Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W mętnej wodzie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W mętnej wodzie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 364 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wszyst­ko to być może…

…. a jed­nak ja to mię­dzy baj­ki wło­żę.

J. Kra­sic­ki.

Na ze­ga­rach miej­skich zwol­na wy­bi­ja­ła dwu­na­sta… po­łu­dnie… u bied­nych lu­dzi było już do­syć póź­no, u moż­nych le­d­wie się dzień za­czy­nał… Pięk­ny jesz­cze dzień póź­nej je­sie­ni.

W re­stau­ra­cyi ho­te­lu, któ­ry chciał ucho­dzić za pierw­szo­rzęd­ny, a w isto­cie wi­nien był swą wzię­tość nie­do­stat­ko­wi po­rząd­niej­szych, służ­ba za­ję­tą była przy­go­to­wa­nia­mi ku obia­do­wej po­rze. – Oko­ło pierw­szej bo­wiem lu­dzie sta­rej daty i nie­cier­pli­wych żo­łąd­ków za­czy­na­li się zbie­rać, po­prze­dza­jąc ele­gan­tów dla przy­zwo­ito­ści sia­da­ją­cych do obia­du o trze­ciej, czwar­tej i pią­tej.

Sa­lo­nik ja­dal­ny i dwa po­łą­czo­ne z nim po­ko­je wła­śnie się upo­rząd­ko­wy­wa­ły; chłop­cy kłó­cąc się, na­kry­wa­li sto­li­ki, usta­wia­li sol­nicz­ki, wy­sy­py­wa­li na­gro­ma­dzo­ny wczo­raj po­piół z pod­sta­wek, gdzie­nieg­dzie opę­dza­li pył zbyt wi­docz­ny. Obe­rkel­ner pan Ka­rol, roz­par­ty w fo­te­lu pa­ląc cy­ga­ro, czy­tał z przy­jem­no­ścią Ga­ze­tę Na­ro­do­wą, tra­fia­ją­cą mu wi­docz­nie re­dak­cyą i sty­lem do prze­ko­na­nia, je­den z kel­ne­rów mu­skał się przed zwier­cia­dłem, dru­gi zrzu­ciw­szy ran­ny de­za­bi­lek, wła­śnie miał na­cią­gnąć frak urzę­do­wy – gdy drzwi szklan­ne od uli­cy otwo­rzy­ły się z brzę­kiem gwał­tow­nym, zna­mio­nu­ją­cym rękę nie­wpraw­ną do wła­da­nia nie­mi i mło­dzie­niec bar­dzo przy­stoj­ny, w cza­mar­ce, ka­pe­lu­szu sza­rym, wło­żo­nym za­ma­szy­ście na ba­kier, z la­secz­ką w ręku, po­ka­zał się na pro­gu.

Na pierw­szy rzut oka służ­ba po­zna­ła w nim przy­by­wa­ją­ce­go ze wsi syna oby­wa­tel­skie­go… Zdra­dza­ła go nie­przy­zwo­ita go­dzi­na, w któ­rej nikt po­rząd­ny, choć­by był głod­nym, jeść nie śmie, aby się nie skom­pro­mi­to­wać, a w do­dat­ku po­wierz­chow­ność sama do­wo­dzą­ca, że jesz­cze pe­łen uf­no­ści w sie­bie nie otarł się o mia­sto, nie do­znał za­wo­dów i nie po­trze­bo­wał kre­dy­tu…

Mło­dzie­niec był aż po­pa­trzeć miło, ru­mia­ny, hoży, świe­ży, sil­ny, uśmie­cha­ją­cy się do ży­cia, z okiem peł­nem ognia, z usty ko­ra­lo­we­mi, z czo­łem wy­po­go­dzo­nym jak zwier­cia­dło, od­bi­ją­ją­cem du­szę spo­koj­ną… Pa­trząc nań, zda­wa­ło ci się, żeś sły­szał mu­zy­kę jego ser­ca, nu­cą­ce­go hymn ży­wo­ta szczę­śli­we­go, skrzy­dła­mi ma­rzeń uno­szą­ce­go się w przy­szłość. – Mło­dzie­niec był jesz­cze w tej szczę­śli­wej ży­cia wio­śnie, któ­ra, choć­by chcia­ła mieć ta­jem­ni­ce dla świa­ta – nic w so­bie ukryć nie po­tra­fi; wszyst­ko się z niej zie­lo­no­ścią i kwie­ciem na wierzch wy­do­by­wa. – Każ­dy kto chciał, mógł się w nim roz­czy­ty­wać jak w otwar­tej księ­dze.

Wszedł nie­opatrz­nie na próg, spoj­rzał i za­trzy­mał się zmię­sza­ny…. Po­strzegł, że nie­świa­do­my oby­cza­jów miej­skich, na­ra­żał się na śmiech wpa­da­jąc do dys­tyn­gwo­wa­ne­go za­kła­du ga­stro­no­micz­ne­go o go­dzi­nie za­ka­za­nej… ale jak tu się było cof­nąć… nie bu­dząc śmie­chu w służ­bie? Wi­docz­nie zro­bi­ło mu się przy­kro, nie chciał­by był ucho­dzić za pa­ra­fia­ni­na… Ra­tu­jąc się spoj­rzał na ze­ga­rek – było le­d­wie pięć mi­nut na pierw­szą!

Już miał za­wró­cić, wyjść i był­by pew­nie wię­cej tu nie po­stał nogą, gdy­by nie wiel­ka przy­tom­ność umy­słu pana Ka­ro­la obe­rkel­ne­ra, któ­ry prze­czu­wa­jąc w przy­by­szu do­brą na przy­szłość prak­ty­kę, (a miał oko nad­zwy­czaj traf­ne) – nie zbli­żył się doń, cho­wa­jąc za sie­bie cy­ga­ro i nie po­wi­tał go ukło­nem.

– Cóż to jest? jesz­cze tak wcze­śnie! za­wo­łał mło­dzie­niec skło­po­ta­ny – nie wie­dzia­łem….

– Istot­nie – jest co­kol­wiek za póź­no na śnia­da­nie, a tro­chę za­wcze­śnie na obiad, od­parł uśmie­cha­jąc się obe­rkel­ner, ale pan do­bro­dziej za­pew­ne ze wsi, chcia­łem po­wie­dzieć z po­dró­ży – po­pra­wił się – to nic dziw­ne­go…. U nas obiad zwy­kle bywa go­to­wy oko­ło pierw­szej… a gdy­by się po­do­ba­ło tym­cza­sem ga­ze­ty prze­czy­tać…. cy­gar­ko wy­pa­lić (mamy pri­ma ha­van­nę)… albo li też co­kol­wiek prze­ką­sić??

Gość za­wa­hał się nie­co – ale grzecz­ność obe­rkel­ne­ra go zo­bo­wią­za­ła, nie wy­pa­da­ło od­mó­wić – po­pro­sił o ja­ką­kol­wiek prze­ką­skę, nim obiad bę­dzie go­to­wy i za­siadł.

Obe­rkel­ner po­chwy­ciw­szy kar­tę na ło­kieć dłu­gą, za­czął wy­li­czać mnó­stwo de­li­ka­te­sów, któ­rych wca­le nie było, usi­łu­jąc wdać się w roz­mo­wę, ale otrzy­mał wol­ność po­da­nia co się po­do­ba i za­dys­po­no­wał jed­ne­mu z kel­ne­rów dla ho­no­ru domu prze­ką­skę…. wca­le wspa­nia­łą. Przy­by­ły chwy­cił dzien­nik do ręki i roz­tar­gnio­ny po­czął go ra­czej prze­wra­cać niż czy­tać… my­ślał wca­le o czem in­nem. Pan Ka­rol obe­rkel­ner, któ­ry lu­bił w wol­nych chwi­lach czy­nić po­strze­że­nia, szcze­gól­niej nad nowo przy­by­wa­ją­cy­mi, sta­nął z boku po za drzwia­mi – gdy chłop­cy zwi­ja­li się oko­ło śnia­da­nia – i przy­pa­try­wał się bacz­nie szla­chet­nej, wy­po­go­dzo­nej twa­rzy mło­dzień­ca… po któ­rej prze­la­ty­wa­ły my­śli i wra­że­nia, tak wy­ra­zi­ście ją zmie­nia­jąc, jak gli­nę pla­stycz­ną wpraw­na ręka mi­strza ugnia­ta.

Pa­trzał na ga­ze­tę nie czy­ta­jąc, a śnił nie wiem oczem, uśmie­chał się, marsz­czył, za­my­ślał, ru­szał ra­mio­na­mi, wstrzą­sał, choć w ogó­le był z cze­goś do­syć szczę­śli­wy – może iż w świat wy­le­ciał do wal­ki, do czy­nu, na za­pa­sy z ludź­mi, z my­śla­mi, z sobą sa­mym… Ki­pia­ło w nim wi­docz­nie… Nie zwa­żał wca­le na po­da­ne śnia­da­nie, z któ­rem się ob­cho­dził z gru­bi­jań­skim ape­ty­tem, tak że pan Ka­rol po­my­ślał, iżby go lada czem moż­na za­spo­ko­ić, bo pew­nie co jadł, nie wie­dział.

– A! tak to oni wszy­scy bez mała ze wsi do nas przy­by­wa­ją, my­ślał so­bie Ka­rol, z po­li­to­wa­niem wpa­tru­jąc się w go­ścia – ru­mia­ni, we­se­li, ocho­czy, ale w jaki rok albo i prę­dzej' zo­ba­czyć ich – a po­znać trud­no – oko za­ga­sło, ser­ce zwię­dło, chmu­ra nad czo­łem… Do­brze jesz­cze gdy któ­ry zdo­bę­dzie się na siłę, za­miast na Ły­cza­kow­ski cmen­tarz, po­wró­cić na wieś, aby sa­dzić kar­to­fle i spo­ży­wać je – bez ma­sła en robe de cham­bre.

Obe­rkel­ner był fi­lo­zo­fem prak­tycz­nym – zna­no go z tej stro­ny – byli na­wet po­dejrz­li­wi, któ­rzy go po­są­dza­li o pi­sa­nie pa­mięt­ni­ków. Tego się on jed­nak naj­moc­niej' za­pie­rał.

Nie wiem, jak dłu­go, uro­kiem mło­do­ści po­cią­gnię­ty, był­by na swym po­ste­run­ku ob­ser­wa­cyj­nym wy­trwał Ka­rol, gdy­by w dru­gim po­ko­iku, przez któ­ry od sie­ni tyl­ko adep­ci i po­ufa­li go­ście wcho­dzić byli zwy­kli – nie za­skrzy­pia­ły drzwi. – Od­wró­cił gło­wę i po­strzegł – ci­cho ja­koś i oględ­nie wci­ska­ją­ce­go się, co­dzien­ne­go i wiel­ce tu sza­no­wa­ne­go (dla swych wpły­wów i stó­sun­ków) go­ścia, na wi­dok któ­re­go z ser­we­tą na ręku, z ozna­ka­mi naj­głęb­szej uni­żo­no­ści po­spie­szył.

Przy­by­ły dał mu znak, kład­nąc pa­lec na ustach – aby nie pod­no­sił gło­su.

– Czy jest już tu kto u was?

– Ja­kiś mło­dy czło­wiek, zda­je się, że ze wsi.

– To! to! a! od­parł przy­cho­dzą­cy, wie­sza­jąc ka­pe­lusz i da­jąc po­znać, że go się za­stać spo­dzie­wał.

Zło­żył po­tem lek­kie pa­le­to, któ­re miał na ręku i po­szedł do zwier­cia­dła, po­zor­nie dla przy­gła­dze­nia wło­sów, w isto­cie dla roz­pa­trze­nia się we wła­snej fi­zy­ono­mii.

Tak do­bry strze­lec przed po­lo­wa­niem oglą­da du­bel­tów­kę.

Nie było tam tak da­le­ce cze­mu się przy­pa­try­wać, bo Bóg go ob­da­rzył ro­dza­jem ma­ski bez wy­ra­zu na po­zór. – Był to so­bie czło­wiek, ja­kich ty­sią­ce mija się w uli­cy, nie zwra­ca­jąc uwa­gi, po­dob­ny do pierw­sze­go lep­sze­go.

Twarz była peł­na, wło­sy ciem­no­blond, ba­ken­bar­dy bez cha­rak­te­ru – oczy scho­wa­ne pod brwi i po­wie­ki – ca­łość ani od­ra­ża­ją­ca, ani po­cią­ga­ją­ca – obo­jęt­na. Ale wła­ści­ciel tego nie­po­ciesz­ne­go ma­te­ry­ału umiał zeń zro­bić, co mu się po­do­ba­ło. Było to dlań do­bro­dziej­stwem na­tu­ry, że mu dała tę fi­zys, ta­bu­la­ra­sa, na na któ­rej on wy­pi­sy­wał ze sztu­ką wiel­ką, co mu wy­pa­dło z oko­licz­no­ści.

Wiel­ki znaw­ca fi­zy­ono­mii był­by w zbio­rze tych ry­sów, mo­gą­cych uwieść swą obo­jęt­no­ścią, wy­czy­tał przy­mio­ty rzad­kie… ale ukry­te umyśl­nie i przy­sy­pa­ne, jak się doły na wil­ki chru­stem i li­ść­mi po­kry­wa­ją. Na­wet gęś, któ­rą przy­wi­czu­ją dla zwa­bie­nia go­ścia – (do­bro­dusz­ność i pro­sto­ta) sie­dzia­ła na czo­le i ustach. Zda­wał się so­bie pro­stym czło­wie­kiem, a był – czło­wiek krzy­wy.

Spoj­rzaw­szy się w zwier­cia­dło z za­do­wol­nie­niem (na twa­rzy nie zna­lazł śla­dów żad­nych, któ­re­by go zdra­dzić mo­gły), przy­brał ar­ty­sta wpraw­ny minę po­waż­ną, czło­wie­ka chłod­ne­go, wy­traw­ne­go, ja­kie­go u nas ongi na­zy­wa­no sta­ty­stą.

Mój Boże, co się to z wy­ra­za­mi dzie­je! sta­ty­sta daw­niój ozna­czał po­li­ty­ka i męża sta­nu, dziś ozna­cza w te­atrze owę ga­wiedź, któ­ra nic nie mówi i w pię­ciu re­pre­zen­tu­je tłum, a w dzie­się­ciu ar­mie nie­zwy­cię­żo­ne.

Strój skrom­ny, ale przy­zwo­ity przy­by­łe­go je­go­mo­ści – nada­wał się do wsze­la­kiej roli, bo nie mó­wił nic – mógł być za­rów­no szew­cem i księ­ciem…. sur­dut jego był­by nie pro­te­sto­wał.

Za­cze­saw­szy wło­sy, przy­pra­wiw­szy minę sta­ran­nie, wziął ga­ze­tę nie­miec­ką w rękę i miał wyjść do pierw­sze­go po­ko­ju, gdy obe­rkel­ner, za­wsze tro­skli­wy o in­te­re­sa domu, za­py­tał po ci­chu:

– Czy pan co każe po­dać?

– Póź­niej, póź­niej.

Ka­rol do­my­ślił się, że tu szło o coś waż­niej­sze­go niż bi­fsz­tyk i obie­cał so­bie mieć oko na dra­mat, któ­ry miał się ode­grać – pro­log przed zwier­cia­dłem, coś za­po­wia­dał wy­raź­nie.

Pan Hi­la­ry Dra­bic­ki (po­cóż by­śmy dłu­żej mie­li taić na­zwi­sko?) prze­stą­pił próg za­my­ślo­ny i wszedł do… głów­ne­go po­ko­ju z ga­ze­tą, niby ocze­ku­jąc na ko­goś – prze­szedł się kro­kiem wol­nym wzdłuż kil­ka razy, ba­cząc na to, aże­by oczów nie zwra­cać na mło­dzień­ca. Za tar­czę słu­ży­ła ga­ze­ta. Mło­dzie­niec ze swej stro­ny – po­strzegł go na­tych­miast, zda­wa­ło się, że go po­znał i cie­ka­wie wpa­try­wał się w nie­go, nie spusz­cza­jąc oka. Nie śmiał jed­nak, lub nie chciał go sam za­cze­pić.

Dra­bic­ki prze­spa­ce­ro­waw­szy się i parę razy na uli­cę wyj­rzaw­szy przez szklan­ne drzwi, za­dzwo­nił na kel­ne­ra.. Sta­wił się sam pan Ka­rol.

– Nie było pana Izy­do­ra?

– Dziś? – nie było.

– Cóż to jest? Spoj­rzał na ze­ga­rek… Miał tu na mnie ocze­ki­wać w po­łu­dnie, już do­brze po dwu­na­stej, a jego nie­ma…, nie­po­ję­ta rzecz….

– Pew­nie za­raz na­dej­dzie! szep­nął Ka­rol, sta­ra­jąc się po­cie­szyć, po­czem uznaw­szy się nie… po­trzeb­nym, wy­su­nął się dys­kret­nie.

Dra­bic­ki za­nu­rzył się w ga­ze­cie, niby jesz­cze nie wi­dząc mło­dzień­ca, któ­ry mc się z nie­ta­jo­ną przy­glą­dał cie­ka­wo­ścią. Były chwi­le, zda­wa­ło się, że p. Dra – bic­kie­go za­in­ter­pe­lu­je, ale mło­dzień­czy strach go ogar­niał i cier­pli­wie wra­cał do ga­ze­ty, w któ­rej anon­sa o szu­wak­sie wie­deń­skim, re­sti­tu­tions-flu­id, lo­te­ryi ham­bur­skiej i bo­nach szwaj­car­skich…. sta­rał się zgłę­bić i wy­stu­dy­ować na­le­ży­cie. Na­wet sło­do­wy wy­skok Hof­fa, któ­ry co­dzień się in­a­czej prze­bie­ra i żo­łąd­ka­mi ksią­żąt pa­nu­ją­cych po­cią­ga ple­be­ju­szów ku so­bie – za­ba­wił do­brą chwi­lę po­czci­we­go mło­dzień­ca….

Sie­dzie­li tak, wca­le wrze­ko­mo nie wie­dząc o so­bie. Dra­bic­ki pa­trzał w okno i cze­kał, wy­glą­dał na­próż­no tego pana Izy­do­ra, zbyt czę­sto spo­glą­da­jąc na ze­ga­rek; jak­by mu było nie­sły­cha­nie pil­no.

Ode­graw­szy tę rolę ocze­ku­ją­ce­go z ta­len­tem praw­dzi­we­go ar­ty­sty, rzu­cił na­resz­cie nie­miec­ką ga­ze­tę, ziew­nął, padł na ka­na­pę i w tej chwi­li do­pie­ro przy­pad­kiem do­strzegł są­sia­da…

Jak­by ude­rzo­ny jego twa­rzą, po­czął się wpa­try­wać, uśmiech­nął i nie­śmia­ło, jak­by oczom nie wie­rząc – ode­zwał się gło­sem sło­dy­czy peł­nym:

– A! czy nie pan Swię­to­sław Młyń­ski? Mło­dzie­niec ze­rwał się za­ru­mie­nio­ny.

– Wszak pan…. re­dak­tor Dra­bic­ki?

– Tak! do usług…. Cóż tu pan w mie­ści­sku po­ra­biasz?…. Po­zna­łeś pan mnie!! Pa­mię­ta pan, mia­łem przy­jem­ność wi­dzieć go rok temu na we­so­łym wie­czor­ku u Me­ce­na­sa.

– Tak, pa­nie do­bro­dzie­ju, by­łem mu pre­zen­to­wa­nym… ale nie śmia­łem się przy­po­mnieć… nie spo­dzie­wa­jąc się, abyś był ła­skaw mło­ko­sa pa­mię­tać….

Dra­bic­ki przy­brał fi­zys roz­czu­lo­ną….

– O! nie sądź pan tak źle o nas sta­rych – za­wo­łał – mło­dzież! mło­dzież! to na­dzie­ja przy­szło­ści, w pier­si któ­rej kra­ju ser­ce bije! każ­dy z nas z ra­do­ścią, z dumą spo­glą­da na te roz­wi­ja­ją­ce się pącz­ki…. Dla lu­dzi kraj mi­łu­ją­cych… oj­czy­znę! (tu wes­tchnął) ża­den mło­dzie­niec nie jest obo­jęt­nym….

Wy­rze­kł­szy ten wy­raz – oj­czy­znę! spoj­rzał, ja­kie wy­warł wra­że­nie… Mło­dzie­niec miał minę po­waż­ną. Dra­bic­ki po­czął go ści­skać, po­tom za­jął krze­sło przy nim i ci­chym, oj­cow­skim, pro­tek­cy­onal­nym gło­sem ode­zwał się:

– Cóż tu pana do nas spro­wa­dza pod te do­syć burz­li­we cza­sy?

Młyń­ski za­ru­mie­nił się, jak­by go kto na go­rą­cym uczyn­ku zła­pał, za­wa­hał się, nim mó­wić ośmie­lił.

– Nie wiem, czy panu wia­do­mo, że stra­ci­łem moją dro­gą mat­kę….

– A! nie może być! – za­ła­mu­jąc ręce, od­parł Dra­bic­ki – sza­now­na pani Pod­ko­mo­rzy­na! o Boże! do­stoj­na ma­tro­na pol­ska, wzór cnót, żywa tra­dy­cya… na­sza na­ro­do­wa!… (po­ło­żył na­cisk na tym wy­ra­zie) Stra­ta! i stra­ta nie­od­ża­ło­wa­na nie tyl­ko dla pana, ale dla kra­ju ca­łe­go… Ale cóż zno­wu, że mi ża­den z mo­ich ko­re­spon­den­tów nie do­niósł o tem prze­cie… Na­le­żał się ne­kro­log Pod­ko­mo­rzy­nie, praw­dzi­wie świę­tej nie­wie­ście, tak po­wszech­nie wiel­bio­nej i tak ce­nio­nej przez wszyst­kich….

– A! tak pa­nie – z go­rą­cem uczu­ciem prze­rwał syn, któ­re­mu się łzy w oczach za­krę­ci­ły – była to świę­ta nie­wia­sta, był to po­mnik prze­szło­ści…

– Co za ślicz­ne wy­ra­że­nie… jak znać, że ono wy­szło z ser­ca! pod­chwy­cił Dra­bic­ki.Świę­to­sław za­wsty­dzo­ny po­chwa­łą, za­ru­mie­nił się zno­wu, a po chwi­li do­pie­ro mógł mó­wić da­lej.

– Do­pó­ki żyła ko­cha­na mat­ka moja, dla niej miesz­ka­łem na wsi, te­raz mi Rab­czy­ce obrzy­dły, opu­sto­sza­ły, po­sta­no­wi­łem je pu­ścić dzier­ża­wą,.

– I my­śli pan po­dró­żo­wać, czy w mie­ście po­zo­stać? za­py­tał Dra­bic­ki.

– Jesz­cze…. do­praw­dy nie wiem, co po­sta­no­wię…. rzekł, wa­ha­jąc się mło­dy czło­wiek.

– Nie śmiał­bym na­tu­ral­nie prze­są­dzać za­mia­rów pań­skich – ode­zwał się po na­my­śle Dra­bie­ki… ale gdy­by życz­li­wa rada mo­gła być przy­ję­tą…. czy nie naj­wła­ściw­szym dla pana był­by po­byt w na­szem mia­stecz­ku? Tu się po­zna­je lu­dzi, za­wię­zu­je stó­sun­ki, słu­cha tęt­na opi­nii, uczy kra­ju…. Nie taj­no nam, co li­te­ra­tu­ry do­ty­ka­my z obo­wiąz­ku dzien­ni­kar­skie­go, że pan… masz i po­wo­ła­nie do niej i ta­lent zna­ko­mi­ty…

Świę­to­sław pro­te­sto­wał, ale re­dak­tor prze­rwać so­bie nie dał.

– Zna­ko­mi­ty, po­wtó­rzył z przy­ci­skiem. Wszak­że kil­ka na­der, na­der szczę­śli­wych prób, ro­ku­ją­cych wiel­kie, wiel­kie na­dzie­je – umiesz­czo­nych było…. (wszy­scy to wie­dzą) w Roz­ma­ito­ściach? Ścią­gnę­ły one po­wszech­ną, uwa­gę i każą się nam w panu spo­dzie­wać zna­ko­mi­te­go pra­cow­ni­ka na ni­wie oj­czy­ste­go pi­śmien­nic­twa…

(Wy­mó­wiw­szy "oj­czy­ste­go" spoj­rzał zno­wu – czy tra­fił.)

Tu więc, mó­wił da­lej co­raz głos pod­no­sząc i sta­jąc się wy­mow­niej­szym – znaj­dziesz pan wła­ści­we dla sie­bie pole pra­cy, ob­fi­te źró­dła, ob­co­wa­nie z mę­ża­mi uczo­ny­mi… wszyst­ko, cze­go może wy­ma­gać świet­nie roz­wi­ja­ją­ca się mło­dość, któ­rą dla po­żyt­ku oj­czy­zny (przy­ci­snął) pie­lę­gno­wać każ­dy z nas za naj­święt­szy bę­dzie so­bie bę­dzie uwa­żał obo­wią­zek…

Skoń­czyw­szy mo­zol­nie uple­cio­ny fra­zes, na­szpi­ko­wa­ny oj­czy­zną, po­dał Dra­bic­ki z prze­ję­ciem rękę panu Młyń­skie­mu, któ­ry upie­kł­szy raka, uści­snął ją po­mię­sza­ny.

Po­czci­we­mu Świę­to­sła­wo­wi, roz­czu­lo­ne­mu wspo­mnie­niem mat­ki i oj­czy­zny, oczy wil­got­ne lśni­ły się, usta drga­ły…

– Na tak po­chleb­ne dla mnie wy­ra­zy praw – dzi­wie, nie za­słu­ży­łem, rzekł ci­cho – nad­to pan do­bro­dziej ła­skaw je­steś… To pew­na, że jeź­li nie przy­no­szę z sobą ta­len­tu, przy­najm­niej chę­ci jak naj­lep­sze, go­to­wość do po­świę­ce­nia, do pra­cy – pra­gnie­nie sta­nia się uży­tecz­nym kra­jo­wi.

A po chwi­li do­dał – nie mam, dzię­ki Bogu za­ro­zu­mia­ło­ści, czu­ję się mło­dym i z rad pań­skich nie omiesz­kam ko­rzy­stać.

Dra­bic­ki ura­do­wa­ny skło­nił się, spoj­rzał na ze­ga­rek…

Tego Izy­do­ra nie­zno­śne­go wi­dzę, że się nie do­cze­kam – rzekł ci­cho… czy pan znasz Izy­do­ra?

– Pra­wie z na­zwi­ska tyl­ko…. wiem, że czło­wiek uta­len­to­wa­ny….

– Tak jest, tak jest, nie prze­czę…. Styl ma cud­ny, ła­twość nie­sły­cha­ną, zło­te pió­ro, pa­nie do­bro­dzie­ju! zło­te pió­ro! ale czło­wiek… po­trze­ba go wo­dzić na pa­sku, pil­no­wać, dyk­to­wać mu, a nie pusz­czać bez niań­ki. – Ty­sią­ce głupstw pła­ta… każ­dy go po­cią­gnie, kto chce.. w ży­ciu nie­ład jak naj­więk­szy. Mimo do­syć pięk­nych do­cho­dów z pió­ra, nie­do­sta­tek, nę­dza pra­wie do­skwie­ra­ją­ca… a ma grosz, to go prze­hu­la! Gdy­bym przez li­tość nie opie­ko­wał się nim, daw­no­by się za­pił, albo umarł z gło­du… grosz się go nie po­trzy­ma… prze­je, prze­pi­je, odda oszu­stom… i próż­niak w do­dat­ku, że gdy­by nie mus, nic­by nie ro­bił, tyl­ko jadł, pił i spał… Na klucz go za­my­kam, czap­kę mu cho­wam… Ale cóż? wy­rwie się… by­waj zdrów. Na do­brych ko­leż­kach nig­dy mu nie zby­wa… Z tem wszyst­kiem ta­lent… ta­lent zna­ko­mi­ty… nie idzie da­lej.

– Szko­da wiel­ka czło­wie­ka-

– Nie­zmier­na… Ale ma już lat czter­dzie­ści kil­ka… nie zmie­ni się, to dar­mo. Ja­kież nie­szczę­ście nad tą li­te­ra­tu­rą i dzien­ni­kar­stwem na­szem, byle iskra ta­len­tu, pew­nie się zwa­la…

Dra­bic­ki wes­tchnął.

– Już to nad oj­czy­zną na­szą…. wisi ja­kiś fa­ta­lizm!… Za­milkł, ale i Świę­to­sław mil­czał, mó­wił więc da­lej, wy­po­cząw­szy:

W na­szym za­wo­dzie dzien­ni­kar­skim po­rząd­nych lu­dzi brak­nie… wszyst­ko to za­leż­ni, bied­ni, bez na­le­ży­te­go wy­kształ­ce­nia, któ­rych my do­pie­ro mu­si­my mo­zol­nie na uży­tecz­nych wy­ra­biać… A to też za­wód cięż­ki! i po­wia­dam panu po­uf­nie, gdy­by nie wyż­sze po­bud­ki słu­że­nia kra­jo­wi, kie­ro­wa­nia opi­nią, czło­wiek by daw­no ten chleb po­rzu­cił… Kraj za­co­fa­ny, szlach­ta za­po­zwo­le­niem – ogra­ni­czo­na a za­ro­zu­mia­ła, obo­jęt­na na naj­droż­sze in­te­re­sa na­sze, so­li­dar­no­ści w ni­czem, ary­sto­kra­cya nic się nie na­uczy­ła i o ni­czem nie za­po­mnia­ła…. a na osta­tek (tu zni­żył głos ostroż­nie)… rząd… – to już do­syć po­wie­dzieć….

To mó­wiąc, wes­tchnął głę­bo­ko, po­tarł ręką po czo­le i wle­pił oczy w su­fit… – Świę­to­sław mil­czał tro­chę przez usza­no­wa­nie dla tak do­stoj­ne­go czło­wie­ka, a po czę­ści, że jego zda­niom nic do za­rzu­ce­nia nie miał. Były one ostre, ale nie bez zna­jo­mo­ści po­ło­że­nia wy­rze­czo­ne

– Praw­da to wszyst­ko, co pan mó­wisz, do­dał w koń­cu mło­dy czło­wiek – ale też za to, co za wznio­słe i wiel­kie po­słan­nic­two dzien­ni­kar­stwa! Ja­kie za­da­nie! kie­ro­wać opi­nią, oświe­cać, ostrze­gać, stać na stra­ży – wal­czyć… Nie – nie znam pięk­niej­sze­go za­da­nia, ani za­wo­du, któ­ry­by go­rą­ce­mu le­piej przy­stał ser­cu…

Dra­bic­ki się uśmiech­nął…

– Tak, tak – rzekł, to jed­na, zło­co­na stro­na me­da­lu, ale na­le­ży też spoj­rzeć i na od­wrot­ną – nie­ste­ty – mie­dzia­ną, rdzą okry­tą… Co za mę­czar­nie!

– Cóż bez ofiar przy­cho­dzi?

– A! to pew­na, człek też pcha tacz­kę przed sobą z uczu­cia obo­wiąz­ku, nie zwa­ża­jąc, że nie ro­zu­mie­jąc go, plu­ją nań i rzu­ca­ją bło­tem…

To mó­wiąc, rę­ka­mi mach­nął i za­milkł… po­stać przy­brał mę­czen­ni­ka za wia­rę, choć krą­gły brzu­szek tro­chę się z nią sprze­czał:

Po­tem uśmiech­nię­ty spy­tał – A pan, nie masz też ocho­ty po­świę­ce­nia się dzien­ni­kar­stwu?

– Ja? od­parł jak­by prze­stra­szo­ny py­ta­niem Świę­to­sław – ja? ale mło­dość moja sama już jest prze­szko­dą… za­wód ten wy­ma­ga lu­dzi wy­traw­nych.

– Tak… do dy­rek­cyi – do dy­rek­cyi, mó­wił Dra­bic­ki po­waż­nie, ale w sze­re­gach po­trze­bu­ję sił mło­dych.

– Nie mam jesz­cze od­wa­gi wy­stę­po­wać w te szran­ki – od­parł skrom­nie mło­dzie­niec – przy­najm­niej na te­raz…

– To szko­da, ozwał się dzien­ni­karz, za­raz bym pana za­wer­bo­wał i był­bym na­der szczę­śli­wym, otwie­ra­jąc mu wro­ta do za­wo­du, tak uży­tecz­ne­go dla… oj­czy­zny… tak za­szczyt­ne­go dla pana…

Mło­dzie­niec dzię­ko­wał zmię­sza­ny, nic nie mó­wiąc.

– Przy­znam się panu – do­dał Dra­bic­ki, że tu coś mó­wio­no, jako byś pan miał za­miar.

– O! daję panu sło­wo! na te­raz, na te­raz żad­ne­go, żywo oparł się Świę­to­sław – po­trze­bu­ję się jesz­cze uczyć, gtu­dy­ować, oswa­jać z no­wym dla mnie świa­tem…

– A za­tem, jeź­li póź­niej kie­dy przyj­dzie ocho­ta, do­dał Dra­bic­ki do­bro­dusz­nie, pro­szę ra­cho­wać na mnie, na życz­li­wość moję i pra­gnie­nie słu­że­nia mu. Po­trze­bu­je­my sił no­wych, a zwłasz­cza lu­dzi nie­za­leż­nych, wy­kształ­co­nych i po­dzie­la­ją­cych opi­nie na­szę…. za­sa­dy de­ma­kra­tycz­ne… umiar­ko­wa­ne… wie­rzą­cych w po­stęp… hm, brm…

Besz­ta za­plą­ta­ła się w mru­cze­niu, któ­re mo­gło ozna­czać!, co kto chciał..

Młyń­ski wy­słu­chał tego wy­zna­nia wia­ry z an­ti­do­ta­mi i kom­pen­sa­cy­ami i zda­wa­ło się, że nic mu nie miał do za­rzu­ce­nia; wstrzy­mał się wszak­że od od­po­wie­dzi wza­jem­nem Cre­de. Był to tyl­ko do­bry znak zu­peł­nej zgod­no­ści zdań z sza­now­nym Dra­bic­kim, któ­ry wy­po­cząw­szy i na­my­śliw­szy się, tak po ci­chu cią­gnął da­lej.

– Ży­cząc z ser­ca do­brze ko­cha­ne­mu pod­ko­mo­rzy­co­wi, po­zwo­lisz, abym mu nie­któ­rych udzie­lił in­for­ma­cyi. W po­ło­że­niu pań­skiem na­le­ży być na­der ostroż­nym, wszy­scy tu na nie­go po­lo­wać będą… Zli­tuj się, nie da­waj się wcią­gnąć ani do tej kli­ki ul­tra­mon­ta­nów, ani tym sza­leń­com czer­wo­nym, pół­głów­kom, ga­ri­bal­dy­stom… I jed­ni i dru­dzy idą za da­le­ko… roz­sąd­ni lu­dzie we­dle sta­ro­pol­skiej za­sa­dy – me­dium te­nu­ere be­ati…. My tu, to jest dzien­nik mój re­pre­zen­tu­je wła­śnie po­stęp i li­be­ral­ność roz­sąd­ną, na tra­dy­cy­ach oj­czy­stych opar­tą. Wpraw­dzie znaj­dziesz pan o mnie, o nas (szcze­gól­niej zaś o mnie) opi­nie róż­ne, po­twar­cze – będą nas. mnie panu przed­sta­wiać z jak naj­czar­niej­szej stro­ny…. ale wierz mi pan (ude­rzył się w pier­si) nie tak czar­nym, jak mnie ma­lu­ją… Jam pro­sty czło­wiek, do­brej woli! Wes­tchnął roz­czu­lo­ny.

– Trud­ne też po­ło­że­nie na­sze w tych cza­sach kry­tycz­nych, mó­wił, kraj po­dzie­lo­ny na mnó­stwo od­cie­ni, nie­doj­rza­ły a przy­pruch­nia­ły, za­wie­dzio­ny – więc nie­do­wie­rza­ją­cy…

To mó­wiąc, pa­trzał wciąż na słu­cha­cza, ale na po­god­nej jego twa­rzy nic oprócz cie­ka­wo­ści wy­czy­tać nie umiał.

– Co do mnie, ode­zwał się Młyń­ski po pew­nym na­my­śle – stron­nictw nie ro­zu­miem… nie umiał­bym się na śle­po za­prze­dać żad­ne­mu… Z czy­stem ser­cem pra­gnąc słu­żyć kra­jo­wi, słu­cham in­stynk­tu, przy­tem ser­ca; i chcę po­zo­stać swo­bod­nym, abym mógł pójść za­wsze gdzie mnie su­mie­nie i po­win­no­ści po­wo­ła­ją.

– Nie mogę nie przy­kla­snąć tak szla­chet­ne­mu pro­gra­ma­to­wi! za­wo­łał re­dak­tor. Pan mimo swej wie­dzy już masz coś ję­zy­ka dzien­ni­kar­skie­go w wy­ra­że­niach… ła­twość, styl! O! bę­dzie­my w panu mie­li zna­ko­mi­te­go pi­sa­rza po­li­tycz­ne­go.

Młyń­ski oczy spu­ścił, Dra­bic­ki ręce za­cie­rał… po­chy­lił się jak sza­tan ku­si­ciel z uśmiesz­kiem ku nie­mu.

– Jak tyl­ko wiek do­zwo­li – szep­nął, cze­mu byś pan nie spró­bo­wał… po­sel­stwa? Hę? z po­mo­cą na­szą… mo­ich przy­ja­ciół mógł byś być wy­bra­nym z ła­two­ścią.Świę­to­sław aż się cof­nął.

– A! pa­nie! niech Bóg ucho­wa od sa­mej my­śli. Nie mam żad­nej do tego pre­ten­syi… to rzecz star­szych… i tych co w so­bie siły czu­ją po temu…

Re­dak­tor wzro­kiem rzu­cił na twarz mło­dzień­ca i za­milkł – strzał był chy­bio­ny. – Roz­mo­wa tak do­brze jak wy­czer­pa­ną się zda­wa­ła na pierw­szy raz… pierw­sza też go­dzi­na wy­bi­ła na­resz­cie i pod wo­dzą obe­rkel­ne­ra wy­stą­pi­ła wąz­ka z zupą, jed­na z naj­pierw­szych na stół przed pod­ko­mo­rzy­ca.Świę­to­sław przy­by­ciem jej był za­kło­po­ta­ny.

– Gdy­byś pan do­bro­dziej po­zwo­lił pro­sić się na skrom­ny ze mną obia­dek? za­py­tał nie­śmia­ło – był­bym bar­dzo szczę­śli­wy…

– Ale naj­mi­lej by mi było prze­dłu­żyć roz­mo­wę tak… przy­jem­ną, od­parł dzien­ni­karz – tyl­ko to nie­szczę­ście, że cze­kam tu, jak mó­wi­łem, na pana Izy­do­ra,

– bom go tu mu­siał za­pro­sić… aby raz go zła­pać. – Mu­szę go na­kar­mić, bo pił pew­nie pod­do­stat­kiem… a nie wiem, czy co prócz wina od dwóch dni miał w ustach… i ztąd po­pro­wa­dzę go do domu, aby na­pi­sał ar­ty­kuł, któ­ry on tyl­ko na­pi­sać mi po­tra­fi. – Zło­te pió­ro!

– No – je­śli przyj­dzie, miło mi bę­dzie zbli­żyć się do nie­go… zo­sta­wim miej­sce, od­po­wie­dział Młyń­ski.

– A! nie! nie! lę­kam się… jako re­pre­zen­tant dzien­ni­kar­stwa złe na panu zro­bi wra­że­nie… cy­nik… pa­ple umyśl­nie dla fan­fa­ro­na­dy nie­do­rzecz­no­ści… ma upodo­ba­nie na­igra­wać się ze wszyst­kie­go, po­cząw­szy od sie­bie… i mnie.

– A! to nas tyl­ko za­ba­wi!

Wła­śnie dwa jesz­cze na­kry­cia do­dat­ko­we przy­nieść ka­zał Swię­to­sław, gdy we drzwiach od tak daw­na ocze­ki­wa­ny uka­zał się p. Izy­dor.

Kto­by nie znał tej zna­ko­mi­to­ści – mógł­by ją był ła­two wziąść za ulicz­ne­go ar­ty­stę; tak był zbru­ka­ny, odar­ty, opusz­czo­ny, nie­po­cze­sny. Słusz­ne­go wzro­stu, po­sta­wy woj­sko­wej, z wą­sem ogrom­nym, dłu­gą twa­rzą z za ró­żo­wych to­nów wpa­da­ją­cą gdzie­nieg­dzie w sine, z wło­sem szpa­ko­wa­cie­ją­cym, p. Izy­dor ru­chy miał niedź­wie­dzio­wa­te, nie­zgrab­ne, cięż­kie, ale w ry­sach zmę­czo­nych zu­żył mu się dow­cip, a na ustach śmia­ło urą­go­wi­sko z ca­łe­go świa­ta.

– Ot… jest… już ko­goś zła­pał! za­wo­łał, po­strze­ga­jąc Dra­bic­kie­go… i sie­dzi za sto­łem…

– Nie jam zła­pał, ale mnie zła­pa­no tak ła­ska­wie, od­parł Re­dak­tor.

– To wszyst­ko jed­no… wyj­dzie na – zła­pał Ko­zak Ta­ta­rzy­na… w koń­cu zła­pa­nym pew­nie nie ty zo­sta­niesz.., do­dał, śmie­jąc się i zbli­ża­jąc p. Izy­dor.

– Bądź pan ła­skaw nas po­znać z sobą – rzekł Młyń­ski.

– Pan Pod­ko­mo­rzyc Młyń­ski… pan Izy­dor.

– Bar­dzo mi przy­jem­nie, po­znać tak zna­ko­mi­te­go li­te­ra­ta… do­dał Świę­to­sław.

– Stój! stój pan, nie eks­pen­suj się, spój­rzyj na szpa­ko­wa­ci­znę i chciej wie­rzyć, że ja się już w kom­ple – men­ta nie ba­wię… Z re­pu­ta­cji już tak­że pana znam… jeź­li prze­zna­czo­ny na kar­mie­nie li­te­ra­tów.. przez mi­łość dla li­te­ra­tu­ry….

Młyń­ski się uśmiech­nął… Da­jesz mi więc pan pra­wo pro­sić sie­bie na obiad – o to miej­sce, któ­re nań cze­ka­ło. Obiad skrom­ny…

– Z ca­łe­go ser­ca! za­wo­łał za­sia­da­jąc Izy­dor – skrom­ny czy choć­by naj­nie­skrom­niej­szy – słu­żę. Re­dak­tor po­świad­czy, iż ja na obiad ni­ko­go pro­sić nie moge, gdyż ka­pi­ta­ły moje ulo­ko­wa­łem u nie­go w Re­dak­cyi., gro­sza przy du­szy przez oszczęd­ność nie no­szę.. Tym­cza­sem na po­cie­chę panu po­wiem, żem głod­ny jak pies., ho­nor obia­do­wi uczy­nię, a ze szkłem też ob­cho­dzę się, jak Bóg przy­ka­zał. Co po­wie­dziaw­szy pro­szę na­przód o do­bry kie­li­szek kon­tu­szów­ki.

Ude­rzył w stół, wo­ła­jąc kel­ne­ra..

Młyń­ski był uszczę­śli­wio­ny, ten ton po­ufa­ły Izy­do­ra wpro­wa­dzał ich od razu in me­dias res.

– No – sta­ry, ozwał się Izy­dor do re­dak­to­ra.. cóż ci dziś zro­bił, wie­lu już szlach­ci­ców masz w kie­sze­ni? ilu okpi­łeś?….

– Daj­że po­kój żar­tom…

– Żar­tom!… Mó­wią w żar­cie pół praw­dy… ja mó­wię, że cała.. za­śmiał się Izy­dor – ale po­nie­waż praw­da in­a­czej jak za­ma­sko­wa­na przez świat przejść nie­mo­że., trze­ba ją ubie­rać z bła­zeń­ska.

– Gdzież­ci to je­go­mość by­wał – prze­rwał re­dak­tor – zli­tuj się! W re­dak­cyi ani nosa nie po­ka­za­łeś… ro­bo­ta cze­ka, dzien­nik się opóź­ni…

– Nie opóź­ni, po obie­dzie wła­śnie będę w szto­sie – rzekł Izy­dor., zresz­tą, któż­by mnie z młod­szych, sa­lva me­lio­ra­tio­ne mógł za­stą­pić. Niech się pró­bu­ją, chłop­cy na mniej­szych kwe­sty­ach in ani­ma viii.

– Ale gdzie­żeś był?

– Pięk­ne py­ta­nie! Człek znu­żo­ny tru­dem gdzie­być może? Spo­czy­wa. Śnia­da­li­śmy! Po­czę­ło się o go­dzi­nie dzie­wią­tej sum­mo mane, za­wcza­su, aby nie tra­cić dnia., i ani­śmy się spo­strze­gli, jak czas do pierw­szej upły­nął.

Rę­czę, że z pa­nów tego nikt nie po­strzegł, że lu­dzie przy kie­lisz­kach ob­da­rze­ni są wła­dza­mi fe­no­me­nal­ne­mi, anor­mal­ne­mi.. nie wy­tłu­ma­czo­ne­mi.. nic nie mó­wiąc wy­mie­nia­ją naj­szczyt­niej­sze, naj­wznio­ślej­sze po­my­sły, w wes­tchnie­niach, spoj­rze­niach, śmie­chach a na­wet peł­nych, zna­cze­nia rę­kaw­kach.. My­śli ich nie­po­ję­tym spo­so­bem bez po­śred­nic­twa słów się z sobą po­ro­zu­mie­wa­ją… Po­spo­li­cie lu­dzie wzno­szą się do ja­sno­wi­dze­nia!, z ga­piów ro­dzą się wiesz­cze!… ah.

Dra­bic­ki ru­szył ra­mio­na­mi. Młyń­ski się uśmie­chał – Mój Boże, za­wo­łał, że też pan nig­dy już tego nie­szczę­sne­go try­bu ży­cia nie zmie­nisz.

– Nig­dy! masz słusz­ność! po co? Przy­pa­da on do mo­jej na­tu­ry – a nie do­wie­dziesz mi, abym ze spóź­nio­nej oby­cza­jów re­for­my mógł ja­kąś ko­rzyść wy­cią­gnąć żony i dzie­ci nie mam., mam tyl­ko żo­łą­dek, on sta­no­wi całą moją fa­mi­lią… mu­szę dbać o nie­go.. Co in­ne­go wy pa­try­ar­cho­wie., lu­dzie po­waż­ni, wy mu­si­cie za­cho­wy­wać de­co­rum.. dla mnie to płaszcz nie­po­trzeb­ny., droż­sza mi moja swo­bo­da od re­pu­ta­cyi po­rząd­ne­go czło­wie­ka, któ­rej te­raz się już nie do­ro­bię, choć­bym kap­tur wdział. A co mnie na­wet od sta­ra­nia się o tę re­pu­ta­cyą od­strę­cza, to że po­rząd­ni lu­dzie ucho­dzą po­wszech­nie za – osłów.

Sza­now­ny mło­dzień­cze – rzekł, zwra­ca­jąc się do Świę­to­sła­wa.. nie bierz tyl­ko tego co do li­te­ry., abyś się nie zgor­szył., nul­la re­gu­la sine excep­tio­ne. Z po­cie­chą wi­dzę, że WPan wcho­dzisz, kar­miąc li­te­ra­tu­rę i dzien­ni­kar­stwo, na do­brą dro­gę – ale wiedz, że gdy li­te­ra­ci zje­dzą, li­te­ra­tu­ra cię nie na­kar­mi.

Młyń­ski się uśmie­chał, po­da­no zupę… Izy­dor za­żą­dał z po­wo­du zbyt dłu­gie­go mię­dzy­ak­tu dru­gi raz kon­tu­szów­ki, tłó­ma­cząc się bar­dzo ra­cy­onal­nie, że po­trze­bo­wał osa­dzić śnia­da­nie.

– Daw­no przy­by­łeś do mia­stecz­ka? spy­tał li­te­rat.

– Do­pie­ro wczo­raj..

– A za­ba­wisz pan z nami?

– Nie­wiem jesz­cze, jak dłu­go…

– Ży­czę więc, nie roz­gła­szaj, zli­tuj się, że da­jesz li­te­ra­tom obia­dy… zmę­czą cię, a ja bym rad sam jak naj­wię­cej z tego szczę­śli­we­go uspo­so­bie­nia ko­rzy­stać.

Swię­to­sław uśmie­chał się, bo cóż od­po­wia­dać było. Dra­bic­ki mru­gnął na Izy­do­ra.

– Ja, bo po­są­dzam pod­ko­mo­rzy­ca, że musi mieć' sam żył­kę do li­te­ra­tu­ry i dzien­ni­kar­stwa.

– A jemu to na co?… od­parł li­te­rat… ma­jąc wio­skę? po kie­goż li­cho, jak mó­wią Ru­si­ni, miał­by zdro­wą gło­wę kłaść pod ewa­nie­lią… dla nas go­łych to ka­ry­era… ale dla nie­go…

– Żar­tu­jesz – prze­rwał Dra­bic­ki.

– Nie żar­tu­ję – dzien­ni­kar­stwo dziś dla uczci­wych lu­dzi nie jest jesz­cze do­stęp­ne…

– A my?

– Al­boż my je­ste­śmy lu­dzie uczci­wi? do­koń­czył Izy­dor. My? ty masz am­bi­cyą, a ja kie­szeń i żo­łą­dek do na­ła­do­wa­nia.

– Cy­nik! cy­nik! po­czął się śmiać Dra­bic­ki.

– Wi­dzisz! mó­wił nie­prze­ga­da­ny li­te­rat, któ­ry za obiad chciał za­pła­cić ję­zy­kiem… nie wpro­wa­dzaj mnie na ten draż­li­wy przed­miot, nie umiem się przy­zwo­icie za­cho­wać, gdy mi kto na ten mój na­gnio­tek na­stą­pi.. Mło­dzień­co­wi zaś temu – nie ży­czę, nie ży­czył­bym i nig­dy ży­czyć nie będę w sze­re­gi ko­mi­nia­rzy… Młyń­ski się uśmiech­nął.

– O! ja też wca­le o tem nie my­ślę! za­wo­łał.

– I ja bym tak są­dził, mó­wił, je­dząc Izy­dor – w pań­skim wie­ku pi­szą się so­ne­ty do N. N… piosn­ki do lu­bej… Ele­gie, sie­lan­ki, na­wet pró­by tra­ge­dyi i za­ry­sy po­wie­ści w ro­dza­ju Jean Pau­la… na­wet kry­ty­ki na ko­ry­fe­uszów, po któ­rych gło­wach za­wsze naj­ła­twiej na górę się wdra­pać… ale nig­dy… ar­ty­ku­ły wstęp­ne o kwe­styi wschod­niej, kwe­styi pro­pi­na­cyj­nej, kwe­styi pan­sla­wi­zmu i kwe­styi ka­ta­stru… Tego ro­dza­ju elu­ku­bra­cyi po­dej­mu­ją się lu­dzie, dla któ­rych gym­na­sty­ka słów jest rze­czą obo­jęt­ną i któ­rzy naj­go­ręt­sze dia­try­by wy­pra­co­wu­ją, zie­wa­jąc…

– Jed­nak­że, prze­rwał Młyń­ski, z mło­dzień­czym ogniem i na­tem polu coś zro­bić moż­na, tyl­ko z więk­szem niż ja.. do­świad­cze­niem i na­uką…

– Z mniej­szem jesz­cze do­świad­cze­niem, z żad­ną na­uką, za­wo­łał Izy­dor, ale z za­ro­zu­mia­ło­ścią i zu­chwal­stwem… Bla­ga! bla­ga! bla­ga! nic bez niej, a wszyst­ko przez nią…

Ale po cóż zdra­dzam ta­jem­ni­cę na­sze­go warsz­ta­tu!….

Pan, ko­cha­ny mło­dzień­cze, przy­stę­pu­jesz do przy­byt­ku dzien­ni­kar­stwa, jak do sa­kra­men­tu, ano spójrz tyl­ko na nas. Sta­re wygi, au­gu­ro­wie rzym­scy spo­glą­da­ją na sie­bie i uśmie­cha­ją się.

Ka­płań­stwo!! tak! ka­płań­stwo… ale or­na­ty w łach­ma­nach, jak­by po or­miań­skich cer­kwiach w tu­rec­czyź­nie, a my boso… co go­rzej! gdy­byś zaj­rzał w głąb… pust­ki i śmie­cie…

Ot – do­syć! daj­cie piwa i za­po­mnij­my o wszyst­kiem…

– Nie mó­wi­łem panu, że bę­dzie bre­dził i pra­wił nic do rze­czy? szep­nął Dra­bic­ki… to jego zwy­kłe pio­sen­ki…

– Co praw­da, to nie grzech… a in vino ve­ri­tas. Roz­mo­wa w tym to­nie cią­gnę­ła się przez cały obiad, na osta­tek któ­re­go Młyń­ski ka­zał przy­nieść szam­pa­na… Wy­pił nim zdro­wie Dra­bic­kie­go… p. Izy­do­ra, oni mu też od­po­wie­dzie­li ser­decz­ne­mi ży­cze­nia­mi, a sta­ry wyga na­mie­szał w to wszyst­ko dow­ci­pu i ucin­ków po­do­stat­kiem…

Już się bu­tel­ka ze srebr­ną głów­ką mia­ła ku koń­co­wi, gdy chło­pak z dru­kar­ni nad­biegł, po­wo­łu­jąc pana re­dak­to­ra dla na­der pil­ne­go in­te­re­su.

Mu­siał się tedy wy­no­sić i chciał z sobą ko­niecz­nie po­cią­gnąć p. Izy­do­ra… nie ży­cząc so­bie może sam na sam go z Izy­do­rem pod­chmie­lo­nym zo­sta­wiać. – Ale sza­now­ny współ­pra­cow­nik, ma­jąc za­pew­nio­ną czar­ną i po­sły­szaw­szy o ma­ją­cym po niej na­stą­pić li­kwo­rze, wrosł w krze­sło, nie chciał się ru­szyć…

– Ani czte­re­ma pa­ra­mi wo­łów mnie ztąd nie wy­cią­gniesz – rzekł sta­now­czo – do­pó­ki uczci­wie, or­to­dok­syj­nie obia­du nie do­koń­czę.

Dra­bic­ki rad nie rad mu­siał go ze Świę­to­sła­wem dla tej kon­klu­zyi zo­sta­wić.

Sta­ry li­te­rat mniej się ku koń­co­wi stał roz­ma­rzo­nym, pa­trzał na Młyń­skie­go, jak­by na wi­ze­ru­nek wła­snej swój zło­tej mło­do­ści – czy to go za­chmu­rzy­ło i od­ję­ło mu wy­mo­wę? czy się znu­żył… czy jaka myśl czar­na usia­dła mu na mó­zgu znu­żo­nym? Po­wo­li rysy te, na któ­rych śmiech sar­ka­stycz­ny, wy­pięt­no­wał się jako gość co­dzien­ny – przy­bra­ły wy­raz po­waż­ny… obu­dza­ją­cy, je­śli nie po­sza­no­wa­nie, to współ­czu­cie.

Pa­trzał na za­ru­mie­nio­ną twarz p. Świę­to­sła­wa i du­mał. – Młyń­ski był w przy­krem po­ło­że­niu, gdyż za­sę­pie­nie go­ścia przy­pi­sy­wał so­bie, a nie­wie­dział jak za­ra­dzić na nie. – Kil­ka razy do­lał mu nie­znacz­nie Char­treu­zy, ale to nic nie po­ma­ga­ło.

Na­re­ście po dłu­giem mil­cze­niu p. Izy­dor pię­ścią, w stół ude­rzył.

– Po cóż bym u li­cha, za­wo­łał, miał się zno­wu tak do zbyt­ku roz­czu­lać nad lo­sem pana?

– Nad moim? pod­chwy­cił Młyń­ski zdzi­wio­ny.

– A tak! rzekł Izy­dor, nad na­szym… Ja je­stem czło­wiek zwy­kle twar­dy i gdy kto na uli­cy pa­da­jąc, łeb so­bie roz­bi­je, śmie­ję się do roz­pu­ku. A jed­nak wi­dok tej świe­żej na­szej mło­do­ści, niby roz­wi­nię­te­go kwiat­ka, co się słoń­cu uśmie­cha, obu­dził we mnie uczu­cie ja­kieś, któ­re­gom daw­no nie czuł w tej pier­si za­schłej i opusz­czo­nej. – Wam tyl­ko wol­no nie­wi­dzieć tego, co was ota­cza, lu­dzi wy­zwie­rzo­nych na was, tłu­mów cza­tu­ją­cych na mło­dość, na nie­do­świad­cze­nie, roz­bój­ni­ków, któ­rzy cię cze­ka­ją za wę­gła­mi z uśmie­chem i pał­ka­mi, do­łów po­ko­pa­nych na twej dro­dze… zdrad… kłamstw i ku­glarstw, na któ­re cię brać będą. Tak! to­bie tego wi­dzieć nie wol­no i to sta­no­wi siłę two­ję, szczę­ście two­je… ale ja, com za sobą daw­no zo­sta­wił zrzu­co­ne w rynsz­tok bia­łe mło­do­ści mej sza­ty, com już, łez nie­ma­jąc, krwią opła­kał wio­sen­ne dni, ja, com miał raz po­raz pi­ja­ne pier­si, czasz­kę, po­ła­ma­ne ręce, któ­re pra­co­wa­ły, nogi, co wio­dły na­przód, ja, któ­ry do­go­ry­wam na ku­pie śmie­ci… ja spoj­rzaw­szy na was, pierw­szy raz po wie­lu la­tach uczu­łem li­tość i współ­czu­cie.

Je­stem sta­ry głu­piec, nie­praw­daż?

Po­wie­cie mi.. Cóż z tego, że was to wszyst­ko spo­tka­ło, maż i mnie ko­niecz­nie cze­kać ten los nie­szczę­śli­wy??

Tak jest, nie­ste­ty! tak! pa­nie Świę­to­sła­wie.. Nie wszyst­kich to spo­ty­ka, to pew­no, ale cie­bie nie mi­nie.

Skrzy­wisz się, że ci sta­ry grat na pro­gu ży­cia taką prze­po­wied­nią ser­ce prze­bi­ja – ale.. nie umiem się wstrzy­mać.. Wi­dzę cię bez­stron­nym, peł­nym za­pa­łu i wia­ry, z uśmie­chem wy­stę­pu­ją­cym prze­ciw świa­tu, któ­ry nie ma li­to­ści, któ­ry szy­dzi z pro­sto­dusz­nych.. i za­bi­ja ta­kich, jak ty., bo mu z nich pie­czeń sma­ku­je.

– Jeż­li to los nie­uchron­ny – prze­rwał spo­koj­nie Młyń­ski – cóż po­mo­że wa­sza prze­stro­ga – musi się on speł­nić! ale nie mniej – za­wo­łał wy­cią­ga­jąc doń ręce obie – przyjm moje ser­decz­ną po­dzię­kę.. wzru­szy­łeś mnie..

– Obym cię prze­stra­szyć po­tra­fił – po­nu­ro ode­zwał się Izy­dor. Patrz na mnie, łach­ma­ny suk­ni., to nic… ale we środ­ku łach­ma­ny ser­ca, uczuć – my­śli., ka­lec­two mo­ral­ne.. nie­wia­ra, wy­sty­gnie­nie.. i szy­der­stwo… wy­glą­dam tam w środ­ku jak mo­gi­ła plu­ga­stwa, na któ­rej dja­beł sie­dzi i gra w pisz­czel nie­bosz­czy­ka marsz ża­łob­ny…

– Pa­nie Izy­do­rze, po­ufa­łej ode­zwał się Młyń­ski, nie ob­ma­wiaj sie­bie., kto mógł roz­czu­lić się mło­do­ścią i po­czuć dla niej tę re­we­ren­cyą, któ­rą oj­co­wie nasi za­le­ca­li., ten jesz­cze nie jest tak wy­stęp­nym.

– Ale u ka­du­ka! prze­rwał Izy­dor po­wta­rza­jąc ude­rze­nie w stół pię­ścią – tu nie cho­dzi o mnie! tu idzie o cie­bie..

Młyń­ski spoj­rzał nań przy­ja­ciel­sko..

– Cóż mi gro­zi?

– Wszyst­ko – za­wo­łał sta­ry – ja ci gro­żę tą pio­sen­ką iro­nii ży­wo­ta. Dra­bic­ki, sta­ry ak­tor, szal­bierz… gro­zi ci to, co zo­ba­czysz w rogu uli­cy, co po­sły­szysz, prze­cho­dząc, co ci szep­nie do ucha ko­bie­ta… wła­sne ser­ce… wiatr. albo ja wiem! Wi­dzę cię kwia­tem, prze – czu­wam, że zwięd­nie, jak i by­dło cię po­de­pcze.. ot – i pła­czę..

– Nie wie­rzy­cie więc w świat po­czci­wy…? Izy­dor wstał, na­ło­żył ka­pe­lusz na gło­wę i mil­czą­cy za­bie­rał się do wyj­ścia.

– Na to py­ta­nie nie ma w moim wo­ka­bu­la­rzu od­po­wie­dzi – rzekł spo­koj­nie. Je­steś bez­pow­rot­nie zgi­nio­nym, a ja z ła­ski twej – nie­sły­cha­nie pi­ja­nym… ro­zejdź­my się więc… aż póki nas losy nie­wiem gdzie i jak zno­wu nie ska­ram­bo­lu­ją…

Spu­ścił gło­wę sta­ry i od­szedł po­grą­żo­ny w za­du­mie..

Swię­to­sław, tak­że wy­na­gro­dziw­szy p. Ka­ro­la za jego grzecz­ność w przy­ję­ciu, za­bie­rał się opu­ścić re­stau­ra­cyą, któ­ra się co­raz bar­dziej na­peł­nia­ła, gdy z za sto­li­ka wstał mło­dy, jak on, ale nie tak już świe­ży i po­by­tem w mie­ście wi­docz­nie pod­sza­rza­ny czło­wiek, wy­cią­ga­jąc ku nie­mu ręce obie.

– Sław­ku! to ty? Wi­tam! cze­kaj!

Na ra­zie Młyń­ski tego zna­jo­me­go nie po­znał, ale… był to szkol­ny to­wa­rzysz p. Sa­mu­el.. Obok nie­go przy sto­le pod­ży­ły już męż­czy­zna z sa­kiew­ki dłu­giej' do­by­wał wła­śnie gro­sza, aby za obiad za­pła­cić.

– Stry­jasz­ku ko­cha­ny, da­ru­jesz mi, za­wo­łał, ści­ska­jąc go za rękę Sa­mu­el, mam nad­zwy­czaj pil­ny in­te­res do pod­ko­mo­rzy­ca..

– A, cze­kaj­że… cze­kaj – pro­te­sto­wał szlach­cic, chcąc po­wstrzy­mać sy­now­ca…

– Niech stry­ja­szek mnie cze­ka w ho­te­lu… przy­bę­dę, jak tyl­ko po­tra­fię naj­prę­dzej.

Ko­la­na ści­skam! do nóg upa­dam!…

I wy­su­nął się z za sto­łu, po­ry­wa­jąc Pod­ko­mo­rzy­ca pod rękę.

Wy­szli, w uli­cy p. Sa­mu­el, ele­ganc­ki mło­dzian, ubra­ny we­dług naj­śwież­szej mody wie­deń­skiej, – ode­tchnął.

– Je­steś moim zbaw­cą, za­wo­łał, ści­ska­jąc Młyń­skie­go, rad­bym był za­wsze cię wi­dzieć, ale dziś., po­dwój­nie. Naj­uko­chań­szy a naj­nud­niej­szy ze stry­jasz­ków trzy­mał mnie na uwię­zi przy so­bie od go­dzi­ny dzie­sią­tej.. Wy­sta­wie so­bie, ko­cha­nie, dla jego mi­ło­ści zja­dłem obiad w tej gar­kuch­ni, w któ­rej nig­dy po­rząd­ni lu­dzie nie sto­łu­ją się, mu­sia­łem na­pić się piwa, ale stry­ja­szek ma­jęt­ny i bez­dziet­ny.. cho­dzi mi o ła­ski jego..

Cóż ty tu po­ra­biasz?

– Przy­je­cha­łem na czas ja­kiś do mia­sta..

– Na dłu­go?

– Nie­wiem.

– I przy­byw­szy nie do­wie­dzia­łeś się do ko­le­gi! Był­bym cię za­raz wpro­wa­dził w to­wa­rzy­stwo – do na­sze­go klu­bu.. za­opie­ko­wał się tobą i ostrzegł cię – bo ze wsi przy­jeż­dża­jąc, oby­cza­jów na­szych nie znasz, mo­żesz po­ro­bić sto­sun­ki fał­szy­we i kro­ki nie­wła­ści­we.

– Jak się nie mam oba­wiać, wi­dzę, żeś wpadł w ręce li­te­rac­kiej… z po­zwo­le­niem ha­ła­stry… wi­dzę, że jesz w gar­kuch­ni:.. By­łeś gdzie?

– Do­tąd, nie mia­łem cza­su..

– Po­zwól­że, abym cię pre­zen­to­wał.

– Ja nie my­ślę by­wać w świe­cie.

– A cóż bę­dziesz ro­bił!! zli­tuj się., cho­ru­jesz na pu­stel­ni­ka.

– Je­stem w ża­ło­bie po mat­ce..

– A! tak! sły­sza­łem.. za­cna pani pod­ko­mo­rzy­na zmar­ła.. szko­da! wszy­scy­śmy ją opła­ka­li. Ro­zu­miem, że na ba­lach nie bę­dziesz.. ale na wie­czo­rach.,

– W ogó­le jak naj­mniej, od­po­wie­dział Świę­to­sław..

– Czy za­wsze za­ry­wasz na li­te­ra­ta? za­py­tał Sa­mu­el..

– Nie – chcę się tyl­ko uczyć..

To­wa­rzysz ru­szył ra­mio­na­mi – Po co ci się zda­ło! rzekł – naj­pierw­sza nie­do­god­ność, że to cię w złe to­wa­rzy­stwo wpro­wa­dza.. a po­tem! u nas! li­te­ra­tu­ra… Mó­wiąc, pro­wa­dził go w ale­je i za­pa­liw­szy cy­ga­ro – za­py­tał na­gle, sto­jąc.

– Masz jaki cel? do­kąd idziesz?

– Pil­ne­go nie mam nic, od­po­wie­dział zim­no tro­chę Swię­to­sław, któ­ry był jesz­cze pod wra­że­niem obia­do­wej roz­mo­wy i ostat­nie­go wy­krzy­ku Izy­do­ra.

– No, to do­brze – przej­dzie­my się swo­bod­nie, a ja mogę ci po­ży­tecz­nych udzie­lić in­for­ma­cyi… w naj­lep­szym świe­cie, sto­sun­ki mam ogrom­ne i czas scho­dzi mi do­sko­na­le… Spo­dzie­wam się, że bę­dzie­my po sta­re­mu jako do­brzy ko­le­dzy. Wpraw­dzie wy­dam ci się pro­stym nie­ukiem może.. ale na ser­ce ra­cho­wać* mo­żesz..Ści­snął go za rękę..

– Wiesz, do­dał po chwi­li – do róż­nych przy­jem­no­ści, któ­re mi przy­no­si wi­dze­nie się z tobą, do­łą­czyć trze­ba jesz­cze jed­nę, mu­sisz mi roz­wią­zać za­gad­kę..

– Przyj­dzie mi to pew­nie z trud­no­ścią, rzekł Świę­to­sław.

– Je­śli ze­chcesz być szcze­rym, to nie… ale dla cze­góż byś nim być nie chciał?

– Mów, cóż to za za­gad­ka…?

– Naj­pięk­niej­sza w mie­ście ko­bie­ta…. któ­rej pew­nie ja­kie lat pięć lub sześć nie­wi­dzia­łeś… bo o tem wiem, ma dla cie­bie cześć i uwiel­bie­nie ta­kie! ta­kie… Ale gdzie­żeś ty po­znał Lenę?

– Lenę! jaką Lenę? i co to jest? spy­tał Świę­to­sław, sto­jąc za­cie­ka­wio­ny… nie znam tego imie­nia ko­bie­ty…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: