrodni zabójstwa policjanta?

— Nie doczekacie się chyba tego.

— W takim razie — odparł Krygier — udowodnimy ci tę zbrodnię. Wyjąwszy z teczki dwie paczki banknotów dolarowych, Krygier podsunął je Wołkowowi:

— Poznajesz je? Przyjrzyj się im bliżej! Te banknoty leżały w teczce zamordowanego policjanta.

Wołkow drgnął. Trupia bladość pokryła jego twarz. Bajgełe podsunął mu kielich wina do ust:

— Tylko nie mdlej. Nie wypada…

Wołkow po chwili milczenia zadał zebranym pytanie:

— Skarbiec to wasza robota?

— Przecież wiesz, że nasza.

— Tak, jesteście mądrzejsi od nas — mruknął Wołkow.

— Mądrzejsi, nie powiedziałbym — zauważył Krygier — ale pracowitsi, to owszem. Nie czekamy na pomoc konfidentów czy kapusiów. Gdybyś z nami utrzymywał bliższe stosunki, twojej kasety nie tknęlibyśmy.

— Skąd wiecie, że w ogóle miałem safes w tym skarbcu?

— Mamy nie gorsze informacje od was, gdy nam na tym zależy — drażnił Wołkowa Krygier swoimi uwagami.

— Ona wam o tym mówiła! — zawołał oburzony Wołkow. — Ja ją!…

— Nic jej nie zrobisz! — odparł Janek. — Będziesz robił, co my ci nakażemy. Od razu poznałem te paczki banknotów po banderolkach. Nie zmieniłeś ich. W tym stanie zabrałem je z kasy hrabiny. Pochodzą one z tej samej teki, którą zgubiłem, gdy przesadziłem płot, ścigany przez policjanta, później zamordowanego przez ciebie.

Wołkow z każdą minutą coraz głębiej się upewniał, że już się nie wykręci z ich rąk. Leżał na obu łopatkach. Postanowił ratować się z opresji.

W pierwszej chwili, gdy widział że wpadł, myślał o samobójstwie. Później szukał sposobu na wydostanie się z ich rąk. Pod koniec zrezygnował z tych postanowień i zdecydował się na kompromis…

Moryc podsunął Wołkowowi wyjście:

— O ile pan zdaje sobie sprawę z sytuacji, w jakiej się obecnie znajduje, łatwo dojdzie pan do wniosku, że o wiele lepiej uczyni, gdy z nami nie będzie zadzierał.

— Pan ma rację — przytaknął mu Wołkow. — Co mam tedy uczynić?

— Przede wszystkim — zabrał w tym miejscu głos Bajgełe — wypić po kieliszku.

Wołkow nie wzbraniał się. Wychylił dużą szklankę czystej i zacierając ręce, rzekł:

— Jestem wasz człowiek. Możecie ze mną mówić otwarcie.

Krygier kiwnął głową na Janka, który przemówił:

— Po pierwsze, musisz nam powiedzieć, ile pieniędzy było w teczce. Po drugie, podział zrobimy na równe części. Musisz pamiętać o tym, że miałem jeszcze dwóch pomocników i „uganiacza”, ogółem więc pięć udziałów.

— A pieniądze, które zabraliście z kasety? — zapytał Wołkow.

— Będą objęte rozliczeniem — wyjaśnił Krygier. — Uważamy cię za równego wspólnika.

— Więc czego jeszcze chcecie ode mnie? Dziś mam dyżur w Urzędzie Śledczym.

— Nie żądamy mało, ale też nie żądamy dużo — rzekł Krygier. — Nasze warunki są: zostaniesz stałym wspólnikiem naszej bandy. Zachowując stanowisko komisarza policji, możesz nam oddawać bezcenne usługi. A w zamian otrzymywać bodziesz zyski ze wszystkich naszych wypraw. Dla nich będziesz komisarzem, dla nas wiernym towarzyszem.

— Za wiele żądasz ode mnie! — oburzył się Wołkow. — Tak podłym nie mogę być przez całe życie!

— Tak podłym? — parsknął śmiechem Krygier. — Czyż trzeba było większej podłości od tej, której dopuściłeś się wobec podwładnego policjanta? Sądzę, że powinieneś być nam wdzięczny, iż nie wzgardzamy tobą i bierzemy cię na wspólnika.

Wołkow odnosił wrażenie, że ciężar rzucony nań znienacka przygniatał go coraz niżej do ziemi. Nie mógł oponować ani podnieść oczu. Z zimnego wzroku Krygiera wywnioskował, że to człowiek bezwzględny, ostry i przebiegły. Wołkow zdawał sobie sprawę, że wpadł do sieci zręcznie nastawionych.

Ogarnął umysłem przejścia z całego dnia i doszedł do przekonania, iż właściwie lepiej się stało, że dziś dowiedział się o zdradzie kochanki oraz o wykradzeniu dolarów z jego kasetki. Już w myśli szukał sposobu wydostania się z opresji. Teraz musi na wszystko przystać i się zgodzić, ale potem…

Nie mógłby dokładnie określić, co zamierzał uczynić potem. W podświadomości marzył o paszporcie zagranicznym, o grubszej forsie, a reszta…

„Uciekać! Uciekać stąd jak najprędzej!” — oto co nakazywał mu instynkt samozachowawczy.

Przez mózg przebiegła okropna myśl o szubienicy, na którą niejednego przestępcę już zaprowadził. Zimny pot zrosił jego czoło. Był bliski omdlenia.

Nie przewidywał, że ci ludzie tak szybko jeszcze nie wypuszczą go z rąk. Zanim się wyzwoli, będzie musiał udzielić gwarancji. „Na pysk” mu nie wierzono. Zażądano odeń przyrzeczenia na piśmie.

I Krygier wyjął wieczne pióro, kartkę papieru, po czym podsunął to chytrze Wołkowowi.

— Czego jeszcze? — przeraził się Wołkow.

— Nic takiego… — uśmiechnął się Krygier. — Napiszesz kilka słów, które ci podyktuję. A potem będziesz mógł sobie spokojnie iść na dyżur nocny. Czyż mamy prawo przeszkadzać ludziom pracy i obowiązku, którzy w dzień i w nocy mają czuwać nad bezpieczeństwem przed takimi, jak my…

— Sprawia to wam przyjemność, gdy możecie się nade mną znęcać i wytaczać moją krew? — rzucał się w bezsilności Wołkow, bliski płaczu.

— A mało tej krwi wytaczałeś naszym braciom, gdy dostali się w twoje delikatne rączki? Nie obcy ci termin „w krzyżowym ogniu pytań”… Teraz przynajmniej będziesz zdolny do zrozumienia stanu psychicznego naszego brata, którego niejednokrotnie zapewne zmuszałeś do przyznania się do zbrodni, przezeń nawet niepopełnionych. O, wasze twarze bezlitosne!… Ciebie przynajmniej nie czeka jeszcze pobyt w zimnej, wilgotnej norze więziennej… Wydawało ci się, że zabijesz policjanta, zrzucisz winę na Janka i wszystko będzie w porządku? Byłeś w stu procentach pewny, że nikomu nawet na myśl nie wpadnie, iż ten surowy i wzorowy Wołkow, stróż bezpieczeństwa, może być brany pod uwagę jako zabójca!?… Ale my mieliśmy tę odwagę ciebie właśnie o to posądzić! Naszego Janka chciałeś obarczyć niepopełnioną zbrodnią zabójstwa! A nadto obciążysz go plamą hańby z powodu ograbienia „doli” kompanów. Czy zdajesz sobie sprawy z tego, co czekało Janka, gdyby nie był zasługiwał na stuprocentowe zaufanie? A gdyby nie uciekł z więzienia, Janek zawisłby na szubienicy! Ty!…

— Dosyć! Dosyć! — zawołał Wołkow i chwycił za rękojeść rewolweru, który leżał przed nim na stole.

— Chcesz pozbawić się życia? Proszę bardzo… Wątpię jednak, czy i na to starczy ci odwagi. Zresztą głowa twoja kuli nie jest godna….

— Co, w moim domu? — krzyknęła Regina. — Tu samobójstwo?…

— Nie przejmuj się! — uspakajał ją Krygier. — Zbyt wielki to tchórz!… A nawet gdyby strzelił sobie w łeb, niedaleko stąd płynie Wisełka… Załatwimy go jakoś…

Słowa Krygiera działały na Wołkowa oszałamiająco. Tracił z minuty na minutę resztki woli i sił. Błędnym wzrokiem patrzał na Krygiera, który go jakby zahipnotyzował.

Krygier nie tracił czasu i „wykańczał” Wołkowa:

— No, czemu stoisz bezradnie? Albo pakuj sobie kulę w łeb, albo pisz! Bo na ceregiele i zabawy nie mamy już czasu.

Znów zapanowało milczenie. Krygier nie spuszczał oka z twarzy Wołkowa.

— Odłóż broń, szkoda twoich młodych lat — zaczął Krygier z innej beczki. — Niejedna rozkosz czeka cię w tym wieku. Pięknych kobiet nie brak. „Zimna kokota” nie jest jeszcze wszystkim… Nie potrzebujesz się zbytnio przejmować naszą propozycją. Zapewniam cię, że mokra robota nie wchodzi u nas w rachubę.

Wołkow przez kilka chwil trwał w zamyśleniu. Na jego zmęczonej twarzy widniały ślady zaciętej walki wewnętrznej, która w nim się rozgrywała. Ambicja nie pozwalała mu, by został jawnie członkiem bandy przestępców. Ale na nic stanowczego nie mógł się zdobyć. Nie miał sił, by skończyć ze sobą.

— Dosyć namyślałeś się! — rzekł Krygier tonem rozkazującym. — Weź pióro do ręki!

Wołkow machinalnie spełniał życzenia Krygiera.

— Pisz! — rozkazał Wołkowowi. — Pamiętaj jednak, że nie żartujemy. O ile z góry myślisz o zdradzie, uprzedzam cię, że wpadniesz. Zawczasu i o tym pomyśleliśmy. Unieszkodliwiliśmy cię na zawsze. Na wspólnika także cię nie bierzemy, gdyż obawiamy się z twej strony niespodzianki. Teraz jesteś nam potrzebny jedynie ze względu na dalsze sprawy. Twemu komisarzowi Żarskiemu jeszcze głowa pęknie od kawałów, których mu nie pożałuję, zanim opuszczę ten kraj.

Przez chwilę Krygier zastanowił się nad dalszym postępowaniem, co wykorzystał Wołkow, który jakby naraz odzyskał władzę nad sobą.

— Oświadczam, że nie będę z wami utrzymywał żadnych stosunków. Możecie postąpić, jak chcecie.

Co rzekłszy, Wołkow uczynił krok naprzód.

Wszyscy zerwali się z miejsc. Głos Wołkowa nie miał naturalnego brzmienia. Oczy jego szkliste dziwnie teraz spozierały przed siebie.

Krygier zapalił cygaro, potem, cedząc każde słowo, ciągnął dalej:

— A więc, nie masz zamiaru utrzymywać z nami stosunków?

— Tak. To się nigdy nie stanie. Mnie jest wszystko jedno.

— Jeśli tak, to… możesz sobie iść precz stąd!

I Krygier wskazał mu ręką na drzwi.

Wołkow był niezdecydowany. Nie pojmował, co to ma znaczyć. Czy to nowy trick, czy manewr podstępny ze strony Krygiera? Przed chwilą jeszcze trzymał go tak mocno w swych łapach, a teraz — każe mu iść?

— Dlaczego jeszcze tu stoisz? Czy czekasz na to, aż cię stąd wyrzucimy?

Zebrani w pokoju spoglądali ze zdziwieniem na Krygiera, nie rozumiejąc jego postępowania.

Wołkow próbował posunąć się naprzód. Ale widząc, że Krygier łączy się z kimś telefonicznie, przystanął.

— Hallo! Maks?… To ty?… Za dziesięć minut masz tu być z autem…

Odkładając słuchawkę, Krygier zwrócił się do Wołkowa:

— Staczasz ze sobą boje? Zemsta nasza wszędzie cię dosięgnie. Ja na twoim miejscu byłbym spełnił wszystkie żądania. Tak czy siak: mamy cię w ręku.

Wołkow, nie wyrzekłszy ani słowa, powrócił na miejsce. Nalał szklankę wódki i wypił ją duszkiem.

— Zgadzam się na waszą propozycję, ale stawiam jeden warunek.

— Jaki warunek? — zawołał pierwszy Bajgełe.

— Abym mógł zemścić się na „Zimnej kokocie”.

Teraz wyskoczyła ona z kąta, w który się zaszyła i zawołała:

— Janku, nie dasz mnie chyba skrzywdzić?

— Za mego życia włos ci z głowy nie spadnie! — padła jego odpowiedź.

— To jest warunek nie do przyjęcia — odparł Krygier. — Czy policja także zdradza swoich konfidentów? Dlaczegoż my mamy tak postąpić?

Wołkow zrezygnował do reszty:

— Trudno! Należę do was! Widać los nas sprzągł…

— To jest co innego. Teraz pisz.

Krygier zaczął dyktować:

„Ja, Wołkow, aspirant policji Warszawskiego Urzędu Śledczego, przyznaję się do tego, że krytycznej nocy włamania się do kasy hrabiny Mołdakowej, zamordowałem posterunkowego Michała… Strzał oddałem z małego browninga damskiego, który znalazłem w teczce ze zrabowanymi pieniędzmi. Na widok olbrzymiej fortuny straciłem panowanie nad sobą i dopuściłem się zbrodni…

Oświadczam, że niniejsze słowa piszę z dobrej i nieprzymuszonej woli, jedynie na skutek wyrzutów sumienia, czynię to wobec ludzi, których niesprawiedliwie prześladowałem”.

Wołkow posłusznie skreślił te słowa pod dyktando Krygiera. Był niby robot, który działa po nakręceniu mechanizmu.

Biorąc dokument do ręki, Krygier rzekł:

— Będzie to jeszcze jeden okaz w mojej ciekawej kolekcji. A teraz możemy przystąpić do sedna sprawy.

Wołkow uniósł głowę do góry, jakby bronił się przed ostatnim uderzeniem, które miało teraz spaść na niego.

— Z dniem dzisiejszym musisz spełnić wszystkie nasze życzenia. Nie sądź, że będziemy zbyt wymagalni. Ale o tym pomówimy innym razem.

— Zrobione — odezwał się Wołkow. — Odtąd będziemy przyjaciółmi.

I zaczęła się hulanka. Wódka, wino, szampan — lały się strumieniami. Zabawa trwała do białego rana. Wołkow nawet zapomniał, w jakim charakterze się tu zjawił. Nieprzytomny rzucił się w objęcia Reginy, której Krygier polecił pieczę nad Wołkowem.

Nadaremnie tylko „Zimna kokota” starała się zbliżyć do Janka, który po utracie Anieli szukał zapomnienia w kieliszku. „Zimna kokota” należała jednak do tego typu kobiet, które nigdy nie rezygnowały z raz powziętych zamiarów. I tym razem obstawała przy swoim: musi Janka pozyskać dla siebie, a Anielę dla — Moryca…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: