- W empik go
W mroku Korei. Agent Kelly. Tom 3 - ebook
W mroku Korei. Agent Kelly. Tom 3 - ebook
Pełna tajemnic Korea Północna, niebezpieczna gra na śmierć i życie oraz miłość, której nic nie powstrzyma.
Agent CIA Peter Kelly budzi się w szpitalu. Niestety nie pamięta, kim jest ani jak znalazł się w Korei Północnej, na oddziale intensywnej terapii, pilnowany przez wojskowych. Rozpaczliwie próbuje dowiedzieć się, co go spotkało. Stopniowo zbiera informacje, nie wie jednak, które z nich są prawdziwe, a które zostały sfałszowane.
Peter znalazł się w miejscu, w którym rządzą nie fakty, a pozory. Komu może zaufać? Amerykańskiemu ambasadorowi? Koreańskiej przywódczyni? Kto okaże się wrogiem, a kto przyjacielem i dokąd zaprowadzi go szalony romans z dwiema niebezpiecznymi kobietami? Pozbawiony wspomnień Kelly będzie musiał zaufać intuicji. Czas na ostateczną rozgrywkę.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-232-6 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ból rozrywał mi głowę. Pulsujący, narastający. Jakby ktoś wbijał mi kołek w potylicę i dociskał z całej siły, żeby bolało jeszcze bardziej.
I właśnie ten ból sprawił, że się obudziłem.
Otworzyłem oczy i zaraz je zamknąłem, porażony jaskrawym światłem jarzeniówek.
Gdzie ja jestem? – przeleciało mi przez głowę, ale myśl zaraz urwała się pod wpływem kolejnej fali bólu.
Dopiero gdy cierpienie nieco zelżało, zdecydowałem się na ponowne podniesienie powiek. Przez chwilę przyzwyczajałem wzrok do jasności. Moje oczy były opuchnięte i załzawione. W końcu przywykłem do otaczającej mnie jasności na tyle, by stwierdzić, że nade mną umieszczona jest skomplikowana aparatura medyczna: monitory, kable, rury…
Dotarło do mnie, że muszę być chory lub ranny, skoro znalazłem się w szpitalu i doskwiera mi tak przejmujący ból.
Spróbowałem unieść głowę, by lepiej się rozejrzeć i rozeznać w nieznanym otoczeniu, ale okazało się to bardzo trudne. Migrena natychmiast się nasiliła, w dodatku byłem podpięty do kroplówek, a w usta i nos miałem wetknięte rury.
Respirator?!
Chyba było ze mną gorzej, niż myślałem…
Czując panikę i pragnienie wydostania się z pułapki, w której się znalazłem, szarpnąłem się gwałtownie, starając się wyrwać z gardła sprawiające mi dyskomfort urządzenie i usiąść. Jednak w tym momencie do mojego łóżka podbiegło kilka osób i przytrzymało mnie na posłaniu. Jedna z nich zrobiła mi zastrzyk, poczułem zimno rozchodzące się w górę mojego ramienia i usłyszałem męski głos, który kalecząc angielski, oświadczył z naganą:
– Amerykanin leżeć… Amerykanin nie wstawać!
Próbowałem się bronić przed nieznanymi ludźmi, którzy uniemożliwiali mi ruchy, a także przed drętwieniem, jakie zaczęło mnie obejmować. Okazałem się jednak zbyt słaby fizycznie, by się im przeciwstawić. Pochylające się nade mną twarze zlały się w jedność, a mnie ogarnęła ciemność, której jedynym plusem było to, że przestałem odczuwać kłujący ból z tyłu głowy.
***
Biegłem.
Pędziłem najszybciej, jak umiałem, między kolumnami wypełnionej złotem sali. Kule padały gęsto. Ostrzał mnie doganiał. W ostatniej chwili dotarłem do drzwi i wypadłem na zewnątrz, na skąpane w upalnym słońcu południa pałacowe patio. Na jego środku znajdował się kwadratowy basen. Bez wahania wskoczyłem do niego i zanurkowałem. Unoszące się na wodzie nenufary ukryły mnie przed wzrokiem dwóch goniących mnie wartowników wykrzykujących do siebie rozkazy po arabsku. Jeden z nich stanął na brzegu akwenu i przykucnął, mierząc w ciemną toń z karabinu maszynowego.
Wykorzystałem ten moment. Podpłynąłem do niego, wynurzyłem się gwałtownie i chwyciłem go za kołnierz, jednocześnie wyciągając mu zza paska pistolet. Wymierzyłem do niego i przestrzeliłem mu gardło. Krew mężczyzny zbryzgała mi twarz, jednak nie miałem czasu, by się tym zająć, bo gdy tylko udało mi się wydostać z basenu, jego towarzysz odpalił w moją stronę serię z broni maszynowej. Skryłem się za ciałem trupa, które przyjęło kule. Gdy wartownik przeładowywał magazynek, wychyliłem się zza podziurawionego ciała i strzeliłem do przeciwnika. Bez problemu trafiłem go w klatkę piersiową, a ponieważ wciąż do mnie mierzył, dobiłem go kulką w głowę.
Kiedy zyskałem pewność, że mężczyzna jest martwy, zabrałem broń jego towarzyszowi, po czym pobiegłem w głąb pałacu.
***
– Dobrze pan wygląda, panie Kelly – odezwał się lekarz, wchodząc do sali i stając naprzeciwko mojego łóżka.
W przeciwieństwie do pozostałych członków personelu medycznego, którzy nie mówili po angielsku albo okrutnie go kaleczyli, niski mężczyzna posługiwał się nim perfekcyjnie. Wyglądał jak pozostali – jasna cera, skośne oczy, kruczoczarne włosy. Tabliczka na kieszeni jego kitla zapisana była dziwacznym alfabetem.
Czułem się już na tyle dobrze, że byłem w stanie siedzieć wsparty o poduszki. Ból głowy zelżał, choć nadal miałem wrażenie, jakby w mojej czaszce znajdowało się ciało obce. Coś napierało mi na potylicę, ale nie potrafiłem stwierdzić co, bo głowę miałem ściśle zabandażowaną.
– Kelly? – Popatrzyłem na niego beznamiętnie.
Ciężko mi było wykrzesać jakiekolwiek emocje, gdy nie miałem pojęcia, co się wydarzyło, gdzie przebywałem i kim byłem. Po przebudzeniu odkryłem, że nic nie pamiętam.
Nic…
Zero absolutne.
Jakby ktoś za pomocą gumki wymazał mi wspomnienia.
– Peter Kelly – potwierdził doktor, zaglądając do karty pacjenta. – Miał pan wiele szczęścia, że wrócił pan do żywych.
Peter Kelly…
Zmarszczyłem czoło. Chciałem to przemyśleć, wygrzebać to nazwisko z głębi umysłu i przeanalizować, czy cokolwiek mi mówi, ale w chwili, gdy mój mózg zaczął pracować na najwyższych obrotach, ogarnął mnie tak silny ból głowy, że aż złapałem się za nią z jękiem.
– Strzelałem do ludzi… Zabijałem ich. Kim jestem? Kim jest Peter Kelly? – wyjęczałem.
– Spokojnie… Spokojnie. – Lekarz podszedł do mnie i stanął tuż obok łóżka. – Zaraz podamy panu odpowiednie leki i…
– Nie chcę leków! – krzyknąłem wzburzony, chwytając go za poły kitla i zmuszając, by zbliżył swoją twarz do mojej. – Chcę wiedzieć, gdzie jestem! Co się stało i kim… kim, do cholery, jestem?
– Na wszystkie pytania dostanie pan odpowiedzi. Miał pan operację głowy. Był ciężko ranny. Amnezja jest normalnym stanem po takim urazie.
Operacja?
Uraz?
Amnezja?
Te słowa składały się w przerażającą całość.
Mogłem być każdym i nikim. Mogłem też dopuścić się krwawych czynów, które wracały do mnie w snach, ale po przebudzeniu kompletnie nie pamiętałem ich okoliczności. Miałem krew na rękach? Byłem zły? A może to tylko urojenia spowodowane podawanymi mi środkami?
Czułem narastający mętlik w głowie.
I pustkę. Bo za każdym razem, gdy starałem się coś sobie przypomnieć, ból z tyłu głowy nasilał się, jakby potęgowały go wspomnienia. Byłem ciałem bez przeszłości. Bezwartościową skorupą…
– Skąd wiecie, jak się nazywam? – wycedziłem niesiony gniewem, lecz nie tyle na lekarza, co na własną bezsilność.
Gdy mężczyzna milczał zbyt długo, wzmocniłem uścisk, świadomie go przyduszając.
– Gadaj! – zasyczałem.
– Wiceprzewodniczący Partii Pracy podał mi pańskie dane oraz poinformował, że jest pan z Ameryki. Nie znam więcej szczegółów, wypełniam jedynie wolę moich zwierzchników, a tą była operacja – wybełkotał lekarz, czym całkiem zbił mnie z tropu.
Przewodniczący Partii Pracy?
– Gdzie ja jestem? Co to za miejsce?!
– Szpital imienia Ojca Założyciela…
– Gdzie?!
– W Pjongjangu – zapiszczał doktor, cały czerwony na twarzy z wysiłku, jaki sprawiało mu złapanie oddechu.
– W Pjongjangu?! – Wytrzeszczyłem na niego oczy ze zdumienia.
– Tak. W stolicy Korei Północnej – wydyszał lekarz, którego wciąż trzymałem w kleszczach swojego uścisku.
Co ja, do cholery, robiłem w Korei Północnej?!
Moje dane osobowe nijak się miały do tego miejsca, a także fakt, który akurat zapamiętałam – że określono mnie mianem Amerykanina.
Cóż zatem przedstawiciel największego wroga dyktatorskiej Korei robił w tym kraju?
Jeśli wcześniej było mi nieswojo, to teraz zrobiło mi się gorzej niż źle, bo dotarło do mnie, że jestem w niebezpieczeństwie. Śmiertelnym niebezpieczeństwie. W przeciwieństwie do języka arabskiego, który wciąż mi się śnił i który najwyraźniej opanowałem do perfekcji, koreański był dla mnie czymś absolutnie abstrakcyjnym. Podobnie jak cała ta kultura. Jakimś cudem trafiłem do hermetycznego państwa, które nie było przychylnie nastawione do cudzoziemców, stawiając na samorozwój i samowystarczalność, a ja nie miałem pojęcia, co w nim robię, jak się tu znalazłem i po co…
Raczej nie byłem turystą. Ten kraj ich nie honorował, byli tu rzadkością. Dlaczego zatem tu trafiłem i jak doszło do wypadku, w którym straciłem pamięć?!
– Co się wydarzyło? – zapytałem z emfazą.
– Nie wiem… Naprawdę… – zajęczał. – Wezwano mnie z innego szpitala. Jestem jedynym w okolicy neurochirurgiem z tytułem profesora. Miałem się zająć pilnym przypadkiem, ważnym dla Partii. Tylko tyle mi powiedziano. Wykonałem rozkaz. Niech pan zrozumie moje położenie! Tu nie zadaje się pytań. Nie można, bo ciekawość kosztuje życie. Trzeba robić, co każą. Bezdyskusyjnie. Mam rodzinę, dzieci… Nie mogę ich narażać, a teraz pan je naraża, przyciskając mnie do muru…
Mężczyzna był przerażony. Drżał, a jego twarz była sina z nerwów.
Mówił prawdę.
– Niech mnie pan zostawi… Chcę odpocząć – oświadczyłem, puszczając go.
Potykając się o meble, przerażony doktor opuścił moją salę.
Skronie pulsowały mi od bólu, a przed oczami latały mroczki. Wiedziałem jedno: skoro wiceprzewodniczący Partii Pracy wiedział o mnie i o tym, co się stało, musiałem się z nim spotkać, i to bez względu na zagrożenie. Do tego jednak potrzebowałem zregenerować siły.ROZDZIAŁ 2
Rozwaliłem tylu ludzi, że nie byłem w stanie ich zliczyć. Moje dłonie ociekały krwią. Ale to mnie nie powstrzymało. Miałem cel, musiałem go zrealizować. Wykonać zleconą mi misję.
Dotarłem do wysadzanych drogimi kamieniami drzwi. Zamek nie puścił pod naporem, więc przestrzeliłem go, by dostać się do środka. We wnętrzu wielkiej komnaty zgromadzonych było kilkanaście kobiet odzianych w abaje i noszących na głowach nikaby. Na mój widok cofnęły się pod ścianę. Dostrzegłem kilkoro dzieci, które kryły się za nimi.
Dobrze trafiłem!
Ruszyłem w ich stronę. Kobiety zaczęły krzyczeć i histeryzować. Jedna z nich, ubrana w czarne szaty, wyszła mi naprzeciw. Wbiła we mnie obrysowane ciemną kredką oczy i własnym ciałem zasłoniła swoje towarzyszki i dzieci.
– Morderca! Terrorysta! – krzyknęła po arabsku, mierząc we mnie palcem. – Podnieś na nas rękę, a już nigdy nie zaznasz spokoju. Allah jest sprawiedliwy. Zabij jedno z królewskich dzieci, a on zabije twoje!
Podniosłem karabin, który ukradłem wartownikowi, i wymierzyłem w jej głowę.
– Terrorysta! – powtórzyła wrzaskliwie kobieta, a ja oddałem strzał.
***
Obudziłem się zlany potem i pierwsze, co zrobiłem, to obejrzałem swoje dłonie. Były białe i czyste. Nie nosiły śladów krwi, za to były w nie wkłute wenflony.
To sen.
To tylko zły sen.
Coś mi się uroiło. Podobno przeszedłem operację mózgu, moja głowa nie pracowała normalnie. Halucynacje mogły być wynikiem urazu, którego zaznałem.
Tylko dlaczego wciąż śniłem po arabsku? I dlaczego obrazy ze snów były tak realistyczne, jakby były prawdziwe?
Nie wiem, ile czasu przebywałem w śpiączce, ale odkąd obudziłem się dwa dni temu, czułem się dobrze. Bardzo dobrze. Co było zadziwiające, biorąc pod uwagę ból, który towarzyszył mi na początku. Miałem wrażenie, że jestem zdrowy. Dyskomfort narastał jedynie wtedy, gdy starałem się przypomnieć sobie coś z przeszłości. I choć lekarze twierdzili, że mój stan wciąż jest ciężki, nie odbierałem tego w ten sposób. Przeszkadzała mi bezczynność. Nie potrafiłem leżeć spokojnie, gdy moje życie było w ruinie. Musiałem je pozbierać w całość i odzyskać siebie.
I ten cel sprawił, że postanowiłem działać.
Wykorzystując chwilę samotności, kiedy nie było przy mnie personelu medycznego, usiadłem i zsunąłem stopy z łóżka na podłogę. Liczyłem się z zawrotami głowy czy jakimś bólem, ale nic takiego się nie stało. Bez najmniejszego kłopotu stanąłem o własnych siłach i stwierdziłem, że nic mi nie dolega. Mogłem swobodnie się poruszać. To znaczy na tyle swobodnie, na ile pozwalało mi medyczne okablowanie.
Było dobrze. Lepiej, niż przypuszczałem.
Ciągnąc za sobą stojak z kroplówkami, poszedłem do łazienki sąsiadującej z moją salą. W pomieszczeniu, oprócz prysznica i toalety, znajdowała się umywalka z lustrem. Przejrzałem się w jego tafli. Miałem ciasno zabandażowaną głowę, poza tym moja twarz nie nosiła śladów obrażeń, siniaków czy zadrapań. Przez zbyt długi zarost wyglądałem niechlujnie. Poczułem potrzebę wykąpania się i doprowadzenia do ładu. Rozwiązałem szpitalną koszulę i obejrzałem dokładnie swoje ciało. Zdumiała mnie moja sylwetka – byłem wysoki i umięśniony niczym antyczna rzeźba. Widać wysiłek fizyczny nie był mi obcy. Co ciekawe, podobnie jak na twarzy, nie zauważyłem na skórze żadnych ran.
To było dziwne.
Co to za wypadek, który nie pozostawił na moim ciele żadnej blizny?! Mój stan wydał mi się podejrzany. Przebywałem w Korei Północnej, gdzie dziwaczne eksperymenty na ludziach były udokumentowaną przez obserwatorów międzynarodowych normą. Ludzie byli tu traktowani jak króliki doświadczalne. Czyżbym właśnie stał się jednym z nich?
Gnany podejrzeniami, zacząłem rozwiązywać bandaż. Najpierw robiłem to delikatnie, by niczego sobie nie uszkodzić, ale gdy okazało się, że ta czynność nie sprawia mi żadnego dyskomfortu, przyspieszyłem. Stanowczymi ruchami odkręcałem materię, by w końcu całkiem się jej pozbyć. Jedyne, co rzuciło mi się od razu w oczy, to zbyt długie, zmierzwione jasne włosy, które zdecydowanie wymagały umycia. Przyłożyłem dłonie do głowy i przesunąłem nimi po niej. Z tyłu, na potylicy, stwierdziłem brak włosów, zapewne zostałem ogolony do zabiegu. Jednak gdy zbadałem to miejsce placami, okazało się, że niczego więcej tam nie ma. Żadnych szwów, krwi, rany… Nic!
Jak to możliwe?
Co tu się stało?
Co oni mi zrobili?!
Chyba już nie miałem ochoty widzieć się z wiceprzewodniczącym Partii Pracy. Czas się zmywać, bo wszystko wskazywało na to, że Koreańczycy chcieli czegoś ode mnie, stąd ich pomoc. To była jakaś grubsza sprawa. Uwikłano mnie w coś, o czym na razie nie miałem pojęcia, ale nie zamierzałem czekać na dalszy rozwój wypadków. Musiałem uciec, i to w tej chwili.
Bez dalszej zwłoki zacząłem usuwać wenflony z rąk. Wyrwałem wszystkie rurki i igły z ciała i tamując krew papierem toaletowym, wróciłem na salę w poszukiwaniu moich rzeczy osobistych. Nie znalazłem jednak niczego. Tak jakbym trafił do szpitala nagi lub wszystko, co należało do mnie, zostało mi odebrane. Może pracownicy medyczni trzymali je w szpitalnym depozycie, a może po prostu zlikwidowano je, żebym na ich podstawie nie domyślił się, co się stało?
Trudno. Musiałem skombinować ciuchy w inny sposób. Najważniejsze jednak było wydostanie się z tego podejrzanego miejsca i poszukanie pomocy.
Ponownie włożyłem koszulę szpitalną i wyjrzałem na korytarz przez niewielkie okienko umieszczone w drzwiach. I zamarłem ze zdumienia. Jednak moje podejrzenia, że coś jest nie tak, okazały się słuszne, bo pod moją salą przechadzało się dwóch Koreańczyków w zielonych strojach żołnierskich i z karabinami w ręku.
Momentalnie cofnąłem się w głąb pokoju.
Ucieczka. Musiałem się stąd wydostać, bo intuicja mnie nie zawiodła – znalazłem się w pułapce.
Podbiegłem do okna i wyjrzałem przez nie.
Kurwa!
Znajdowałem się na jednej z wyższych kondygnacji ogromnego kompleksu szpitalnego. Na oko: na jakimś piętnastym piętrze.
Może gdybym miał odpowiedni sprzęt, byłbym w stanie zejść po murze…
To była zaskakująca myśl. Szalona. Tak jakbym nie bał się wysokości i popisów rodem z kaskaderskiego pokazu i nie było to dla mnie niczym nadzwyczajnym.
W tej sytuacji jednak istniało tylko jedno wyjście.
Przez drzwi…
Zdesperowany wziąłem ze stojaka, który zostawiłem w łazience, jedną z moich kroplówek i rozciągając w rękach rurkę łączącą port wenflonu z butelką z lekiem, stanąłem za drzwiami i zacząłem donośnie wołać o pomoc.
Pilnujący mnie mężczyźni zareagowali błyskawicznie. Wydając sobie polecenia po koreańsku, wpadli do sali.
Zaatakowałem od razu. Rzuciłem się na pierwszego z nich i mocno zacisnąłem mu dren na szyi. Nie miałem pojęcia, skąd wiedziałem, jak to zrobić, ale bez trudu pozbawiłem go przytomności. Drugi z wartowników rzucił się na mnie. Tak jak podejrzewałem, musiałem być dla nich cenny, bo nie odważył się wycelować do mnie z broni. Kotłowaliśmy się po ziemi. Znajomość ciosów przyszła do mnie sama. Jakbym był zaprogramowany do walki. Po prostu instynktownie wymierzałem celne uderzenia i precyzyjnie powstrzymywałem ataki przeciwnika. A gdy znaleźliśmy się nieopodal łóżka, kopnąłem stojak od wielkiego monitora, który zachwiał się, po czym runął wprost na mojego oponenta, miażdżąc mu stopę. Mężczyzna ryknął z bólu. Znokautowanie go nie stanowiło już najmniejszego problemu. Wydostałem się spod jego bezwładnego ciała, po czym przeszukałem żołnierza. Szkoda, że zarówno on, jak i jego towarzysz byli zbyt mali, żebym przebrał się w strój jednego z nich. Zabrałem mu portfel, bo miał w nim nieco pieniędzy, które mogły mi się przydać, oraz – do samoobrony – pistolet. To była kradzież, ale broń i kasa zdecydowanie mogły mi się tu przydać.
Terrorysta – przeleciało mi przez głowę, która natychmiast odpowiedziała falą przejmującego bólu.
Nie. Nie mogłem poddać się cierpieniu. Nie mogłem myśleć o przeszłości ani odtwarzać obrazów podsuwanych przez sny. Musiałem działać i tylko na tym postanowiłem się teraz skupić.
Wyjrzałem na korytarz. Nie było nikogo. Pod niektórymi ścianami stała przykryta pokrowcami maszyneria szpitalna służąca do rozmaitych zabiegów oraz puste łóżka dla pacjentów, również osłonięte brezentem. Podłogi zabezpieczono folią i kartonami, dostrzegłem także sprzęty do malowania i remontów. Piętro wyglądało na zamknięte ze względu na prowadzone prace konserwacyjne.
Czemu mnie to już nie dziwiło?
Sprowadzono mnie tu celowo. Ukryto przed innymi pacjentami i postronnymi, których mogłaby ciekawić moja obecność w szpitalu. Plusem tego położenia był brak kamer, który od razu rzucił mi się w oczy. Zapewne dopiero je montowano lub planowano zamontować, a to dawało mi przewagę. Nikt z ochrony budynku nie miał pojęcia, co dzieje się na tej kondygnacji.
Ruszyłem holem za strzałkami informującymi o wyjściu ewakuacyjnym. Byłem już przy windach, gdy zza winkla, biegnącego prostopadle do mojego korytarza, wyszedł wprost na mnie mężczyzna w kombinezonie malarskim, z wiadrem pełnym pędzli i wałków.
To była szansa, na którą czekałem.
Bez wahania wymierzyłem w robotnika. Wiedziałem, jak odbezpieczyć pistolet i jak się nim posługiwać, i bez wątpienia nie była to wiedza zdobyta na podstawie oglądanych filmów. To było coś innego, ale na razie nie mogłem tego analizować.
Koreańczyk podniósł ręce w geście poddania i powiedział coś do mnie błagalnie. Przybory malarskie rozsypały się po podłodze.
– Rozbieraj się! – rozkazałem.
Ponieważ, co było oczywiste, nie zrozumiał, zbliżyłem się do niego. Przerażony nieszczęśnik padł przede mną na kolana, wciąż mówiąc do mnie płaczliwym tonem. Zapewne błagał o litość, bo miał rodzinę, żonę, dzieci, psa, kota, świnkę morską, dom na kredyt…
W sumie było mi go nawet żal, bo był Bogu ducha winną przypadkową ofiarą, ale musiałem go wykorzystać do ucieczki.
– Rozbieraj się! – powtórzyłem, wskazując lufą na jego kombinezon.
Gdy wreszcie zrozumiał, o co mi chodzi, pospiesznie wykonał polecenie.
– Dzięki – powiedziałem z uśmiechem, biorąc ubranie. – A teraz miło było cię poznać i dziękuję za współpracę, ale muszę cię pobić do nieprzytomności. Zrobię to dla twojego dobra, by nikt się nie przyczepił, że mi pomogłeś. Zgadzasz się?
Mężczyzna uśmiechnął się w odpowiedzi na mój uśmiech i pokiwał twierdząco głową, tak jak ja to robiłem, zadając mu pytanie i gładząc jego policzek przyjacielsko.
Naiwniak!
Zrobiłem potężny zamach i walnąłem go kolbą pistoletu w skroń. Malarz upadł pod moje stopy pozbawiony świadomości. Wystarczył jeden cios. Jeden precyzyjny cios…
Skąd wiedziałem, jak go zadać?
Popatrzyłem na broń zdumiony.
Żeby nikt się nie czepiał, dołożyłem robotnikowi jeszcze kilka uderzeń w twarz, rozwalając mu nos. Nie chciałem, by spotkały go nieprzyjemności, a przecież byłem w Korei, kraju bezlitosnym dla zdrajców. Ten człowiek nie zasłużył na to, by za takiego go uznali.
Pospiesznie zrzuciłem szpitalną koszulę i włożyłem kombinezon. Do kieszeni schowałem rzeczy znalezione przy żołnierzu, a na głowę nałożyłem kaptur i gogle malarskie. Potem pozbierałem do wiadra rozrzucone po podłodze akcesoria i zabrałem je ze sobą. Tak przygotowany ruszyłem w stronę wind. Wsiadłem do pierwszej, która nadjechała. Przyciski opatrzono znaczkami z koreańskiego alfabetu. Nie miałem pojęcia, który z nich oznaczał parter. Wybrałem najniższą kondygnację, ale przycisk pozostał martwy. Nacisnąłem kolejne, te od wyższych pięter. Dopiero za trzecim razem zadziałało. Najwyraźniej aby dostać się do garażu, trzeba było dysponować kartami dostępu. Ponieważ ich nie miałem, musiałem zdać się na ślepy los.
Po drodze winda zatrzymywała się kilkakrotnie. Wsiadali do niej goście odwiedzający leczących się w szpitalu pacjentów, a także personel medyczny.
Błogosławiłem strój, który miałem na sobie. Bez niego byłbym spalony. Tu wszyscy wyglądali podobnie, ten sam odcień skóry, kolor włosów i układ oczu, różniły ich tylko wiek i płeć. Nawet skromne stroje nie odznaczały się niczym szczególnym – wszystkie utrzymane w bieli, czerni i szarościach. Przy tych ludziach, jako opalony ciemny blondyn o jasnych oczach, stanowiłem ewenement, unikat rodem z pokazów dziwadeł. Kaptur i gogle skrywały moją twarz i nietutejsze rysy, ale jednej rzeczy skradziony ubiór nie był w stanie zasłonić – mojego wzrostu. Górowałem nad Koreańczykami, a i moja sylwetka różniła się znacząco od ich smukłych i raczej wątłych ciał. Dobrze, że udawałem robotnika, przynajmniej rozbudowane mięśnie dało się jakoś wytłumaczyć, ale i tak dostrzegłem ciekawskie spojrzenia, zwłaszcza ze strony obecnych w windzie kobiet.
Chciałem jak najszybciej opuścić to miejsce, uciec i przemyśleć na spokojnie, co zrobić dalej. Może z czasem, gdy pobędę sam na sam w dogodnych warunkach, przypomnę sobie, co się stało i jak tu trafiłem, a przede wszystkim kim jestem…
Winda zatrzymała się na parterze. Wszyscy zaczęli wysiadać, ruszyłem ich śladem.
Wolność. Była coraz bliżej.
Podążając za innymi, dotarłem do głównego wyjścia. I tu pojawił się problem – bramki. Aby opuścić szpital, trzeba było przejść przez wykrywacze metalu, których strzegło kilku żołnierzy, takich samych jak ci, których rozniosłem w mojej sali. W dodatku wartownicy legitymowali zarówno tych, którzy wchodzili, jak i tych opuszczających budynek. Nie miałem jak zawrócić, bo tłum wokół zgęstniał i popchnął mnie w stronę głównych drzwi.
Miałem przy sobie pistolet, wiedziałem, jak go używać, ale dookoła było tyle niewinnych osób. Dorosłym towarzyszyły dzieci. Nie mogłem dopuścić do otwarcia ognia w takim miejscu, a odnosiłem wrażenie, że nikt z ochroniarzy nie miałby przed tym najmniejszych oporów, sądząc po broni, jaką dysponowali.
Bez zwłoki wepchnąłem pistolet do torby stojącego przede mną w kolejce do bramek mężczyzny. Tak jak się spodziewałem, gdy tylko zbliżył się do wykrywacza, urządzenie natychmiast rozdzwoniło się, alarmując strażników. Ochroniarze skupili się wokół tego człowieka, który bez wahania przekazał im swoje rzeczy. Wykorzystując zamieszanie, jakie powstało po odkryciu broni w jego bagażu, przeszedłem przez bramkę i jak gdyby nigdy nic ruszyłem w stronę wyjścia. Już miałem pchnąć skrzydło, gdy nadgorliwy żołnierz, którego najwyraźniej przeoczyłem, przyłożył mi broń do pleców i coś zakomunikował.
Cholera…Brak znajomości języka był w tym wypadku sporym problemem. Gdybym umiał posługiwać się koreańskim, bez trudu zwiódłbym go odpowiednią gadką, a tak pozostawała mi jedynie improwizacja.
Mężczyzna przeszukał mi kieszenie i znalazł w nich portfel, który zabrałem żołnierzowi pilnującemu mojej sali. Sprawdził dokumenty, po czym popukał mnie w ramię, dając mi znać, bym się odwrócił. Wykonałem jego polecenie, a on nakazał mi ściągnąć kaptur i gogle celem weryfikacji danych z dowodów tożsamości, jakie przy mnie znalazł. Tym razem również zrobiłem, co kazał. Liczyłem na szok.
Gdy odsłoniłem oblicze, tak inne od tego, jakie zawierała legitymacja, którą trzymał w dłoni, wartownik obrzucił mnie zdumionym spojrzeniem i przez chwilę lustrował to mnie, to dokumenty, jakby nie był w stanie pojąć, jak mogą się aż tak różnić.
– Ej, no. Przefarbować się nie można czy co? – zakpiłem w chwili, gdy strażnik zaczął nawoływać towarzyszy wciąż zajętych bronią, jaką rzekomo chciał wynieść ze szpitala wrobiony przeze mnie nieszczęśnik.
Wszyscy czekający w kolejce przy bramkach oraz pozostali żołnierze natychmiast zwrócili na mnie uwagę. Nie miałem wyjścia. Musiałem działać.
Wykorzystując zamieszanie, jakie powstało, zdzieliłem żołnierza sierpowym, po czym wyrwałem mu broń i skierowałem się w stronę zbliżających się do mnie wojskowych.
– Ani kroku dalej! – krzyknąłem, po czym oddałem kilka ostrzegawczych strzałów w wiszące nad wejściem lampy.
Na głowy zebranych posypało się szkło, co dało mi chwilę, której potrzebowałem. Wypadłem z budynku jak szalony. Na podjeździe zobaczyłem taksówkę, która czekała zapewne na któregoś z odwiedzających. Od razu udałem się w jej stronę. Kątem oka dostrzegłem, że żołnierze wybiegli przed budynek. Wpadłem do samochodu i zająłem miejsce obok kierowcy. Na mój widok taksówkarz zaczął krzyczeć ze złości.
– Jedź! – Wymierzyłem do niego z broni, co natychmiast zamknęło mu usta. Mężczyzna od razu uniósł ręce, przerażony widokiem karabinu.
– Jedź, do cholery! – wrzasnąłem, przekręcając kluczyk w stacyjce.
Koreańczyk zrozumiał polecenie i ruszył w chwili, gdy strażnicy dopadli do drzwi auta. Odjechaliśmy z piskiem opon, zostawiając rozwścieczonych żołnierzy w tumanie kurzu i spalin. Mężczyźni rzucili się do zaparkowanych na podjeździe wojskowych aut. Nie miałem wątpliwości, że ruszą za nami w pościg.
Mój szofer był blady ze strachu i kurczowo trzymał się kierownicy, a ja szybko przeanalizowałem sytuację. Ze względu na grożące mi niebezpieczeństwo moje plany na spokojne przemyślenie sprawy wzięły w łeb. Zwróciłem na siebie uwagę, a ci, którzy robili ze mną dziwne rzeczy w szpitalu, za chwilę dowiedzą się, że zbiegłem, i nie spoczną, dopóki mnie nie dopadną. Byłem dla nich cenny. Cokolwiek mi zrobili, stanowiło to dla nich coś ważnego, a ja nie mogłem dopuścić, by ponownie trafiło w ich ręce. W walce z nieznanym musiałem mieć sojusznika. Zdałbym się wyłącznie na siebie i swoje najwyraźniej całkiem niebłahe umiejętności, ale przez amnezję i brak znajomości języka nie było to wykonalne. W dodatku znajdowałem się na terenie, którego nie znałem i nie wiedziałem, jak się po nim poruszać. Gdyby jeszcze to był jakiś kraj arabski, do których musiałem mieć zamiłowanie, skoro tak dobrze znałem tamtejszą mowę i kulturę… W każdym razie wniosek nasuwał się sam – potrzebowałem pomocy, a jedyna pomoc, jaka przychodziła mi do głowy, miała związek z moją przynależnością narodową.
Na desce rozdzielczej taksówki znajdował się nawigator GPS. Wybrałem język angielski i lokalizację, która przyszła mi właśnie do głowy.
– Tu! – Wskazałem kierowcy ekran, na którym komputer pokładowy pokazywał najbliższą drogę do ambasady amerykańskiej. – Tu. Rozumiesz?
Koreańczyk pokiwał głową, a ja, widząc w lusterku wstecznym dwa auta w kolorze moro, które zbliżając się do nas, włączyły syreny, docisnąłem mu boleśnie nogę lufą karabinu, by zmotywować go do dodania gazu. Przejęty kierowca przyspieszył, a ja śledziłem na zmianę pościg i GPS. Udało nam się na chwilę zgubić ogon, a cel na mapie satelitarnej zbliżał się coraz bardziej. Wydawało mi się to jednak zbyt proste…
Nie pomyliłem się. Przecznicę przed ulicą, na której mieściła się ambasada mojego kraju, zajechały nam drogę wojskowe auta, blokując przejazd. Przejąłem kierownicę, bo zdezorientowany taksówkarz kompletnie nie wiedział, co robić. Chciałem wycofać samochód, ale było za późno, bo za nami także pojawiły się już ścigające nas samochody. Zdecydowałem się na desperacki krok. Skręciłem gwałtownie, w ostatniej chwili unikając zderzenia z obławą, i wjechałem w niewielką uliczkę biegnącą między piętrowymi budynkami. Nie bacząc na śmietniki, które tarasowały przejazd, poprowadziłem tą trasą taksówkę, a gdy towarzyszący mi mężczyzna wpadł w panikę, wymierzyłem mu w skroń dla rezonu.
– Nawet się nie waż puszczać nogi z gazu!
Rozhisteryzowany wypełnił polecenie i wyprowadził nas z przesmyku na biegnącą prostopadle ulicę, potem, lawirując między jadącymi autami, dotarł pod bramę ambasady. Amerykańskie flagi powiewały na wietrze, a ja poczułem na ich widok przypływ nadziei, jakbym trafił do domu.
Chyba faktycznie musiałem być Amerykaninem, bo ogarnęły mnie silne doznania, wśród których dominowała tęsknota. Tylko za czym lub za kim? Czy samo wspomnienie o rodzimej ziemi mogło sprawić, że moje serce ścisnęło się w tak bolesnym skurczu? Nie miałem pojęcia, ale sądząc po tym, do czego byłem zdolny, nie należałem raczej do osób szczególnie sentymentalnych. Rozwiązanie zagadki, kim jestem i dlaczego czuję to, co czuję, znajdowało się za parkanem okalającym teren ambasady.
Służby dyplomatyczne mi pomogą – wmawiałem sobie. Wystarczy tylko, że stanę za tym wysokim płotem zakończonym drutem kolczastym. Tam była Ameryka i stamtąd nikt niepowołany nie miał prawa mnie zabrać, by wykorzystać mnie do własnych, niecnych celów. Resztą zajmą się dyplomaci. Jeśli brałem udział w jakimś wypadku, oni na pewno o tym wiedzą. Być może ktoś mnie szukał? Stany to potężny kraj, zaawansowany technologicznie. Na pewno dysponują bazą zaginionych. Mają przecież świetny wywiad…
Wywiad?
To słowo wywołało w moim umyśle przeszywający ból.
Znów nie mogłem myśleć, zresztą może i dobrze, bo nie było teraz na to czasu. Pościg siedział nam na ogonie. Taksówkarz zatrzymał się przed wjazdem do ambasady, ale w tym samym momencie tuż obok nas zaparkowały wojskowe auta, wstrzymując ruch i tarasując przejazd innym użytkownikom drogi.
Cholera…
Nie miałem jak wysiąść z taksówki, bo w naszą stronę już ruszyli żołnierze z karabinami w rękach. Spojrzałem w kierunku żelaznej bramy wjazdowej. Nie wyglądała szczególnie stabilnie. Była staroświecka i kontrastowała z pozostałymi zabezpieczeniami budynku. Za nią kryły się odpowiedzi. I moje bezpieczeństwo. Musiałem ją tylko przekroczyć. Musiałem tylko znaleźć się po drugiej stronie parkanu…
To mnie zainspirowało do działania. Nie mogłem się poddać. Nie wiedziałem, czego chcą ode mnie Koreańczycy, ale sądząc po desperacji i zawziętości, z jaką mnie ścigali, byłem dla nich cennym nabytkiem. Ale ja nie zamierzałem być niczyją rzeczą!
Ponieważ kierowca nie wyłączył silnika, wrzuciłem wsteczny i docisnąłem ręką nogę taksówkarza, by dodał gazu. Gdy to zrobił, auto z impetem wyjechało tyłem na ulicę. Zbliżający się do taksówki żołnierze musieli uciekać, by nie wpaść pod jej koła. Gdy uznałem, że wycofaliśmy się na właściwą odległość, niewiele myśląc, przerzuciłem biegi na jazdę do przodu. Samochód z piskiem opon ruszył w stronę bramy. Taksówkarz znów zaczął krzyczeć, a ja przejąłem kierownicę, którą z nerwów puścił, i nakierowałem pojazd wprost na zamknięty przejazd. Wpadliśmy z werwą na bramę i wyważyliśmy jej skrzydła z zawiasów, wjeżdżając na wysypany żwirem podjazd przed przypominającą niewielki pałacyk rezydencją. Nasz samochód natychmiast otoczyli żołnierze chroniący placówkę.
– Wysiadać! – ryknął jeden z nich.
Jak miło było w końcu usłyszeć mowę, którą się znało, bez względu na przekaz. Akcent mężczyzny co prawda brzmiał dość obco, ale nie miałem czasu się w to wgłębiać.
Mój towarzysz stracił przytomność po uderzeniu poduszki powietrznej. Ja, choć nieco kręciło mi się w głowie, nie ucierpiałem na tyle, by nie być w stanie wypełnić polecenia. Najszybciej, jak umiałem, wydostałem się z samochodu.
– Na kolana i ręce do góry! – wrzasnął wojskowy, który najwyraźniej stał na czele otaczającej mnie grupy.
Kątem oka dostrzegłem, że Koreańczycy pozostali za bramą. Nie mogli przekroczyć chroniącego mnie muru. Byłem bezpieczny.
Padłem na klęczki przed żołnierzami i wznosząc dłonie nad głowę, oświadczyłem:
– Jestem Amerykaninem. Nazywam się Peter Kelly i proszę mój rząd o udzielenie azylu.
Mężczyźni popatrzyli po sobie, po czym głównodowodzący dał znak swoim towarzyszom, by zbliżyli się i poderwali mnie na nogi.
– O tym zadecyduje pan ambasador – stwierdził, a jego ludzie popchnęli mnie w stronę wejścia do budynku. Zdążyłem jeszcze zauważyć, że wszyscy otaczający mnie żołnierze wyglądali dość orientalnie…ROZDZIAŁ 3
Cela była niewielka i pozbawiona okien. Siedziałem na wąskiej pryczy, miałem dłonie skute jak niebezpieczny przestępca. W sumie był w tym cień prawdy. Przez ten krótki czas mojej świadomości udowodniłem, że umiem się znaleźć w każdej sytuacji i nie boję się ryzyka. Nawet przez moment nie poczułem lęku, że coś może mi się stać. Skupiałem się na celu, a tym było wydostanie się z rąk Koreańczyków. W dodatku po tym, co zrobiłem, nic dziwnego, że Amerykanie podchodzili do mnie nieufnie. Zniszczyłem mienie ambasady, zapewne czekała mnie za to kara, ale nawet jej wizja nie była w stanie mnie powstrzymać przed działaniem. Musiałem dowiedzieć się, kim jestem i co robię w tym abstrakcyjnym miejscu.
Skrzypnęła zasuwa pancernych drzwi. Sam nie wiem dlaczego, ale w tym momencie przeleciało mi przez głowę co najmniej kilkanaście pomysłów, jak mógłbym je sforsować.
Skąd to się brało?
Skąd ta dziwaczna wiedza i analizowanie rzeczy, którymi nie powinien zaśmiecać sobie głowy przeciętny obywatel?
Do celi wszedł ubrany w markowy garnitur mężczyzna. Towarzyszyło mu czterech uzbrojonych po zęby komandosów, którzy zajęli miejsce przy ścianie naprzeciwko mnie. Ci również wydali mi się zbyt wschodni jak na moich krajan. Elegant poruszał się o lasce. Utykał. Jego szczupła sylwetka, znaczący wzrost, włosy w siwym odcieniu i oczy o jasnoniebieskim, lodowatym spojrzeniu wydawały mi się znajome. Jednak w chwili, gdy na dnie pamięci zacząłem poszukiwać stojącego przede mną jegomościa, moja głowa znów odpowiedziała uderzeniem migreny tak silnym, że aż się skrzywiłem.
– Widzę, że nie jesteś zachwycony na mój widok, Kelly – oświadczył mężczyzna, uśmiechając się brzydko. – A przecież tak bardzo chciałeś się ze mną widzieć, że aż byłeś skłonny rozwalić bramę ambasady, by zrealizować swój cel.
Ambasador.
Wszystko wskazywało na to, że miałem przed sobą ambasadora Stanów Zjednoczonych w Korei Północnej.
Słowo ambasador również boleśnie zapulsowało mi w skroniach.
– Nie pańskim widokiem się martwię, ambasadorze – odpowiedziałem, wstając z miejsca.
Towarzysze eleganckiego mężczyzny od razu zareagowali, celując we mnie ostrzegawczo z broni, a ja wskazałem na ich rynsztunek skutymi dłońmi, mówiąc:
– Chełmy bojowe, kamizelki kuloodporne, karabiny maszynowe, pałki, pistolety i noże, a nawet tarcze ochronne… Trochę dużo tego przeciwko jednemu człowiekowi. Jestem bezbronny. Poza tym nie zamierzam się stawiać, bo nie jestem wrogiem, a waszym współobywatelem uciekającym przed tutejszym reżimem.
Siwowłosy zaczął się śmiać.
– Ty? Bezbronny? Dobry żart. Nawet w kaftanie bezpieczeństwa byłbyś w stanie wysadzić w powietrze ten budynek, Kelly.
Popatrzyłem na niego jak na wariata, ale jednocześnie jego dziwne zachowanie kazało mi mieć się na baczności.
On mnie znał. A ja musiałem znać jego w przeszłości, której nie mogłem sobie przypomnieć.
– Poddałem się i proszę Amerykę o azyl – odpowiedziałem.
– To masz problem, drogi Peterze. Bo tu go nie otrzymasz – stwierdził z rozbawieniem ambasador, czym wprawił mnie w jeszcze głębsze zdumienie.
– Ale to ambasada… To amerykański teren. Tu rządzi amerykańskie prawo, a ja jestem Amerykaninem!
– Pomyłka, Kelly. Tu rządzę ja. I to ja zadecyduję o twoim losie, a nie żaden z biurokratów współpracujących z twoimi przyjaciółmi z Białego Domu.
Przyjaciele z Białego Domu?
Ból ponownie przeszył moją głowę niczym błyskawica.
Nie myśl. Nie teraz. Skup się! – pouczyłem się w duchu.
– O czym pan mówi? Nie rozumiem…
– Dobrze jest nie pamiętać swojej przeszłości i jej grzechów, co, Kelly? – Mężczyzna błysnął zębami w szyderczym uśmieszku. – Wygodne, zwłaszcza gdy było się zwyrodnialcem.
Czy on sugerował, że moje dziwne sny były prawdą?
Pościgi, strzelaniny, krew, zabijanie…
Nie myśl… Peterze, kimkolwiek byłeś, nie myśl. Liczy się tylko tu i teraz, a tu i teraz nie pozostawiało mi nic innego prócz czynu. Najwyraźniej byłem w tej niejasnej walce sam i nie mogłem liczyć na pomoc z zewnątrz.
– Cieszę się jednak, że istnieją na świecie osoby, które pamiętają za mnie o tym, co było – oznajmiłem, przywołując na usta szelmowski uśmiech. – Dzięki nim wiem na przykład, że potrafię w kaftanie bezpieczeństwa wysadzić budynek. W takim razie i ze skutymi rękoma poradzę sobie z opuszczeniem tego miejsca!
Po tych słowach pochyliłem się błyskawicznie i wyrwałem laskę z rąk siwowłosego elegancika. Nim otaczający mnie żołnierze zdążyli zareagować, zdzieliłem go nią w brzuch, a gdy zwijał się z bólu, rzuciłem się na pierwszego z komandosów. Powaliłem go kilkoma ciosami laski i przeszedłem do ataku na pozostałych.
Adrenalina uderzyła mi w skronie, a ja poczułem coś, co graniczyło z przyjemnością. Jakby stres dodawał mi animuszu, motywował i sprawiał, że właśnie pod jego wpływem radziłem sobie najlepiej. Mimo spętanych rąk byłem w stanie rozgromić uzbrojonych żołnierzy. Ich bojowe zdolności nijak się miały do umiejętności, którymi dysponowałem. Jakby nigdy nie przechodzili szkoleń bojowych. Ja natomiast musiałem ich odbyć w życiu sporo, bo już po kilku minutach stałem nad powalonymi i jęczącymi z bólu strażnikami.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_