W moim małym świecie - ebook
Hit Booktoka!
Lauren Gordon dzięki stypendium naukowemu rozpoczyna studia na najlepszym uniwersytecie w Nowym Jorku. Dziewczyna od zawsze żyje w swoim uporządkowanym świecie, w którym liczą się ambicje, uczciwość oraz ciężka praca.
Dominic Waller jest panem zupełnie innej rzeczywistości. Król uczelni, gwiazda drużyny siatkarskiej, syn znanego w całym kraju biznesmena. Jego nazwisko otwiera każde drzwi do świata przepełnionego arogancją, przepychem i łatwymi zwycięstwami.
Dzieli ich niemal wszystko, łączy jedynie wzajemna nienawiść jeszcze z czasów szkolnych. Nic więc dziwnego, że wieloletni konflikt narasta, gdy los zmusza tę dwójkę do dzielenia mieszkania w akademiku. Już pierwszego dnia zderzenie silnych osobowości niemal doprowadza do tragedii. Czy to wydarzenie zmieni bieg tej relacji?
Jedno jest pewne: granice między ich światami nie są wcale tak sztywne, jak mogłoby im się wydawać.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.
Opis pochodzi od Wydawcy.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Romans |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8418-293-2 |
| Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drogi Czytelniku,
trzymasz w rękach pierwszy tom mojej debiutanckiej serii „My World”.
Ze względu na tematykę poruszaną w kolejnych częściach całość jest przeznaczona dla osób pełnoletnich.
Na wstępie pragnę zaznaczyć, że wydarzenia opisane w książce stanowią wytwór mojej wyobraźni. Uniwersytet Lexington, podobnie jak większość miejsc i postaci, jest fikcyjny, choć inspirowany realnymi nowojorskimi uczelniami. Niektóre sytuacje zostały celowo przerysowane i wzbogacone o charakterystyczne elementy humorystyczne.
A teraz – uśmiechnij się i rozsiądź wygodnie.
Z ogromną radością pragnę Cię powitać _W moim małym świecie_.ROZDZIAŁ 1
NAGRODA
Jeśli sierpniowy Nowy Jork jest piekłem, dzielnica DUMBO³ to z pewnością jego dziewiąty krąg. Przemieszczanie się po zatłoczonych ulicach w godzinach szczytu przypomina mi, dlaczego przez ostatnie cztery lata dzień w dzień wolałam dojeżdżać do szkoły średniej z mojego spokojnego Allentown, niż zamieszkać u cioci i wujka na południu Brooklynu. A także, dlaczego przyjmuję omeprazol. Obiecałam sobie, że jeśli zdecyduję się na studia w tej części kraju, to albo zrobię wszystko, by zdobyć miejsce w akademiku przy uczelni, albo skończę na którymś z pensylwańskich uniwersytetów nieopodal domu.
Wybrałam opcję pierwszą, więc od samego rana koczuję pod drzwiami biura zakwaterowania, licząc na szybkie i bezproblemowe przyznanie pokoju. Mam nadzieję, że jeśli zgłoszę się wcześniej, to może uda mi się dostać segment z moimi przyjaciółmi ze szkoły średniej.
Oczywiście chwilę później oschły ton pani z administracji szybko studzi mój entuzjazm.
– Nie ma przydzielonego do pani pokoju. Jeszcze raz. Nazwisko?
– Gordon.
– Lauren Gordon – rzuca w zamyśleniu. – Już mam. W związku z tym, że jesteś tu w ramach stypendium, pokój zostanie ci przyznany na innych warunkach, niż ma to miejsce w przypadku normalnych studentów.
_Miło już na wstępie dowiedzieć się, że należę do grona nienormalnych._
Tak więc po przyjęciu policzka od losu zasiadam na jednej z obszernych drewnianych ławek przed wejściem do budynku głównego, który bezsprzecznie jest sercem kampusu Uniwersytetu Lexington. Oczywiście zaraz po kawiarni mieszczącej się w uczelnianym ogrodzie, gdzie serwują dzisiaj darmową kawę, mającą ułatwić nawiązywanie nowych kontaktów i poniekąd umilić czas oczekiwania na odbiór kluczy do pokoi. Nie do końca wiem, co teraz zrobić, bo skoro nie dostałam jeszcze zakwaterowania, to dokąd mam iść?
Przez moment przechodzi mi przez myśl, że może zabraknie dla mnie łóżka w akademiku i będę musiała szukać awaryjnego miejsca do spania, a zważywszy na mój okrojony budżet, który nie zakłada żadnych innych wydatków niż bilet na komunikację miejską i jedzenie na najbliższe kilka tygodni, postanawiam nie opuszczać ławki, bo w sumie to dobra opcja na ewentualny nocleg.
Podpinam rozładowany telefon do powerbanku, po czym rozglądam się dookoła, szukając znajomych twarzy. W tłumie jednak znajduję wyłącznie wyobcowanie, które towarzyszy mi od urodzenia. W sumie nie dziwi mnie to aż tak bardzo. Ludzie studiujący tu pochodzą z zupełnie innego świata niż ja. Prywatny uniwersytet rządzi się swoimi prawami, tak jak studiująca na nim dość specyficzna grupa młodzieży.
Z rozmyślań wyrywa mnie dźwięk powiadomienia. Szybko łapię za telefon i odczytuję powiadomienie w uczelnianej aplikacji.
_O godzinie dziesiątej zapraszamy stypendystów do auli numer dwanaście po odbiór kluczy._
Chwytam za plecak i pędem ruszam do budynku głównego, bo zostało mi pięć minut na przedarcie się przez gąszcz ludzi oraz odnalezienie odpowiedniej sali.
Nie wiem, skąd te tłumy, bo zajęcia inauguracyjne dla pierwszorocznych mają zacząć się dopiero za dwa dni, jednak już od rana cały kampus tętni życiem. Pewnie ma to związek z cyklem imprez integracyjnych, nieformalnie zaplanowanych na najbliższe czterdzieści osiem godzin.
Gdy wysiadam z windy na ostatnim piętrze, gdzie znajduje się aula, od razu namierzam tabliczkę z rozpisanymi numerami sal i w pośpiechu ruszam długim korytarzem pokrytym elegancką posadzką. Nienawidzę tracić kontroli, a przede wszystkim się spóźniać, dlatego przyspieszam kroku i będąc już u celu, szybko pcham masywne drzwi, po czym z impetem wchodzę do środka.
– Nie ma co się spieszyć, jest pani w sam raz. Dzień dobry! – wita mnie wysoki mężczyzna ze szczerym uśmiechem na twarzy.
Spoglądam na niego nieprzytomnie, próbując unormować oddech, i ocieram kropelki zimnego potu z czoła. Oczywiście. Wejście typowo w moim stylu. _Pierwszy przypał odnotowany._ Mężczyzna cały czas się uśmiecha, dzięki czemu domyślam się, że nie jest zły.
Ogarniam wzrokiem pustą aulę, w której poza mną i tym sympatycznym człowiekiem siedzi jeszcze szczupła, elegancko ubrana i wyglądająca na mniej sympatyczną kobieta w średnim wieku. Zerka odruchowo na tarczę wielkiego zegara, a ja machinalnie wędruję wzrokiem za nią.
– Więc się spóźniłam. – Zrezygnowana odkładam plecak obok biurka.
– Ależ skądże. Kwadrans akademicki obowiązuje już od dziś, zatem nic się nie stało. Rektor⁴ Edmund Brown.
– Lauren Gordon. Miło mi. – Odwzajemniam uśmiech, po czym przenoszę wzrok na kobietę.
– Violetta Larsen. Wicerektorka. – Zakłada nogę na nogę i odpuszcza sobie powitanie.
Mężczyzna w tym czasie wyjmuje masę papierów ze skórzanej teczki i ewidentnie szuka czegoś na jej dnie.
Nie wiem już, czy to faktycznie spotkanie dla stypendystów, czy może jakieś indywidualne podejście do antyspołecznych osób mojego pokroju. Zaczynam się też zastanawiać, czy ten wciąż dziwnie uśmiechający się człowiek jest najważniejszą osobą na uczelni. Przenoszę dyskretnie wzrok na portrety rektorów i zatrzymuję go na ostatnim z nich, wiszącym tuż za facetem. Po wstępnej analizie stwierdzam, że to on. Trochę brzydszy, ale jednak.
– Proszę spocząć – oznajmia spokojnie pan Edmund i siada na fotelu, wskazując mi krzesło naprzeciwko. – Zaczyna u nas pani naukę w ramach stypendium… – kontynuuje, wycierając masywne okulary chustką. – Osiągnęła pani imponujący wynik w rekrutacji, można rzec, że jest pani najlepsza, a najlepsi zostają…
– Raczej dostają – poprawia go kobieta.
W jej głosie wyraźnie da się wyczuć nutę irytacji.
– No tak, dostają. – Odchrząkuje. – Chodzi o nagrodę, swego rodzaju wyróżnienie, które od tego roku wprowadziliśmy dla najzdolniejszych studentów. Dostaje pani funkcję naczelnej starościny i apartament w jednym z naszych nowych akademików.
_Co dostaję? Chyba się przesłyszałam._
– Proszę, tu są pani klucze. – Podaje mi przedmiot.
Patrzę jak głupia raz na jego rękę, raz na twarz. Upewniam się, że to nie sen, dopiero gdy mężczyzna potrząsa dłonią, dając mi delikatnie do zrozumienia, że mam się pospieszyć.
– Drugi komplet ma już pani współlokator – dodaje pani Larsen.
– No właśnie! Chciałbym poruszyć pewien delikatny temat – zaczyna rektor, wyraźnie zmieszany tym, co chce „poruszyć”. – Tak się złożyło, że nasi obaj starości, to znaczy starościna – skinął na mnie – i starosta…
– Żadnego seksu, bo wypad – wchodzi mu w słowo druga kobieta, którą słyszę za plecami.
Odwracam się i przenoszę na nią wystraszone spojrzenie, bo już sam ton jej głosu podpowiada, że mam do czynienia z kimś, kto rzeczywiście rządzi na uczelni. Nowo przybyła patrzy na mnie uważnie, a potem wydaje z siebie jakiś dziwny dźwięk przypominający ciche warknięcie. Mimowolnie dyskretnie omiatam wzrokiem jej dopasowany uniform z napisem „ochrona” na lewej piersi.
Wygląd tej kobiety najpewniej odzwierciedla jej charakter i zapewne dość ostry temperament. Na pierwszy rzut oka stwierdzam, że jest w średnim wieku – na czubku jej kruczoczarnych włosów widnieją siwe pasemka. Wygląda trochę jak Cruella De Mon, tylko z równym odcięciem na głowie. Aczkolwiek najbardziej moją uwagę przykuwają jej barki. Jest praktycznie szersza niż dłuższa, a na jej masę składają się głównie napięte mięśnie i zapewne grube kości, które muszą utrzymać ich ciężar.
Teraz żałuję, że jednak nie zabrałam mamy.
Przenoszę wzrok na rektora, ponieważ jego widok nieco mnie uspokaja.
– Pani współlokator odebrał klucze kwadrans temu. Dostał stypendium za wybitne wyniki sportowe, więc pewnie dźwiga już swoje walizki – rzuca luźno pan Edmund.
_O, sportowiec, jak miło…_
– Przejdźmy zatem teraz do akademika, zobaczy pani apartament i omówimy wasze obowiązki. – Brown wskazuje drzwi.
Rozstajemy się z panią Larson na dziedzińcu, a następnie kierujemy kroki w stronę największego z budynków opatrzonego osobliwym napisem _Grand House_. Gdy wysiadamy z oszklonej windy na ostatnim, dwunastym piętrze, od razu ruszam za rektorem i siwiejącą kobietą. Potem czynię honory i za pomocą kluczy otwieram masywne, czarne, szklane drzwi.
Tego się nie spodziewałam.
Wielkie okna, wysoki sufit, kuchnia na antresoli, przestronny salon i taras z widokiem na Dolny Manhattan. Imponujący metraż, zwłaszcza dla kogoś, kto zamieszka tu jedynie z plecakiem, walizką i kwiatkiem. No to resztę przestrzeni ma dla siebie mój współlokator. Oby mądrze ją wykorzystał i wstawił na przykład bieżnię.
– Kolega pewnie niedługo się zjawi, poczekamy na niego. Proszę się rozgościć. – Rektor zerka zachęcająco na pokój.
Odkładam plecak na kanapę, a klucze na szklany stolik, stojący między dwoma fotelami. Potem przenoszę wzrok na pustą biblioteczkę, dość duży telewizor i przeszkoloną komodę, która równie dobrze może służyć za barek. Oczywiście moja chora wyobraźnia od razu generuje obraz przyszłego bogatego i zdemoralizowanego współlokatora alkoholika, rzygającego po kątach w noc przed moim pierwszym egzaminem z chemii. Gdzieś w tle widzę siebie z mopem, sprzątającą wymiociny z jasnej i zapewne drogiej kanapy.
Wzdrygam się z obrzydzenia, co nie uchodzi uwadze stojącego obok mnie rektora.
– Za zimno? Można przykręcić. – Podaje mi pilota.
No tak. Klimatyzacja. Muszę napisać do mamy, żeby wyjęła z walizki mój mały wentylator na USB, który niepotrzebnie leciał do mnie z Chin.
– Panie rektorze, z całym szacunkiem, ale gówniarz spóźnia się na spotkanie z władzami uczelni. Jedno słowo i przyprowadzę typa siłą – oferuje czarnowłosa kobieta.
– Dziękuję, ale nie ma takiej potrzeby, Rose.
_Rose? Obstawiałam imię w stylu „Helga”._
Czuję na sobie ciężkie spojrzenie rozmówczyni, więc szybko przenoszę wzrok na kolejną komodę, za którą znajdują się drzwi do jednego z pokoi. Całkiem dużego.
Mam nadzieję, że mojego.
Kurczę, coraz bardziej mi się tu podoba. Mam tylko nadzieję, że trafi mi się ktoś normalny. W sumie, dlaczego z góry zakładam, że będzie alkoholikiem? No dobra. Studia to czas rozpusty, można się napić, ale może będę mieszkać z jakimś przystojnym Włochem, który przywiezie ze swojej ojczyzny dobre wino? Już wyobrażam sobie, jak sączymy je na tarasie wieczorami, gdy nagle czar pryska.
– Po co to przedstawienie? Przecież już odebrałem klucze – słyszę poirytowany oraz pełen pretensji znajomy głos.
I prawie dostaję wylewu.
Obawiałam się bydła, a jest jeszcze gorzej…
– No to jesteśmy w komplecie. – Rektor odsuwa się lekko na bok i odsłania wysoką sylwetkę.
Od razu wyłapuję znajome jasne oczy.
– Ja pierdolę – parska chłopak, po czym rzuca torbę na fotel, który upada z hukiem na podłogę.
Dokładnie tak jak mój mały, poukładany świat, zaplanowany co do minuty na kolejne cztery lata.ROZDZIAŁ 2
BLOND PASOŻYT
– Słownictwo. – Rektor karci wzrokiem chłopaka.
– _Wasza łaskawość_ wybaczy, ale to jakiś żart czy kara za kilkuminutowe spóźnienie? Co ona tu robi?
– Wprowadza się, tak jak ty – wyjaśnia spokojnie pan Edmund.
– Zapewniam, że nie.
– Zapewniam, że tak, młodzieńcze.
– Nie będę z nią mieszkał – oznajmia z typową dla niego drwiną.
W końcu Brown nie wytrzymuje i odciąga go na bok do pokoju, zostawiając mnie z dozorczynią i niechybnym stanem przedzawałowym.
Czuję się jak w jakiejś kiepskiej, niskobudżetowej komedii, na dodatek mało śmiesznej i wyprodukowanej na potrzeby załatania dziury w dopołudniowej ramówce państwowej telewizji.
Ja jestem bohaterką, której właśnie świat runął na głowę, rektor niczym dobry duch pomaga mi wygrzebać się spod gruzu, a Rose stoi nieopodal, gotowa do natychmiastowego ataku. No i oczywiście czarny charakter, czyste zło, rzęsa w oku, kopniak w piszczel, rodzynka w serniku, brukselka w zupie i hemoroid w dupie, czyli mój nowy współlokator.
Zdecydowanie wolałabym już mieszkać z bydłem.
– Wyjaśniliśmy sobie pewne kwestie – oznajmia po kilku minutach pan Edmund, kiedy obaj wracają do pokoju. – Zaszła pomyłka, pani kolega myślał, że będzie mieszkał sam, ale w głębi serca cieszy się z pani towarzystwa. – Posyła mi formalny uśmiech.
– Sam? W apartamencie? W dupach się już poprzewracało. Bogate pojeby.
_Czy jest opcja, abym mogła zamieszkać z tą panią?_
– Rose – upomina ostro rektor. – Proszę, wyrażaj się. Nasi nowi studenci nie są przyzwyczajeni do twojej bezpośredniości i takich zachowań.
– Z mojej strony nic się nie zmieniło. Nie będę z nią mieszkał – upiera się chłopak.
– Będziesz – zapewnia go pan Edmund.
– Nie.
– To świetnie się składa. Zabieraj te swoje duperele i wypier…
– Rose! – Brown zaostrza głos, po czym zwraca się do chłopaka: – Przydziały zostały zakończone. Przez najbliższy rok nie ulegną one zmianie.
– Proszę więc jeszcze dziś spodziewać się telefonu od mojego ojca, _wasza ekscelencjo_.
– Nie przeginaj, chłopcze. Zostałeś wybrany na starostę naczelnego, więc powinieneś świecić przykładem. Jeśli jednak cię to przerasta, zawsze możemy dokonać zmian w tym zakresie. Chcę też zaznaczyć, że ta funkcja i stypendium przyznawane są na okres dziewięciu miesięcy. Na drugim roku jest tylko jedno miejsce w programie stypendialnym, więc jeśli chcesz tu dalej mieszkać, radzę się wziąć do nauki, bo średnia ocen również będzie brana pod uwagę, a masz piekielnie zdolną przeciwniczkę – oznajmia pan Edmund, zerkając na mnie.
Chłopak nie odpowiada, jednak doskonale wiem, że to tylko chwilowe. Tak łatwo nie odpuści. Ostatnie słowo zawsze musi należeć do niego.
– Dobra, kończymy tę pogawędkę, czas wrócić do pracy. – Rose poprawia pasek od munduru. – Moja droga, po prawej jest twój pokój. – Kobieta przesyła mi przychylne spojrzenie. – A po lewej… – spogląda z obrzydzeniem na mojego współlokatora – …tego tam, _chłoptasia_.
Potakuję, a rektor składa dłonie z głośnym klaśnięciem i mówi:
– To by było na tyle. Rozpakujcie się i odpocznijcie. Mam nadzieję, że będzie się wam tutaj dobrze mieszkać. Liczę na waszą współpracę i integrację. O drugiej jem lunch na stołówce. Zapraszam was, omówimy sprawy związane z uroczystością powitalną pierwszoroczniaków – dodaje na odchodne i opuszcza apartament.
Korzystając z sytuacji, chłopak zwraca się do portierki:
– Może nie wiesz, ale…
– Nie jesteśmy na „ty”, gówniarzu – wchodzi mu w słowo Rose.
To go jednak nie zniechęca.
– Może nie wiesz, ale to mój ojciec sponsoruje tę uczelnię.
– Kto pytał?
– Twój etat również finansuje – oznajmia z wyższością i podaje kobiecie wizytówkę.
– Wzruszające – prycha, po czym wyrywa mu ją, zgniata w rękach i wyrzuca za siebie.
Rose jeszcze przez krótką chwilę toczy zaciętą bitwę na nienawistne spojrzenia wraz ze swoim pożal się Boże pracodawcą, aby na koniec splunąć i wyjść za rektorem, trzaskając przy tym wymownie drzwiami.
No więc zostajemy sami.
– Nie ma to jak renomowany uniwersytet. Chuj, a nie uczelnia – głośno kwituje, po czym podnosi z podłogi wywrócony fotel i sportową torbę.
Wpatruję się w szklane drzwi, dziwiąc się, jak przetrwały to imponujące uderzenie, a następnie automatycznie przenoszę wzrok na mojego współlokatora. Od kilku chwil uważnie lustruje mnie spojrzeniem. Nie jestem mu dłużna.
Czarne markowe buty, czarne spodnie, czarna koszula, złoty rolex, jasna skóra, chłodne niebieskie oczy i blond włosy.
Ciemne, w odcieniu karmelu, ale wciąż blond.
Ze wszystkich moich nadwrażliwości, alergii i zaburzeń zdrowotnych tego skurwysyna nie toleruję najbardziej.
Dominic Waller.
Poznaliśmy się w szkole średniej, kiedy pod koniec pierwszego semestru w ramach stypendium dołączyłam do jego klasy. Można by rzec, że to taki prequel przed studiami, ponieważ jest to elitarna prywatna placówka, do której uczęszczają dzieci ludzi znajdujących się w pięciu procentach społeczeństwa. Większość z nich od dziecka ma zaplanowaną przyszłość i ciężką pracą dąży do wyznaczanych im celów. To właśnie z tymi osobami od pierwszego dnia złapałam dobry kontakt.
Dominic należał zaś do mniejszości, tak zwanej grupy reprezentatywnej, czyli szpanerskich, pretensjonalnych, rozpieszczonych dzieciaków z wyższością przekazaną w genach już w dniu zapłodnienia. Oczywiście poziom szkoły w dużej mierze utrzymywali stypendyści mojego pokroju, ale Dominic bardzo od nas nie odstawał. Był zdecydowanie najzdolniejszy z całej tej bandy idiotów, ale nigdy nie osiągnął takich wyników jak ja, co najbardziej go uwierało.
I dobrze mu tak.
W sumie oboje męczyliśmy się ze sobą łącznie prawie cztery długie lata, a teraz będziemy cierpieć kolejne cztery. Jesteśmy więc jakby na półmetku, o ile życie znowu nie postanowi wystawić mnie na próbę i nie daj Boże spotkamy się kiedyś w pracy. To jest jednak mało prawdopodobne, ponieważ ja planuję po studiach swoją karierę zawodową w branży farmaceutycznej. Dominic natomiast będzie rozdysponowywał majątek tatusia, mianując się dla formalności CEO Juniorem czy jakimś innym legalnym pasożytem, stanowiącym przykrywkę dla stanowiska „synek tatusia”. Już teraz posiada taki majątek, że on, jego dzieci i zapewne jeszcze wnuki oraz prawnuki nigdy nie pobrudzą sobie rąk pracą.
Nie wiem, na czym dokładnie dorobiła się jego rodzina, ale Salvador i Elizabeth Wallerowie są dziś właścicielami niezliczonej ilości firm zebranych pod szyldem „Waller Holdings”. Należą do nich banki, domy deweloperskie, hotele, restauracje, porty, a nawet sieci telekomunikacyjne. Jednak najbardziej znany jest WallPharm. To niezbyt duży koncern farmaceutyczny, ale podobno przynosi im takie dochody, iż mogą sobie pozwolić na wiele najdroższych samochodów, domów i zagranicznych wycieczek.
No cóż, przynajmniej firma im się udała.
Oczywiście to nie obrzydliwe bogactwo Dominica stanowi powód, dla którego nim gardzę. Przez ostatnie cztery lata, dzień w dzień, minuta po minucie i sekunda po sekundzie, gnoił mnie za to, że miałam czelność wejść do jego luksusowego świata i rozpanoszyć się w nim, zostając najzdolniejszą uczennicą ostatnich lat.
No i oczywiście jest jeszcze patologicznym kłamcą i kryptooszustem.
Odprowadzam go wzrokiem i dopiero gdy znika w czeluściach swojego pokoju, zabieram plecak, po czym ruszam w przeciwnym kierunku. Zatrzymuję się przed dużymi dwuskrzydłowymi drzwiami i z ulgą rejestruję, że są zbudowane z mlecznego szkła. Z salonu pokój wydawał się nieco większy. Sporą jego część zajmuje dość duże łóżko, szafa wbudowana w ścianę, komoda, wąskie biurko, krzesło biurowe, metalowy stolik nocny i dziwnie zakrzywiona industrialna lampa. Nie no, w sumie nie ma tragedii. Kupię sobie toster oraz czajnik i nie będę stąd wychodzić – chyba że do łazienki. Jakoś to będzie.
Kogo ja chcę okłamać… _Kurwa, nie wytrzymam z nim do czerwca._
Najwyraźniej w tym samym czasie zrozumiał to również mój współlokator.
– Kurwa.
_No to przynajmniej w tej jednej kwestii jesteśmy zgodni._
Ogromny salon, małe pokoje. Nie mam zamiaru integrować się z tym blond pasożytem – siedzieć w salonie, oglądać z nim telewizji, wspólnie się uczyć i może jeszcze dyskutować wieczorami przy lampce wina. Właśnie dociera do mnie, że to _ja_ mogę skończyć z problemem alkoholowym jeszcze przed końcem semestru.
Po chwili słyszę dźwięk obijającego się o siebie szkła. Dyskretnie zerkam przez szparę w drzwiach i zauważam na stoliku trzy butelki wódki.
_Wspaniale, zaczyna się._
Podsumowując: nie ma wina, nie ma Włocha, za to jest Waller, wódka, zbliżająca się impreza w gronie znajomych i kolejne stadium nerwicy.
Z pokorą przyjmuję kolejny cios od losu. Niespiesznie rozpakowuję plecak, zmieniam pościel i po dwunastej zbieram się na spotkanie z rektorem.
– Stój – oznajmia głosem wyprutym z emocji, gdy wychodzę z pokoju.
Niechętnie zatrzymuję się w pół kroku. Liczyłam, że przynajmniej dziś uniknę interakcji z nim sam na sam.
– Wieczorem będzie impreza.
– Możesz z niej nigdy nie wracać.
– Impreza będzie tutaj, więc to ty nie wracaj na noc. Nie jesteś zaproszona. – Bierze głęboki łyk ze szklanki.
Zerkam na otwartą butelkę wódki. Choroba postępuje szybciej, niż myślałam.
– Zaszyj się w norze znajomych albo zaoszczędź wszystkim kłopotów i najlepiej wróć już do domu.
Unoszę brwi w zdziwieniu, bo chyba się przesłyszałam. On będzie mi mówił, co mam robić? W moim własnym mieszkaniu? Sądziłam, że moje pejoratywne nastawienie do jego skromnej osoby zdołało już osiągnąć apogeum, ale się myliłam. _Boże, jak ja go nienawidzę._
– Co się tak gapisz? – ciągnie swój wywód. – Nie wiem, czemu wylądowaliśmy tu razem, ale zamierzam rozwiać to nieporozumienie jeszcze dziś. Chyba nie sądzisz, że będziesz tutaj mieszkać i to w dodatku ze mną. – Upija kolejny łyk. – Wystarczy, że i tak od lat uczysz się za moje pieniądze.
– O, to ciekawe. Gdzie pracujesz?
– To są rodzinne fundusze.
– Raczej twoich rodziców.
– Nie twój jebany interes. Ciebie i tak nie stać nawet na jedną noc w tym akademiku. Zaraz mój ojciec wyjaśni pomyłkę, przez którą się tu znalazłaś.
– No popatrz, podobno funkcja naczelnego starosty przypada najzdolniejszym, więc chyba należy „wyjaśnić pomyłkę”, którą jesteś tutaj _ty_. Nawet jeśli dostałeś stypendium za rzekome zasługi sportowe.
– Zamknij się. – Zaciska zęby.
Nie mam zamiaru.
– A skoro twój tatuś jest tak wszechmocny, dlaczego nie ma cię w składzie kadry narodowej? Mógł cię tam wepchnąć za pomocą kasy, skoro umiejętności nie wystarczyły. – O ile zaczęłam łagodnie, o tyle koniec zdania wygłaszam już podniesionym tonem.
Najwyraźniej głęboko w sobie poczuł gorycz każdego z wypowiedzianych przeze mnie słów, bo jego chłodne błękitne oczy w sekundę ciemnieją i zwężają się złowieszczo, a na bladą twarz wpływa grymas. Podchodzi i z hukiem kładzie szklankę na komodzie obok, a potem wolnym krokiem rusza w moją stronę. Automatycznie cofam się o krok, czując dziwny dreszcz rozlewający się wzdłuż kręgosłupa.
– No popatrz, Gordon, jedyną _pomyłką_ tej uczelni jest program stypendialny dla takich pasożytów jak ty. – Podchodzi tak blisko, że nasze twarze dzielą jedynie cale.
Jego postura wymusza na mnie posłuszeństwo, drażni mnie unosząca się z jego ust mocna woń alkoholu, czuję nieprzyjemny skurcz w żołądku. Cofam się jeszcze o krok, jednak moje plecy natrafiają na zimną powierzchnię ściany. Mimo paniki unoszę podbródek i z odwagą patrzę mu w oczy.
– Całe życie żerujecie na innych, udając lepszych – kontynuuje i wręcz napawa się moją bezradnością. – A prawda jest taka, że to twoi durni rodzice są jak pasożyty, które wolą wysysać hajs od innych, i…
Słowa grzęzną mu w gardle, gdy jego głowa gwałtownie odchyla się w bok. Zaskoczony, przykłada dłoń do policzka.
– Nie pozwolę się więcej obrażać. A tym bardziej moich rodziców! I to wy jesteście patologią! – krzyczę, bo chyba nie do końca dociera do mnie, co właśnie zrobiłam.
Boże. Uderzyłam Dominica Wallera. To nie może się skończyć dobrze.
Przełykam cicho ślinę. Korzystając z chwili jego zawieszenia, chcę wyjść, jednak nie stawiam nawet dwóch kroków, gdy czuję żelazny chwyt na nadgarstku.
– Nie tak prędko…
Odruchowo odwracam głowę i pierwsze, co widzę, to niebezpieczny błysk w jego oczach. Jednym konkretnym ruchem przyciąga mnie do siebie. Jego tęczówki promieniują teraz taką nienawiścią, że mam ochotę krzyczeć. Może powinnam? Może ktoś mnie usłyszy i przyjdzie mi z pomocą? Może Rose jest gdzieś w pobliżu?
Narastająca cisza zaczyna palić moje zakończenia nerwowe. Czuję rozgrzany oddech na policzku, słyszę niespokojne bicie serca, dusi mnie zapach mocnych perfum. Przeraża mnie jego bliskość. Z każdą sekundą zacieśnia uścisk, a ja wyczuwam palący ból na skórze.
Zamieram, gdy niespodziewanie mnie puszcza. Spanikowana biorę głębszy wdech, nie wiedząc, jak bardzo zaraz będzie mi potrzebny. Nie mija sekunda, kiedy chwyta mnie za szyję i przyszpila do ściany. Przeszywający ból spływa wzdłuż mojego kręgosłupa.
– Zostaw mnie, psycholu! – Staram się wyrwać.
W odpowiedzi tylko uśmiecha się złośliwie.
Od razu zaczynam się zastanawiać, czy jeśli mnie tu udusi, to ktokolwiek się o tym dowie, a on pójdzie siedzieć. Przecież jego ojciec trzyma w garści całą policję, więc władze uczelni zapewne też. Jeszcze ostatni raz myślę o Rose, ale zbliża się pora lunchu, zatem na pewno wszyscy są już na stołówce. Jestem zdana sama na siebie.
Patrzy na mnie nieprzerwanie z dziką nienawiścią. Jego oczy są jak wyrzeźbione z lodu. Krystalicznie czyste i paraliżujące chłodem. Bezskutecznie próbuję w nich dostrzec jakiekolwiek uczucie, przebijając się przez kolejne warstwy nienawiści, tak starannie pielęgnowanej przez te wszystkie lata.
Mijają kolejne sekundy. Ciut mocniej zaciska palce na mojej szyi, przez co z trudem łapię powietrze, a każdy kolejny wdech kosztuje mnie coraz więcej wysiłku.
– Puść mnie!
– Najpierw przeproś. I odszczekaj to, co powiedziałaś.
– Nie jestem jedną z twoich suk – chrypię i podnoszę na niego dumne spojrzenie.
– Ale szczekasz głośniej od nich… – prycha.
Mimo jego pozornego rozbawienia widzę, że jest wściekły. Nawet w takiej chwili mam czelność mu się sprzeciwić. Przyznaję, daje mi to nieopisaną satysfakcję. Mimo wszystko nie chcę jeszcze umierać.
Coraz bardziej jednak brakuje mi tchu. Staram się zachować resztki odwagi, ale przychodzi mi to z trudem, bo obraz zaczyna się rozmazywać. Po raz ostatni patrzę mu prosto w oczy i w akcie desperacji wbijam paznokcie w jego przedramiona.
Napina się. W pierwszej chwili myślę, że tak wyraża ponowne obrzydzenie w stosunku do mojej osoby, wtedy jednak widzę w jego oczach coś, czego nigdy się nie spodziewałam. Strach? Przerażenie? Patrzy na mnie, zdezorientowany, jakby obudził się z transu, jakby przez ostatnie chwile nie był sobą, po czym delikatnie zwalnia uścisk. Wykorzystuję więc okazję i namierzam wzrokiem szklankę, którą kilka minut temu odstawił na komodę obok. W akcie desperacji chwytam za nią i ostatkiem sił rozbijam ją na jego głowie.
Puszcza mnie.
Od razu łapczywie nabieram powietrze. Chwilę zajmuje mi uświadomienie sobie, że żyję i wciąż mogę oddychać. Nie wiem, ile to wszystko trwa, ale gdy już nieco uspokajam oddech, przenoszę wzrok na Wallera. Stoi, odwrócony do mnie bokiem, klnąc niemiłosiernie. Zakrywa dłońmi oczy, które zapewne boleśnie szczypią go od alkoholu.
Pewnie piecze jak skurwysyn.
Po chwili słyszę chrupnięcie i rozlega się donośny krzyk. Z satysfakcją odnotowuję dorodny kawałek szkła wystający ze środka jego stopy. Oby trafił w rozcięgno podeszwowe. Przy odrobinie szczęścia wyrzucą go jeszcze z drużyny.
_Karma, szmaciarzu._
Postanawiam wykorzystać jego agonię na ewakuację i z trudem ruszam w kierunku drzwi, uważając na rozsypane po podłodze odłamki szkła.
– Nie waż się za mną iść, bo zacznę krzyczeć! – oznajmiam z korytarza.
Mój bojowy nastrój jednak szybko mija, gdy dupek nie odpowiada. Odwracam się i skupiam wzrok na jego bladej twarzy oraz skroni, z której spływają strużki krwi.
_Boże, zabiłam gnoja?_ROZDZIAŁ 3
OKOLICZNOŚCI ŁAGODZĄCE
Jeśli szkło przebiło tętnicę środkową oponową, to najpewniej już po mnie. A po Wallerze tym bardziej. Nienawidzę go, ale wolałabym, żeby zginął z rąk kogoś innego. Z tą myślą zdyszana docieram do windy.
Początkowo chcę rzucić się na klatkę schodową, ale nogi wciąż odmawiają mi posłuszeństwa. Stoję więc teraz na końcu korytarza, nerwowo odliczając piętra, które ma do pokonania winda. Opieram dłonie o zimną ścianę, chroniącą mnie przed upadkiem, a chwilę potem drzwi się rozsuwają i wchodzę do środka. Na szczęście jestem sama. Ostatnie, czego teraz chcę, to ukrywanie zaczerwienionej skóry i wdawanie się w jakiekolwiek interakcje z innymi ludźmi. Wciskam przycisk na panelu i dopiero pod siłą nacisku orientuję się, że rozcięłam palec.
_Cudownie._ Nie dość, że zostawiłam ślad biologiczny w pobliżu potencjalnego miejsca zbrodni, to jeszcze istnieje szansa, że ten dupek zaraził mnie jakimś wirusem. Sięgam po chusteczkę i szybko wycieram smugę krwi, a zaraz po opuszczeniu windy ruszam na dziedziniec.
Pragnę schować się przed całym światem i wtopić w tłum, a w tym akurat mam wprawę. Szybko kupuję kawę i zajmuję jedyny wolny stolik w ogródku kawiarni. Muszę mieć choć namiastkę alibi, gdyby sztab prawników Wallerów chciał mnie oskarżyć o trwałe i celowe uszkodzenie ciała ich dziedzica. Na swoją obronę posiadam nieposzlakowaną jak dotąd opinię, a poza tym Waller był pijany, potknął się i uderzył w głowę. W czasie gdy technicy będą się zastanawiać, jakim cudem rozbił sobie na niej szklankę, ja zeznam, że wyszłam z mieszkania zaraz po wizycie rektora, i może jakoś z tego wybrnę.
Na wszelki wypadek wolę jednak sprawdzić, na czym stoję. Drżącymi dłońmi wyjmuję telefon i wstukuję w wyszukiwarkę: „morder…” Wróć. Otwieram tryb incognito i wpisuję: „morderstwo w afekcie okoliczności łagodzące”.
Źle to wygląda. Może inaczej: „samoobrona konieczna trwały uszczerbek na zdrowiu”. Cholera, nie ma świadków, więc lepiej założyć mniej optymistyczną opcję: „trwały uszczerbek na zdrowiu”. Nie jest źle. W najlepszym wypadku grozi mi do roku więzienia i grzywna, a w najgorszym kilkanaście lat. Najwyżej będę kontynuować studia po wyjściu z paki albo skończę edukację więzienną, wyjdę przed czterdziestką, więc przynajmniej ominą mnie pytania o ślub, wesele i dziecko. A jak dobrze pójdzie, to nałapię przyszłych klientów lekomanów.
Niemal dostaję zawału, kiedy komórka w mojej dłoni zaczyna wibrować. _Wdech, wydech._ Odbieram i od razu mówię:
– Cześć, mamuś… – Staram się brzmieć w miarę naturalnie.
– Cześć, kochanie. Możesz rozmawiać? – słyszę kojący dźwięk po drugiej stronie.
Ten głos. Jest moją ostoją i lekiem na całe zło.
– Lauren, jesteś tam? – pyta nieco głośniej po chwili ciszy.
– Mhm…
– Przekazałam Michelowi i Meghan twoje rzeczy. Dostałaś z nimi segment? Jak pierwszy dzień na uczelni?
Czuję, jak ogromna gula pęcznieje mi w gardle, uniemożliwiając wydanie z siebie jakiegokolwiek sensownego dźwięku.
– Halo… Lauren, co z tobą? Słyszysz mnie?
– Słabo. Siedzę w kawiarni, jest głośno i…
– W porządku, zadzwonię później.
Oddycham z ulgą.
– Ale pamiętaj, że jesteśmy z tatą cholernie z ciebie dumni. Kocham cię. Pa.
_Tak, zwłaszcza z tego, co przed chwilą zrobiłam._
Na dobre kilkadziesiąt minut zastygam w bezruchu. Czuję, jak gdyby ktoś gorącym żelazem wolno wypalał na moim ciele każde ze słów wypowiedzianych przez mamę. Nie mogę zawieść rodziców. Tak ciężko pracowali, abym doszła do miejsca, w którym obecnie się znajduję. Tu nie chodzi już tylko o mnie i komfort psychiczny. Ja nie mogę ich…
– Panno Gordon, dlaczego nie idzie pani na stołówkę?
Głos rektora zmusza mnie do odłożenia wyrzutów sumienia na później. Unoszę wzrok i wbijam go w uśmiechniętą twarz pana Edmunda.
– Potrzebujecie specjalnego zaproszenia? Myślałem, że takie nieoficjalne wystarczy – zagaduje. – A gdzie zostawiła pani swojego współlokatora?
_Na pewną śmierć._
– Jest pani strasznie blada. Wszystko w porządku? – Przysiada na przeciwległym krześle.
_Nie, chcę do domu._
Chyba zaraz się rozpłaczę. Czuję, że nie daję rady. Jeszcze chwila i się wygadam. Trzeba wezwać karetkę, a przede wszystkim ktoś powinien pójść sprawdzić, może przypadkiem jeszcze żyje albo kona w męczarniach, a może… Jak mogłam zostawić go tam samego?
– Lauren, czy coś się stało? – pyta poważnie zaniepokojony mężczyzna.
– Ja, muszę coś panu powiedzieć…
– Gordon po prostu zaniemówiła, gdy zobaczyła apartament – słyszę zza pleców znajomy głos, a po chwili czuję stanowczy dotyk dłoni na ramieniu. – Nie jest w stanie wyrazić swojej wdzięczności, _prawda_?
Rektor patrzy skonfundowany raz na mnie, raz na Dominica.
– Co się panu stało, panie Waller?
– Zaciąłem się przy goleniu. – Zajmuje ostatnie wolne krzesło, a ja zerkam na szeroki plaster zakrywający jego skroń.
– Brwi?
– Tak, omsknęła mi się ręka.
– To stąd te zakola?
Dominic patrzy na niego, urażony.
– Ma mnie pan za idiotę? – Rektor nachyla się nad stołem i ścisza głos. – Znam cię doskonale, chłopcze. Od pół roku trenujesz z naszą drużyną siatkówki, a zdążyłeś już czterokrotnie się pobić. Dwa razy byłeś zawieszony.
_Dobrze wiedzieć. Kolejna okoliczność łagodząca._
– Teraz jestem grzeczny. – Uśmiecha się bezczelnie.
– Z kim się tłukłeś?
– Z nikim.
– Posłuchaj mnie uważnie. – Brown zaostrza głos. – Na tej uczelni nie tolerujemy przemocy. Każdy jej przejaw będzie surowo karany, a zwłaszcza bójki pierwszego dnia. Na twoje miejsce jest ponad czterdziestu chętnych, zdolnych i zdyscyplinowanych młodych ludzi. Pomyśl o tym, zanim popełnisz nieodwracalny błąd.
– Mój ojciec…
– Salvador Waller jest tylko jednym z naszych licznych sponsorów. Zarząd jakoś przeboleje jego utratę, jeśli zechce się wycofać z powodu twojego wydalenia.
– Mam się już pakować? – parska i zaczyna nerwowo bujać się na krześle.
_No proszę, komuś zaczyna się palić pod dupą._
Jednak po chwili to ja czuję ciepło rozchodzące się po ciele. Jeśli są w stanie wywalić Wallera, to tym bardziej kogoś takiego jak ja, bo mój tata sponsoruje jedynie mnie.
– Na razie, zmień opatrunek, bo ten przesiąknął już krwią.
– Przepraszam, muszę do toalety. Za chwilę wrócę. – W pośpiechu ruszam w kierunku budynku głównego.
Dopiero po dłuższej chwili odnajduję łazienki, ale gdy widzę ciągnącą się kolejkę do damskiej, decyduję się skorzystać z tej dla osób z niepełnosprawnością. Nawet nie przekręcam za sobą zamka, tylko od razu wsadzam drżące dłonie pod strumień zimnej wody, starając się uspokoić. Jestem tak przerażona, że nie zauważam, jak drzwi lekko się uchylają, a chwilę później ktoś wślizguje się do środka.
– Wynoś się stąd, psychopato! – krzyczę, gdy go dostrzegam.
– Nie drzyj się. – Zatyka mi usta dłonią, ale szybko go od siebie odpycham. – Dziabnęłaś mnie!
– Nigdy więcej mnie nie dotykaj! – Omiatam wzrokiem pomieszczenie w celu namierzenia potencjalnej broni.
W odpowiedzi unosi ręce w geście kapitulacji, dając mi do zrozumienia, że się odsuwa.
– Co, może chcesz mnie jeszcze poddusić?
– A ty mi jeszcze raz przyjebać? – Sięga do umywalki i prowokacyjnie podaje mi szklaną mydelniczkę.
_Nie powiem, mam moment zawahania._
W końcu unoszę podbródek i wbijam spojrzenie w jego jasne oczy. Patrzy pewnie, czuję jednak, że podświadomie obawia się mojego kolejnego ruchu, niekoniecznie związanego z mydelniczką. Najwyraźniej teraz jego los na tej uczelni zależy ode mnie. Z dumą napawam się projekcją mojej dominacji. Wciąż milcząc, zjeżdżam wzrokiem na jego wysokie kości policzkowe. Powinnam je uwzględnić podczas pierwszego uderzenia, to może również zostawiłabym na jego skórze ślady podobne do moich. Cóż, następnym razem muszę celować wyżej.
– Prawie złamałaś mi nos i wybiłaś siekacze – rzuca pretensjonalnie, odkładając mydelniczkę na miejsce.
– Spokojnie, tatuś kupiłby ci nowe.
– Dobra, Gordon. Porozmawiajmy. – Przysiada na kiblu.
– Nie mamy o czym! – Popycham go. – Wynoś się! Natychmiast!
Wskazuję na drzwi, ale on nie ma zamiaru się ruszyć, tylko opiera plecy o spłuczkę.
– Nie zgłaszaj tego.
– Chyba sobie żartujesz – prycham z niedowierzaniem.
– Jest minimalne ryzyko, że mnie wyrzucą.
– Tym bardziej grzech nie skorzystać. Zgłoszę cię do rektora, twojego ojca, mediów i samorządu.
– Chcesz powiadomić kogoś jeszcze?
– Tak, prokuraturę.
– To ty chciałaś mnie zabić, wariatko! – Zrywa się na równe nogi i pokazuje dłonią zakrwawiony plaster.
– Nie chciałam. To znaczy nie wiedziałam, że chciałam, więc to się nie liczy – precyzuję.
– A co, gdybym cię teraz nagrywał? – Wyjmuje z kieszeni telefon.
– Dalej jesteś pijany? – pytam nieco głośniej.
Mam nadzieję, że dyktafon dobrze wyłapał dykcję. W odpowiedzi Waller wykrzywia usta w uśmiechu. Potem odkleja plaster i kieruje palec na rozciętą skórę.
– Ciesz się, że rana nie jest głęboka. Mam słabą krzepliwość krwi.
– Jak każdy alkoholik.
Wzdycha ciężko i przeczesuje blond włosy.
– Proponuję układ. Zapomnimy o tym, co się dziś stało, i spróbujemy jakoś funkcjonować przez najbliższy rok.
– Nie ma mowy. Chciałeś mnie udusić.
– To nie tak.
– A jak? – Pokazuję zaczerwienienia.
Uważnie przesuwa wzrokiem po moich policzkach, nosie i ustach. Czuję, jakby jego spojrzenie zostawiało ślady na każdym skrawku skóry, który objęło. Ostatecznie zatrzymuje się na szyi.
– Dobra, masz rację, poniosło mnie. Ale jeśli to zgłosisz, wypierdolą mnie z drużyny.
– Dobrze wiesz, że to niemożliwe – prycham. – Ojciec przyspawał cię do niej na najbliższe cztery lata i żadna siła nie jest w stanie cię stamtąd wyrzucić.
– Słyszałaś rektora.
– Chciał cię tylko postraszyć.
– Wolę nie ryzykować.
– Aż tak się boisz?
– Nie. Zresztą… nieważne. – Spuszcza nagle wzrok. – Dobra, powiedzmy, że będziesz miała u mnie dług. Zrobię, co chcesz, w zamian za milczenie – oferuje.
– Jak nie prośbą, to groźbą? – Krzyżuję ręce na piersi. – Okej.
– Świetnie, więc mów, czego chcesz.
– Po pierwsze, sądowego zakazu zbliżania się.
– Sąd nie będzie tu potrzebny. Zaręczam, że nigdy więcej cię już nie dotknę. A po drugie?
– Wyprowadź się z mieszkania.
– Wszystko oprócz tego. – Kręci głową.
– Słowo „wszystko” stoi w sprzeczności ze słowem „oprócz”.
– Nie przeginaj, Gordon. Jeśli na mnie doniesiesz, przedstawię swoją wersję wydarzeń.
– Jesteś psychopatą, socjopatą i mizoginem. Nikt ci nie uwierzy.
– Skąd ta pewność?
– Wystarczy, że zrobią ci badania. Ojciec nigdy o tym nie myślał?
– Ojciec nie może pozwolić sobie na skandal, takie sprawy załatwia od ręki. Pociągnie za sznurki i w najgorszym wypadku zawieszą nas oboje albo pozbawią stypendium. Ja sobie dam radę, a ty? Stać cię na opłacenie czesnego i akademika?
_Dobrze wiesz, że nie, sukinsynie._
No i nie mogę wrócić do domu z podkulonym ogonem. Tata tylko na to czeka, nie dam mu tej satysfakcji. Z drugiej strony nie mam pewności, że Waller mnie znowu nie oszuka. Już raz to zrobił i do dziś płacę za to cenę.
Chcąc wywrzeć na mnie presję i zmusić do szybkiego podjęcia decyzji, uchyla drzwi łazienki.
– To co, idziemy na obiad z rektorem czy wracasz do domu, Gordon?------------------------------------------------------------------------
¹ Freeganizm to postawa polegająca na ograniczaniu konsumpcji poprzez pozyskiwanie żywności i przedmiotów z odzysku, w przeciwieństwie do marnotrawstwa i nadprodukcji (przyp. aut.).
² W Stanach Zjednoczonych temperaturę mierzy się w stopniach Fahrenheita, nie w stopniach Celsjusza, stosowanych m.in. w Europie (przyp. aut.).
³ DUMBO (ang. Down Under the Manhattan Bridge Overpass) – dzielnica na Brooklynie w Nowym Jorku, położona między mostami Manhattańskim i Brooklińskim (przyp. aut.).
⁴ W amerykańskim systemie edukacji wyższej odpowiednikiem polskiego rektora jest _president_. Jednak na potrzeby niniejszej książki system funkcjonowania uniwersytetu może się różnić od rzeczywistego (przyp. aut.).
⁵ _Anthurium polyschistum_ – tropikalna roślina z rodziny obrazkowatych. Ma nietypowe, głęboko powcinane liście, które z daleka mogą przypominać liście konopi indyjskich, choć z tą rośliną nie ma nic wspólnego (przyp. aut.).