- W empik go
W mętnej wodzie - ebook
W mętnej wodzie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 364 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
…. a jednak ja to między bajki włożę.
J. Krasicki.
Na zegarach miejskich zwolna wybijała dwunasta… południe… u biednych ludzi było już dosyć późno, u możnych ledwie się dzień zaczynał… Piękny jeszcze dzień późnej jesieni.
W restauracyi hotelu, który chciał uchodzić za pierwszorzędny, a w istocie winien był swą wziętość niedostatkowi porządniejszych, służba zajętą była przygotowaniami ku obiadowej porze. – Około pierwszej bowiem ludzie starej daty i niecierpliwych żołądków zaczynali się zbierać, poprzedzając elegantów dla przyzwoitości siadających do obiadu o trzeciej, czwartej i piątej.
Salonik jadalny i dwa połączone z nim pokoje właśnie się uporządkowywały; chłopcy kłócąc się, nakrywali stoliki, ustawiali solniczki, wysypywali nagromadzony wczoraj popiół z podstawek, gdzieniegdzie opędzali pył zbyt widoczny. Oberkelner pan Karol, rozparty w fotelu paląc cygaro, czytał z przyjemnością Gazetę Narodową, trafiającą mu widocznie redakcyą i stylem do przekonania, jeden z kelnerów muskał się przed zwierciadłem, drugi zrzuciwszy ranny dezabilek, właśnie miał naciągnąć frak urzędowy – gdy drzwi szklanne od ulicy otworzyły się z brzękiem gwałtownym, znamionującym rękę niewprawną do władania niemi i młodzieniec bardzo przystojny, w czamarce, kapeluszu szarym, włożonym zamaszyście na bakier, z laseczką w ręku, pokazał się na progu.
Na pierwszy rzut oka służba poznała w nim przybywającego ze wsi syna obywatelskiego… Zdradzała go nieprzyzwoita godzina, w której nikt porządny, choćby był głodnym, jeść nie śmie, aby się nie skompromitować, a w dodatku powierzchowność sama dowodząca, że jeszcze pełen ufności w siebie nie otarł się o miasto, nie doznał zawodów i nie potrzebował kredytu…
Młodzieniec był aż popatrzeć miło, rumiany, hoży, świeży, silny, uśmiechający się do życia, z okiem pełnem ognia, z usty koralowemi, z czołem wypogodzonym jak zwierciadło, odbijąjącem duszę spokojną… Patrząc nań, zdawało ci się, żeś słyszał muzykę jego serca, nucącego hymn żywota szczęśliwego, skrzydłami marzeń unoszącego się w przyszłość. – Młodzieniec był jeszcze w tej szczęśliwej życia wiośnie, która, choćby chciała mieć tajemnice dla świata – nic w sobie ukryć nie potrafi; wszystko się z niej zielonością i kwieciem na wierzch wydobywa. – Każdy kto chciał, mógł się w nim rozczytywać jak w otwartej księdze.
Wszedł nieopatrznie na próg, spojrzał i zatrzymał się zmięszany…. Postrzegł, że nieświadomy obyczajów miejskich, narażał się na śmiech wpadając do dystyngwowanego zakładu gastronomicznego o godzinie zakazanej… ale jak tu się było cofnąć… nie budząc śmiechu w służbie? Widocznie zrobiło mu się przykro, nie chciałby był uchodzić za parafianina… Ratując się spojrzał na zegarek – było ledwie pięć minut na pierwszą!
Już miał zawrócić, wyjść i byłby pewnie więcej tu nie postał nogą, gdyby nie wielka przytomność umysłu pana Karola oberkelnera, który przeczuwając w przybyszu dobrą na przyszłość praktykę, (a miał oko nadzwyczaj trafne) – nie zbliżył się doń, chowając za siebie cygaro i nie powitał go ukłonem.
– Cóż to jest? jeszcze tak wcześnie! zawołał młodzieniec skłopotany – nie wiedziałem….
– Istotnie – jest cokolwiek za późno na śniadanie, a trochę zawcześnie na obiad, odparł uśmiechając się oberkelner, ale pan dobrodziej zapewne ze wsi, chciałem powiedzieć z podróży – poprawił się – to nic dziwnego…. U nas obiad zwykle bywa gotowy około pierwszej… a gdyby się podobało tymczasem gazety przeczytać…. cygarko wypalić (mamy prima havannę)… albo li też cokolwiek przekąsić??
Gość zawahał się nieco – ale grzeczność oberkelnera go zobowiązała, nie wypadało odmówić – poprosił o jakąkolwiek przekąskę, nim obiad będzie gotowy i zasiadł.
Oberkelner pochwyciwszy kartę na łokieć długą, zaczął wyliczać mnóstwo delikatesów, których wcale nie było, usiłując wdać się w rozmowę, ale otrzymał wolność podania co się podoba i zadysponował jednemu z kelnerów dla honoru domu przekąskę…. wcale wspaniałą. Przybyły chwycił dziennik do ręki i roztargniony począł go raczej przewracać niż czytać… myślał wcale o czem innem. Pan Karol oberkelner, który lubił w wolnych chwilach czynić postrzeżenia, szczególniej nad nowo przybywającymi, stanął z boku po za drzwiami – gdy chłopcy zwijali się około śniadania – i przypatrywał się bacznie szlachetnej, wypogodzonej twarzy młodzieńca… po której przelatywały myśli i wrażenia, tak wyraziście ją zmieniając, jak glinę plastyczną wprawna ręka mistrza ugniata.
Patrzał na gazetę nie czytając, a śnił nie wiem oczem, uśmiechał się, marszczył, zamyślał, ruszał ramionami, wstrząsał, choć w ogóle był z czegoś dosyć szczęśliwy – może iż w świat wyleciał do walki, do czynu, na zapasy z ludźmi, z myślami, z sobą samym… Kipiało w nim widocznie… Nie zważał wcale na podane śniadanie, z którem się obchodził z grubijańskim apetytem, tak że pan Karol pomyślał, iżby go lada czem można zaspokoić, bo pewnie co jadł, nie wiedział.
– A! tak to oni wszyscy bez mała ze wsi do nas przybywają, myślał sobie Karol, z politowaniem wpatrując się w gościa – rumiani, weseli, ochoczy, ale w jaki rok albo i prędzej' zobaczyć ich – a poznać trudno – oko zagasło, serce zwiędło, chmura nad czołem… Dobrze jeszcze gdy który zdobędzie się na siłę, zamiast na Łyczakowski cmentarz, powrócić na wieś, aby sadzić kartofle i spożywać je – bez masła en robe de chambre.
Oberkelner był filozofem praktycznym – znano go z tej strony – byli nawet podejrzliwi, którzy go posądzali o pisanie pamiętników. Tego się on jednak najmocniej' zapierał.
Nie wiem, jak długo, urokiem młodości pociągnięty, byłby na swym posterunku obserwacyjnym wytrwał Karol, gdyby w drugim pokoiku, przez który od sieni tylko adepci i poufali goście wchodzić byli zwykli – nie zaskrzypiały drzwi. – Odwrócił głowę i postrzegł – cicho jakoś i oględnie wciskającego się, codziennego i wielce tu szanowanego (dla swych wpływów i stósunków) gościa, na widok którego z serwetą na ręku, z oznakami najgłębszej uniżoności pospieszył.
Przybyły dał mu znak, kładnąc palec na ustach – aby nie podnosił głosu.
– Czy jest już tu kto u was?
– Jakiś młody człowiek, zdaje się, że ze wsi.
– To! to! a! odparł przychodzący, wieszając kapelusz i dając poznać, że go się zastać spodziewał.
Złożył potem lekkie paleto, które miał na ręku i poszedł do zwierciadła, pozornie dla przygładzenia włosów, w istocie dla rozpatrzenia się we własnej fizyonomii.
Tak dobry strzelec przed polowaniem ogląda dubeltówkę.
Nie było tam tak dalece czemu się przypatrywać, bo Bóg go obdarzył rodzajem maski bez wyrazu na pozór. – Był to sobie człowiek, jakich tysiące mija się w ulicy, nie zwracając uwagi, podobny do pierwszego lepszego.
Twarz była pełna, włosy ciemnoblond, bakenbardy bez charakteru – oczy schowane pod brwi i powieki – całość ani odrażająca, ani pociągająca – obojętna. Ale właściciel tego niepociesznego materyału umiał zeń zrobić, co mu się podobało. Było to dlań dobrodziejstwem natury, że mu dała tę fizys, tabularasa, na na której on wypisywał ze sztuką wielką, co mu wypadło z okoliczności.
Wielki znawca fizyonomii byłby w zbiorze tych rysów, mogących uwieść swą obojętnością, wyczytał przymioty rzadkie… ale ukryte umyślnie i przysypane, jak się doły na wilki chrustem i liśćmi pokrywają. Nawet gęś, którą przywiczują dla zwabienia gościa – (dobroduszność i prostota) siedziała na czole i ustach. Zdawał się sobie prostym człowiekiem, a był – człowiek krzywy.
Spojrzawszy się w zwierciadło z zadowolnieniem (na twarzy nie znalazł śladów żadnych, któreby go zdradzić mogły), przybrał artysta wprawny minę poważną, człowieka chłodnego, wytrawnego, jakiego u nas ongi nazywano statystą.
Mój Boże, co się to z wyrazami dzieje! statysta dawniój oznaczał polityka i męża stanu, dziś oznacza w teatrze owę gawiedź, która nic nie mówi i w pięciu reprezentuje tłum, a w dziesięciu armie niezwyciężone.
Strój skromny, ale przyzwoity przybyłego jegomości – nadawał się do wszelakiej roli, bo nie mówił nic – mógł być zarówno szewcem i księciem…. surdut jego byłby nie protestował.
Zaczesawszy włosy, przyprawiwszy minę starannie, wziął gazetę niemiecką w rękę i miał wyjść do pierwszego pokoju, gdy oberkelner, zawsze troskliwy o interesa domu, zapytał po cichu:
– Czy pan co każe podać?
– Później, później.
Karol domyślił się, że tu szło o coś ważniejszego niż bifsztyk i obiecał sobie mieć oko na dramat, który miał się odegrać – prolog przed zwierciadłem, coś zapowiadał wyraźnie.
Pan Hilary Drabicki (pocóż byśmy dłużej mieli taić nazwisko?) przestąpił próg zamyślony i wszedł do… głównego pokoju z gazetą, niby oczekując na kogoś – przeszedł się krokiem wolnym wzdłuż kilka razy, bacząc na to, ażeby oczów nie zwracać na młodzieńca. Za tarczę służyła gazeta. Młodzieniec ze swej strony – postrzegł go natychmiast, zdawało się, że go poznał i ciekawie wpatrywał się w niego, nie spuszczając oka. Nie śmiał jednak, lub nie chciał go sam zaczepić.
Drabicki przespacerowawszy się i parę razy na ulicę wyjrzawszy przez szklanne drzwi, zadzwonił na kelnera.. Stawił się sam pan Karol.
– Nie było pana Izydora?
– Dziś? – nie było.
– Cóż to jest? Spojrzał na zegarek… Miał tu na mnie oczekiwać w południe, już dobrze po dwunastej, a jego niema…, niepojęta rzecz….
– Pewnie zaraz nadejdzie! szepnął Karol, starając się pocieszyć, poczem uznawszy się nie… potrzebnym, wysunął się dyskretnie.
Drabicki zanurzył się w gazecie, niby jeszcze nie widząc młodzieńca, który mc się z nietajoną przyglądał ciekawością. Były chwile, zdawało się, że p. Dra – bickiego zainterpeluje, ale młodzieńczy strach go ogarniał i cierpliwie wracał do gazety, w której anonsa o szuwaksie wiedeńskim, restitutions-fluid, loteryi hamburskiej i bonach szwajcarskich…. starał się zgłębić i wystudyować należycie. Nawet słodowy wyskok Hoffa, który codzień się inaczej przebiera i żołądkami książąt panujących pociąga plebejuszów ku sobie – zabawił dobrą chwilę poczciwego młodzieńca….
Siedzieli tak, wcale wrzekomo nie wiedząc o sobie. Drabicki patrzał w okno i czekał, wyglądał napróżno tego pana Izydora, zbyt często spoglądając na zegarek; jakby mu było niesłychanie pilno.
Odegrawszy tę rolę oczekującego z talentem prawdziwego artysty, rzucił nareszcie niemiecką gazetę, ziewnął, padł na kanapę i w tej chwili dopiero przypadkiem dostrzegł sąsiada…
Jakby uderzony jego twarzą, począł się wpatrywać, uśmiechnął i nieśmiało, jakby oczom nie wierząc – odezwał się głosem słodyczy pełnym:
– A! czy nie pan Swiętosław Młyński? Młodzieniec zerwał się zarumieniony.
– Wszak pan…. redaktor Drabicki?
– Tak! do usług…. Cóż tu pan w mieścisku porabiasz?…. Poznałeś pan mnie!! Pamięta pan, miałem przyjemność widzieć go rok temu na wesołym wieczorku u Mecenasa.
– Tak, panie dobrodzieju, byłem mu prezentowanym… ale nie śmiałem się przypomnieć… nie spodziewając się, abyś był łaskaw młokosa pamiętać….
Drabicki przybrał fizys rozczuloną….
– O! nie sądź pan tak źle o nas starych – zawołał – młodzież! młodzież! to nadzieja przyszłości, w piersi której kraju serce bije! każdy z nas z radością, z dumą spogląda na te rozwijające się pączki…. Dla ludzi kraj miłujących… ojczyznę! (tu westchnął) żaden młodzieniec nie jest obojętnym….
Wyrzekłszy ten wyraz – ojczyznę! spojrzał, jakie wywarł wrażenie… Młodzieniec miał minę poważną. Drabicki począł go ściskać, potom zajął krzesło przy nim i cichym, ojcowskim, protekcyonalnym głosem odezwał się:
– Cóż tu pana do nas sprowadza pod te dosyć burzliwe czasy?
Młyński zarumienił się, jakby go kto na gorącym uczynku złapał, zawahał się, nim mówić ośmielił.
– Nie wiem, czy panu wiadomo, że straciłem moją drogą matkę….
– A! nie może być! – załamując ręce, odparł Drabicki – szanowna pani Podkomorzyna! o Boże! dostojna matrona polska, wzór cnót, żywa tradycya… nasza narodowa!… (położył nacisk na tym wyrazie) Strata! i strata nieodżałowana nie tylko dla pana, ale dla kraju całego… Ale cóż znowu, że mi żaden z moich korespondentów nie doniósł o tem przecie… Należał się nekrolog Podkomorzynie, prawdziwie świętej niewieście, tak powszechnie wielbionej i tak cenionej przez wszystkich….
– A! tak panie – z gorącem uczuciem przerwał syn, któremu się łzy w oczach zakręciły – była to święta niewiasta, był to pomnik przeszłości…
– Co za śliczne wyrażenie… jak znać, że ono wyszło z serca! podchwycił Drabicki.Świętosław zawstydzony pochwałą, zarumienił się znowu, a po chwili dopiero mógł mówić dalej.
– Dopóki żyła kochana matka moja, dla niej mieszkałem na wsi, teraz mi Rabczyce obrzydły, opustoszały, postanowiłem je puścić dzierżawą,.
– I myśli pan podróżować, czy w mieście pozostać? zapytał Drabicki.
– Jeszcze…. doprawdy nie wiem, co postanowię…. rzekł, wahając się młody człowiek.
– Nie śmiałbym naturalnie przesądzać zamiarów pańskich – odezwał się po namyśle Drabieki… ale gdyby życzliwa rada mogła być przyjętą…. czy nie najwłaściwszym dla pana byłby pobyt w naszem miasteczku? Tu się poznaje ludzi, zawięzuje stósunki, słucha tętna opinii, uczy kraju…. Nie tajno nam, co literatury dotykamy z obowiązku dziennikarskiego, że pan… masz i powołanie do niej i talent znakomity…
Świętosław protestował, ale redaktor przerwać sobie nie dał.
– Znakomity, powtórzył z przyciskiem. Wszakże kilka nader, nader szczęśliwych prób, rokujących wielkie, wielkie nadzieje – umieszczonych było…. (wszyscy to wiedzą) w Rozmaitościach? Ściągnęły one powszechną, uwagę i każą się nam w panu spodziewać znakomitego pracownika na niwie ojczystego piśmiennictwa…
(Wymówiwszy "ojczystego" spojrzał znowu – czy trafił.)
Tu więc, mówił dalej coraz głos podnosząc i stając się wymowniejszym – znajdziesz pan właściwe dla siebie pole pracy, obfite źródła, obcowanie z mężami uczonymi… wszystko, czego może wymagać świetnie rozwijająca się młodość, którą dla pożytku ojczyzny (przycisnął) pielęgnować każdy z nas za najświętszy będzie sobie będzie uważał obowiązek…
Skończywszy mozolnie upleciony frazes, naszpikowany ojczyzną, podał Drabicki z przejęciem rękę panu Młyńskiemu, który upiekłszy raka, uścisnął ją pomięszany.
Poczciwemu Świętosławowi, rozczulonemu wspomnieniem matki i ojczyzny, oczy wilgotne lśniły się, usta drgały…
– Na tak pochlebne dla mnie wyrazy praw – dziwie, nie zasłużyłem, rzekł cicho – nadto pan dobrodziej łaskaw jesteś… To pewna, że jeźli nie przynoszę z sobą talentu, przynajmniej chęci jak najlepsze, gotowość do poświęcenia, do pracy – pragnienie stania się użytecznym krajowi.
A po chwili dodał – nie mam, dzięki Bogu zarozumiałości, czuję się młodym i z rad pańskich nie omieszkam korzystać.
Drabicki uradowany skłonił się, spojrzał na zegarek…
Tego Izydora nieznośnego widzę, że się nie doczekam – rzekł cicho… czy pan znasz Izydora?
– Prawie z nazwiska tylko…. wiem, że człowiek utalentowany….
– Tak jest, tak jest, nie przeczę…. Styl ma cudny, łatwość niesłychaną, złote pióro, panie dobrodzieju! złote pióro! ale człowiek… potrzeba go wodzić na pasku, pilnować, dyktować mu, a nie puszczać bez niańki. – Tysiące głupstw płata… każdy go pociągnie, kto chce.. w życiu nieład jak największy. Mimo dosyć pięknych dochodów z pióra, niedostatek, nędza prawie doskwierająca… a ma grosz, to go przehula! Gdybym przez litość nie opiekował się nim, dawnoby się zapił, albo umarł z głodu… grosz się go nie potrzyma… przeje, przepije, odda oszustom… i próżniak w dodatku, że gdyby nie mus, nicby nie robił, tylko jadł, pił i spał… Na klucz go zamykam, czapkę mu chowam… Ale cóż? wyrwie się… bywaj zdrów. Na dobrych koleżkach nigdy mu nie zbywa… Z tem wszystkiem talent… talent znakomity… nie idzie dalej.
– Szkoda wielka człowieka-
– Niezmierna… Ale ma już lat czterdzieści kilka… nie zmieni się, to darmo. Jakież nieszczęście nad tą literaturą i dziennikarstwem naszem, byle iskra talentu, pewnie się zwala…
Drabicki westchnął.
– Już to nad ojczyzną naszą…. wisi jakiś fatalizm!… Zamilkł, ale i Świętosław milczał, mówił więc dalej, wypocząwszy:
W naszym zawodzie dziennikarskim porządnych ludzi braknie… wszystko to zależni, biedni, bez należytego wykształcenia, których my dopiero musimy mozolnie na użytecznych wyrabiać… A to też zawód ciężki! i powiadam panu poufnie, gdyby nie wyższe pobudki służenia krajowi, kierowania opinią, człowiek by dawno ten chleb porzucił… Kraj zacofany, szlachta zapozwoleniem – ograniczona a zarozumiała, obojętna na najdroższe interesa nasze, solidarności w niczem, arystokracya nic się nie nauczyła i o niczem nie zapomniała…. a na ostatek (tu zniżył głos ostrożnie)… rząd… – to już dosyć powiedzieć….
To mówiąc, westchnął głęboko, potarł ręką po czole i wlepił oczy w sufit… – Świętosław milczał trochę przez uszanowanie dla tak dostojnego człowieka, a po części, że jego zdaniom nic do zarzucenia nie miał. Były one ostre, ale nie bez znajomości położenia wyrzeczone
– Prawda to wszystko, co pan mówisz, dodał w końcu młody człowiek – ale też za to, co za wzniosłe i wielkie posłannictwo dziennikarstwa! Jakie zadanie! kierować opinią, oświecać, ostrzegać, stać na straży – walczyć… Nie – nie znam piękniejszego zadania, ani zawodu, któryby gorącemu lepiej przystał sercu…
Drabicki się uśmiechnął…
– Tak, tak – rzekł, to jedna, złocona strona medalu, ale należy też spojrzeć i na odwrotną – niestety – miedzianą, rdzą okrytą… Co za męczarnie!
– Cóż bez ofiar przychodzi?
– A! to pewna, człek też pcha taczkę przed sobą z uczucia obowiązku, nie zważając, że nie rozumiejąc go, plują nań i rzucają błotem…
To mówiąc, rękami machnął i zamilkł… postać przybrał męczennika za wiarę, choć krągły brzuszek trochę się z nią sprzeczał:
Potem uśmiechnięty spytał – A pan, nie masz też ochoty poświęcenia się dziennikarstwu?
– Ja? odparł jakby przestraszony pytaniem Świętosław – ja? ale młodość moja sama już jest przeszkodą… zawód ten wymaga ludzi wytrawnych.
– Tak… do dyrekcyi – do dyrekcyi, mówił Drabicki poważnie, ale w szeregach potrzebuję sił młodych.
– Nie mam jeszcze odwagi występować w te szranki – odparł skromnie młodzieniec – przynajmniej na teraz…
– To szkoda, ozwał się dziennikarz, zaraz bym pana zawerbował i byłbym nader szczęśliwym, otwierając mu wrota do zawodu, tak użytecznego dla… ojczyzny… tak zaszczytnego dla pana…
Młodzieniec dziękował zmięszany, nic nie mówiąc.
– Przyznam się panu – dodał Drabicki, że tu coś mówiono, jako byś pan miał zamiar.
– O! daję panu słowo! na teraz, na teraz żadnego, żywo oparł się Świętosław – potrzebuję się jeszcze uczyć, gtudyować, oswajać z nowym dla mnie światem…
– A zatem, jeźli później kiedy przyjdzie ochota, dodał Drabicki dobrodusznie, proszę rachować na mnie, na życzliwość moję i pragnienie służenia mu. Potrzebujemy sił nowych, a zwłaszcza ludzi niezależnych, wykształconych i podzielających opinie naszę…. zasady demakratyczne… umiarkowane… wierzących w postęp… hm, brm…
Beszta zaplątała się w mruczeniu, które mogło oznaczać!, co kto chciał..
Młyński wysłuchał tego wyznania wiary z antidotami i kompensacyami i zdawało się, że nic mu nie miał do zarzucenia; wstrzymał się wszakże od odpowiedzi wzajemnem Crede. Był to tylko dobry znak zupełnej zgodności zdań z szanownym Drabickim, który wypocząwszy i namyśliwszy się, tak po cichu ciągnął dalej.
– Życząc z serca dobrze kochanemu podkomorzycowi, pozwolisz, abym mu niektórych udzielił informacyi. W położeniu pańskiem należy być nader ostrożnym, wszyscy tu na niego polować będą… Zlituj się, nie dawaj się wciągnąć ani do tej kliki ultramontanów, ani tym szaleńcom czerwonym, półgłówkom, garibaldystom… I jedni i drudzy idą za daleko… rozsądni ludzie wedle staropolskiej zasady – medium tenuere beati…. My tu, to jest dziennik mój reprezentuje właśnie postęp i liberalność rozsądną, na tradycyach ojczystych opartą. Wprawdzie znajdziesz pan o mnie, o nas (szczególniej zaś o mnie) opinie różne, potwarcze – będą nas. mnie panu przedstawiać z jak najczarniejszej strony…. ale wierz mi pan (uderzył się w piersi) nie tak czarnym, jak mnie malują… Jam prosty człowiek, dobrej woli! Westchnął rozczulony.
– Trudne też położenie nasze w tych czasach krytycznych, mówił, kraj podzielony na mnóstwo odcieni, niedojrzały a przypruchniały, zawiedziony – więc niedowierzający…
To mówiąc, patrzał wciąż na słuchacza, ale na pogodnej jego twarzy nic oprócz ciekawości wyczytać nie umiał.
– Co do mnie, odezwał się Młyński po pewnym namyśle – stronnictw nie rozumiem… nie umiałbym się na ślepo zaprzedać żadnemu… Z czystem sercem pragnąc służyć krajowi, słucham instynktu, przytem serca; i chcę pozostać swobodnym, abym mógł pójść zawsze gdzie mnie sumienie i powinności powołają.
– Nie mogę nie przyklasnąć tak szlachetnemu programatowi! zawołał redaktor. Pan mimo swej wiedzy już masz coś języka dziennikarskiego w wyrażeniach… łatwość, styl! O! będziemy w panu mieli znakomitego pisarza politycznego.
Młyński oczy spuścił, Drabicki ręce zacierał… pochylił się jak szatan kusiciel z uśmieszkiem ku niemu.
– Jak tylko wiek dozwoli – szepnął, czemu byś pan nie spróbował… poselstwa? Hę? z pomocą naszą… moich przyjaciół mógł byś być wybranym z łatwością.Świętosław aż się cofnął.
– A! panie! niech Bóg uchowa od samej myśli. Nie mam żadnej do tego pretensyi… to rzecz starszych… i tych co w sobie siły czują po temu…
Redaktor wzrokiem rzucił na twarz młodzieńca i zamilkł – strzał był chybiony. – Rozmowa tak dobrze jak wyczerpaną się zdawała na pierwszy raz… pierwsza też godzina wybiła nareszcie i pod wodzą oberkelnera wystąpiła wązka z zupą, jedna z najpierwszych na stół przed podkomorzyca.Świętosław przybyciem jej był zakłopotany.
– Gdybyś pan dobrodziej pozwolił prosić się na skromny ze mną obiadek? zapytał nieśmiało – byłbym bardzo szczęśliwy…
– Ale najmilej by mi było przedłużyć rozmowę tak… przyjemną, odparł dziennikarz – tylko to nieszczęście, że czekam tu, jak mówiłem, na pana Izydora,
– bom go tu musiał zaprosić… aby raz go złapać. – Muszę go nakarmić, bo pił pewnie poddostatkiem… a nie wiem, czy co prócz wina od dwóch dni miał w ustach… i ztąd poprowadzę go do domu, aby napisał artykuł, który on tylko napisać mi potrafi. – Złote pióro!
– No – jeśli przyjdzie, miło mi będzie zbliżyć się do niego… zostawim miejsce, odpowiedział Młyński.
– A! nie! nie! lękam się… jako reprezentant dziennikarstwa złe na panu zrobi wrażenie… cynik… paple umyślnie dla fanfaronady niedorzeczności… ma upodobanie naigrawać się ze wszystkiego, począwszy od siebie… i mnie.
– A! to nas tylko zabawi!
Właśnie dwa jeszcze nakrycia dodatkowe przynieść kazał Swiętosław, gdy we drzwiach od tak dawna oczekiwany ukazał się p. Izydor.
Ktoby nie znał tej znakomitości – mógłby ją był łatwo wziąść za ulicznego artystę; tak był zbrukany, odarty, opuszczony, niepoczesny. Słusznego wzrostu, postawy wojskowej, z wąsem ogromnym, długą twarzą z za różowych tonów wpadającą gdzieniegdzie w sine, z włosem szpakowaciejącym, p. Izydor ruchy miał niedźwiedziowate, niezgrabne, ciężkie, ale w rysach zmęczonych zużył mu się dowcip, a na ustach śmiało urągowisko z całego świata.
– Ot… jest… już kogoś złapał! zawołał, postrzegając Drabickiego… i siedzi za stołem…
– Nie jam złapał, ale mnie złapano tak łaskawie, odparł Redaktor.
– To wszystko jedno… wyjdzie na – złapał Kozak Tatarzyna… w końcu złapanym pewnie nie ty zostaniesz.., dodał, śmiejąc się i zbliżając p. Izydor.
– Bądź pan łaskaw nas poznać z sobą – rzekł Młyński.
– Pan Podkomorzyc Młyński… pan Izydor.
– Bardzo mi przyjemnie, poznać tak znakomitego literata… dodał Świętosław.
– Stój! stój pan, nie ekspensuj się, spójrzyj na szpakowaciznę i chciej wierzyć, że ja się już w komple – menta nie bawię… Z reputacji już także pana znam… jeźli przeznaczony na karmienie literatów.. przez miłość dla literatury….
Młyński się uśmiechnął… Dajesz mi więc pan prawo prosić siebie na obiad – o to miejsce, które nań czekało. Obiad skromny…
– Z całego serca! zawołał zasiadając Izydor – skromny czy choćby najnieskromniejszy – służę. Redaktor poświadczy, iż ja na obiad nikogo prosić nie moge, gdyż kapitały moje ulokowałem u niego w Redakcyi., grosza przy duszy przez oszczędność nie noszę.. Tymczasem na pociechę panu powiem, żem głodny jak pies., honor obiadowi uczynię, a ze szkłem też obchodzę się, jak Bóg przykazał. Co powiedziawszy proszę naprzód o dobry kieliszek kontuszówki.
Uderzył w stół, wołając kelnera..
Młyński był uszczęśliwiony, ten ton poufały Izydora wprowadzał ich od razu in medias res.
– No – stary, ozwał się Izydor do redaktora.. cóż ci dziś zrobił, wielu już szlachciców masz w kieszeni? ilu okpiłeś?….
– Dajże pokój żartom…
– Żartom!… Mówią w żarcie pół prawdy… ja mówię, że cała.. zaśmiał się Izydor – ale ponieważ prawda inaczej jak zamaskowana przez świat przejść niemoże., trzeba ją ubierać z błazeńska.
– Gdzieżci to jegomość bywał – przerwał redaktor – zlituj się! W redakcyi ani nosa nie pokazałeś… robota czeka, dziennik się opóźni…
– Nie opóźni, po obiedzie właśnie będę w sztosie – rzekł Izydor., zresztą, któżby mnie z młodszych, salva melioratione mógł zastąpić. Niech się próbują, chłopcy na mniejszych kwestyach in anima viii.
– Ale gdzieżeś był?
– Piękne pytanie! Człek znużony trudem gdziebyć może? Spoczywa. Śniadaliśmy! Poczęło się o godzinie dziewiątej summo mane, zawczasu, aby nie tracić dnia., i aniśmy się spostrzegli, jak czas do pierwszej upłynął.
Ręczę, że z panów tego nikt nie postrzegł, że ludzie przy kieliszkach obdarzeni są władzami fenomenalnemi, anormalnemi.. nie wytłumaczonemi.. nic nie mówiąc wymieniają najszczytniejsze, najwznioślejsze pomysły, w westchnieniach, spojrzeniach, śmiechach a nawet pełnych, znaczenia rękawkach.. Myśli ich niepojętym sposobem bez pośrednictwa słów się z sobą porozumiewają… Pospolicie ludzie wznoszą się do jasnowidzenia!, z gapiów rodzą się wieszcze!… ah.
Drabicki ruszył ramionami. Młyński się uśmiechał – Mój Boże, zawołał, że też pan nigdy już tego nieszczęsnego trybu życia nie zmienisz.
– Nigdy! masz słuszność! po co? Przypada on do mojej natury – a nie dowiedziesz mi, abym ze spóźnionej obyczajów reformy mógł jakąś korzyść wyciągnąć żony i dzieci nie mam., mam tylko żołądek, on stanowi całą moją familią… muszę dbać o niego.. Co innego wy patryarchowie., ludzie poważni, wy musicie zachowywać decorum.. dla mnie to płaszcz niepotrzebny., droższa mi moja swoboda od reputacyi porządnego człowieka, której teraz się już nie dorobię, choćbym kaptur wdział. A co mnie nawet od starania się o tę reputacyą odstręcza, to że porządni ludzie uchodzą powszechnie za – osłów.
Szanowny młodzieńcze – rzekł, zwracając się do Świętosława.. nie bierz tylko tego co do litery., abyś się nie zgorszył., nulla regula sine exceptione. Z pociechą widzę, że WPan wchodzisz, karmiąc literaturę i dziennikarstwo, na dobrą drogę – ale wiedz, że gdy literaci zjedzą, literatura cię nie nakarmi.
Młyński się uśmiechał, podano zupę… Izydor zażądał z powodu zbyt długiego międzyaktu drugi raz kontuszówki, tłómacząc się bardzo racyonalnie, że potrzebował osadzić śniadanie.
– Dawno przybyłeś do miasteczka? spytał literat.
– Dopiero wczoraj..
– A zabawisz pan z nami?
– Niewiem jeszcze, jak długo…
– Życzę więc, nie rozgłaszaj, zlituj się, że dajesz literatom obiady… zmęczą cię, a ja bym rad sam jak najwięcej z tego szczęśliwego usposobienia korzystać.
Swiętosław uśmiechał się, bo cóż odpowiadać było. Drabicki mrugnął na Izydora.
– Ja, bo posądzam podkomorzyca, że musi mieć' sam żyłkę do literatury i dziennikarstwa.
– A jemu to na co?… odparł literat… mając wioskę? po kiegoż licho, jak mówią Rusini, miałby zdrową głowę kłaść pod ewanielią… dla nas gołych to karyera… ale dla niego…
– Żartujesz – przerwał Drabicki.
– Nie żartuję – dziennikarstwo dziś dla uczciwych ludzi nie jest jeszcze dostępne…
– A my?
– Alboż my jesteśmy ludzie uczciwi? dokończył Izydor. My? ty masz ambicyą, a ja kieszeń i żołądek do naładowania.
– Cynik! cynik! począł się śmiać Drabicki.
– Widzisz! mówił nieprzegadany literat, który za obiad chciał zapłacić językiem… nie wprowadzaj mnie na ten drażliwy przedmiot, nie umiem się przyzwoicie zachować, gdy mi kto na ten mój nagniotek nastąpi.. Młodzieńcowi zaś temu – nie życzę, nie życzyłbym i nigdy życzyć nie będę w szeregi kominiarzy… Młyński się uśmiechnął.
– O! ja też wcale o tem nie myślę! zawołał.
– I ja bym tak sądził, mówił, jedząc Izydor – w pańskim wieku piszą się sonety do N. N… piosnki do lubej… Elegie, sielanki, nawet próby tragedyi i zarysy powieści w rodzaju Jean Paula… nawet krytyki na koryfeuszów, po których głowach zawsze najłatwiej na górę się wdrapać… ale nigdy… artykuły wstępne o kwestyi wschodniej, kwestyi propinacyjnej, kwestyi panslawizmu i kwestyi katastru… Tego rodzaju elukubracyi podejmują się ludzie, dla których gymnastyka słów jest rzeczą obojętną i którzy najgorętsze diatryby wypracowują, ziewając…
– Jednakże, przerwał Młyński, z młodzieńczym ogniem i natem polu coś zrobić można, tylko z większem niż ja.. doświadczeniem i nauką…
– Z mniejszem jeszcze doświadczeniem, z żadną nauką, zawołał Izydor, ale z zarozumiałością i zuchwalstwem… Blaga! blaga! blaga! nic bez niej, a wszystko przez nią…
Ale po cóż zdradzam tajemnicę naszego warsztatu!….
Pan, kochany młodzieńcze, przystępujesz do przybytku dziennikarstwa, jak do sakramentu, ano spójrz tylko na nas. Stare wygi, augurowie rzymscy spoglądają na siebie i uśmiechają się.
Kapłaństwo!! tak! kapłaństwo… ale ornaty w łachmanach, jakby po ormiańskich cerkwiach w turecczyźnie, a my boso… co gorzej! gdybyś zajrzał w głąb… pustki i śmiecie…
Ot – dosyć! dajcie piwa i zapomnijmy o wszystkiem…
– Nie mówiłem panu, że będzie bredził i prawił nic do rzeczy? szepnął Drabicki… to jego zwykłe piosenki…
– Co prawda, to nie grzech… a in vino veritas. Rozmowa w tym tonie ciągnęła się przez cały obiad, na ostatek którego Młyński kazał przynieść szampana… Wypił nim zdrowie Drabickiego… p. Izydora, oni mu też odpowiedzieli serdecznemi życzeniami, a stary wyga namieszał w to wszystko dowcipu i ucinków podostatkiem…
Już się butelka ze srebrną główką miała ku końcowi, gdy chłopak z drukarni nadbiegł, powołując pana redaktora dla nader pilnego interesu.
Musiał się tedy wynosić i chciał z sobą koniecznie pociągnąć p. Izydora… nie życząc sobie może sam na sam go z Izydorem podchmielonym zostawiać. – Ale szanowny współpracownik, mając zapewnioną czarną i posłyszawszy o mającym po niej nastąpić likworze, wrosł w krzesło, nie chciał się ruszyć…
– Ani czterema parami wołów mnie ztąd nie wyciągniesz – rzekł stanowczo – dopóki uczciwie, ortodoksyjnie obiadu nie dokończę.
Drabicki rad nie rad musiał go ze Świętosławem dla tej konkluzyi zostawić.
Stary literat mniej się ku końcowi stał rozmarzonym, patrzał na Młyńskiego, jakby na wizerunek własnej swój złotej młodości – czy to go zachmurzyło i odjęło mu wymowę? czy się znużył… czy jaka myśl czarna usiadła mu na mózgu znużonym? Powoli rysy te, na których śmiech sarkastyczny, wypiętnował się jako gość codzienny – przybrały wyraz poważny… obudzający, jeśli nie poszanowanie, to współczucie.
Patrzał na zarumienioną twarz p. Świętosława i dumał. – Młyński był w przykrem położeniu, gdyż zasępienie gościa przypisywał sobie, a niewiedział jak zaradzić na nie. – Kilka razy dolał mu nieznacznie Chartreuzy, ale to nic nie pomagało.
Nareście po długiem milczeniu p. Izydor pięścią, w stół uderzył.
– Po cóż bym u licha, zawołał, miał się znowu tak do zbytku rozczulać nad losem pana?
– Nad moim? podchwycił Młyński zdziwiony.
– A tak! rzekł Izydor, nad naszym… Ja jestem człowiek zwykle twardy i gdy kto na ulicy padając, łeb sobie rozbije, śmieję się do rozpuku. A jednak widok tej świeżej naszej młodości, niby rozwiniętego kwiatka, co się słońcu uśmiecha, obudził we mnie uczucie jakieś, któregom dawno nie czuł w tej piersi zaschłej i opuszczonej. – Wam tylko wolno niewidzieć tego, co was otacza, ludzi wyzwierzonych na was, tłumów czatujących na młodość, na niedoświadczenie, rozbójników, którzy cię czekają za węgłami z uśmiechem i pałkami, dołów pokopanych na twej drodze… zdrad… kłamstw i kuglarstw, na które cię brać będą. Tak! tobie tego widzieć nie wolno i to stanowi siłę twoję, szczęście twoje… ale ja, com za sobą dawno zostawił zrzucone w rynsztok białe młodości mej szaty, com już, łez niemając, krwią opłakał wiosenne dni, ja, com miał raz poraz pijane piersi, czaszkę, połamane ręce, które pracowały, nogi, co wiodły naprzód, ja, który dogorywam na kupie śmieci… ja spojrzawszy na was, pierwszy raz po wielu latach uczułem litość i współczucie.
Jestem stary głupiec, nieprawdaż?
Powiecie mi.. Cóż z tego, że was to wszystko spotkało, maż i mnie koniecznie czekać ten los nieszczęśliwy??
Tak jest, niestety! tak! panie Świętosławie.. Nie wszystkich to spotyka, to pewno, ale ciebie nie minie.
Skrzywisz się, że ci stary grat na progu życia taką przepowiednią serce przebija – ale.. nie umiem się wstrzymać.. Widzę cię bezstronnym, pełnym zapału i wiary, z uśmiechem występującym przeciw światu, który nie ma litości, który szydzi z prostodusznych.. i zabija takich, jak ty., bo mu z nich pieczeń smakuje.
– Jeżli to los nieuchronny – przerwał spokojnie Młyński – cóż pomoże wasza przestroga – musi się on spełnić! ale nie mniej – zawołał wyciągając doń ręce obie – przyjm moje serdeczną podziękę.. wzruszyłeś mnie..
– Obym cię przestraszyć potrafił – ponuro odezwał się Izydor. Patrz na mnie, łachmany sukni., to nic… ale we środku łachmany serca, uczuć – myśli., kalectwo moralne.. niewiara, wystygnienie.. i szyderstwo… wyglądam tam w środku jak mogiła plugastwa, na której djabeł siedzi i gra w piszczel nieboszczyka marsz żałobny…
– Panie Izydorze, poufałej odezwał się Młyński, nie obmawiaj siebie., kto mógł rozczulić się młodością i poczuć dla niej tę rewerencyą, którą ojcowie nasi zalecali., ten jeszcze nie jest tak występnym.
– Ale u kaduka! przerwał Izydor powtarzając uderzenie w stół pięścią – tu nie chodzi o mnie! tu idzie o ciebie..
Młyński spojrzał nań przyjacielsko..
– Cóż mi grozi?
– Wszystko – zawołał stary – ja ci grożę tą piosenką ironii żywota. Drabicki, stary aktor, szalbierz… grozi ci to, co zobaczysz w rogu ulicy, co posłyszysz, przechodząc, co ci szepnie do ucha kobieta… własne serce… wiatr. albo ja wiem! Widzę cię kwiatem, prze – czuwam, że zwiędnie, jak i bydło cię podepcze.. ot – i płaczę..
– Nie wierzycie więc w świat poczciwy…? Izydor wstał, nałożył kapelusz na głowę i milczący zabierał się do wyjścia.
– Na to pytanie nie ma w moim wokabularzu odpowiedzi – rzekł spokojnie. Jesteś bezpowrotnie zginionym, a ja z łaski twej – niesłychanie pijanym… rozejdźmy się więc… aż póki nas losy niewiem gdzie i jak znowu nie skarambolują…
Spuścił głowę stary i odszedł pogrążony w zadumie..
Swiętosław, także wynagrodziwszy p. Karola za jego grzeczność w przyjęciu, zabierał się opuścić restauracyą, która się coraz bardziej napełniała, gdy z za stolika wstał młody, jak on, ale nie tak już świeży i pobytem w mieście widocznie podszarzany człowiek, wyciągając ku niemu ręce obie.
– Sławku! to ty? Witam! czekaj!
Na razie Młyński tego znajomego nie poznał, ale… był to szkolny towarzysz p. Samuel.. Obok niego przy stole podżyły już mężczyzna z sakiewki długiej' dobywał właśnie grosza, aby za obiad zapłacić.
– Stryjaszku kochany, darujesz mi, zawołał, ściskając go za rękę Samuel, mam nadzwyczaj pilny interes do podkomorzyca..
– A, czekajże… czekaj – protestował szlachcic, chcąc powstrzymać synowca…
– Niech stryjaszek mnie czeka w hotelu… przybędę, jak tylko potrafię najprędzej.
Kolana ściskam! do nóg upadam!…
I wysunął się z za stołu, porywając Podkomorzyca pod rękę.
Wyszli, w ulicy p. Samuel, elegancki młodzian, ubrany według najświeższej mody wiedeńskiej, – odetchnął.
– Jesteś moim zbawcą, zawołał, ściskając Młyńskiego, radbym był zawsze cię widzieć, ale dziś., podwójnie. Najukochańszy a najnudniejszy ze stryjaszków trzymał mnie na uwięzi przy sobie od godziny dziesiątej.. Wystawie sobie, kochanie, dla jego miłości zjadłem obiad w tej garkuchni, w której nigdy porządni ludzie nie stołują się, musiałem napić się piwa, ale stryjaszek majętny i bezdzietny.. chodzi mi o łaski jego..
Cóż ty tu porabiasz?
– Przyjechałem na czas jakiś do miasta..
– Na długo?
– Niewiem.
– I przybywszy nie dowiedziałeś się do kolegi! Byłbym cię zaraz wprowadził w towarzystwo – do naszego klubu.. zaopiekował się tobą i ostrzegł cię – bo ze wsi przyjeżdżając, obyczajów naszych nie znasz, możesz porobić stosunki fałszywe i kroki niewłaściwe.
– Jak się nie mam obawiać, widzę, żeś wpadł w ręce literackiej… z pozwoleniem hałastry… widzę, że jesz w garkuchni:.. Byłeś gdzie?
– Dotąd, nie miałem czasu..
– Pozwólże, abym cię prezentował.
– Ja nie myślę bywać w świecie.
– A cóż będziesz robił!! zlituj się., chorujesz na pustelnika.
– Jestem w żałobie po matce..
– A! tak! słyszałem.. zacna pani podkomorzyna zmarła.. szkoda! wszyscyśmy ją opłakali. Rozumiem, że na balach nie będziesz.. ale na wieczorach.,
– W ogóle jak najmniej, odpowiedział Świętosław..
– Czy zawsze zarywasz na literata? zapytał Samuel..
– Nie – chcę się tylko uczyć..
Towarzysz ruszył ramionami – Po co ci się zdało! rzekł – najpierwsza niedogodność, że to cię w złe towarzystwo wprowadza.. a potem! u nas! literatura… Mówiąc, prowadził go w aleje i zapaliwszy cygaro – zapytał nagle, stojąc.
– Masz jaki cel? dokąd idziesz?
– Pilnego nie mam nic, odpowiedział zimno trochę Swiętosław, który był jeszcze pod wrażeniem obiadowej rozmowy i ostatniego wykrzyku Izydora.
– No, to dobrze – przejdziemy się swobodnie, a ja mogę ci pożytecznych udzielić informacyi… w najlepszym świecie, stosunki mam ogromne i czas schodzi mi doskonale… Spodziewam się, że będziemy po staremu jako dobrzy koledzy. Wprawdzie wydam ci się prostym nieukiem może.. ale na serce rachować* możesz..Ścisnął go za rękę..
– Wiesz, dodał po chwili – do różnych przyjemności, które mi przynosi widzenie się z tobą, dołączyć trzeba jeszcze jednę, musisz mi rozwiązać zagadkę..
– Przyjdzie mi to pewnie z trudnością, rzekł Świętosław.
– Jeśli zechcesz być szczerym, to nie… ale dla czegóż byś nim być nie chciał?
– Mów, cóż to za zagadka…?
– Najpiękniejsza w mieście kobieta…. której pewnie jakie lat pięć lub sześć niewidziałeś… bo o tem wiem, ma dla ciebie cześć i uwielbienie takie! takie… Ale gdzieżeś ty poznał Lenę?
– Lenę! jaką Lenę? i co to jest? spytał Świętosław, stojąc zaciekawiony… nie znam tego imienia kobiety…