W mroku lasu - ebook
W mroku lasu - ebook
Ryder Creed i Maggie O’Dell znowu w akcji!
Niczego nie da się ukryć na zawsze
Podczas sesji treningowej Grace, pies poszukujący Rydera Creeda, zbacza z trasy i odgrzebuje płytki grób. Ciało ukryte w oddalonej od świata części Parku Narodowego Blackwater River na Florydzie miało nigdy nie zostać odnalezione. Dostęp do tego znajdującego się na uboczu terenu jest bardzo ograniczony. Najwyraźniej morderca liczył na to, że siły natury zajmą się jego ofiarą, pozwalając mu na zawsze zachować zbrodnię w tajemnicy.
Groby miały na wieki pozostać w ukryciu
Kiedy psy Creeda znajdują kolejne ludzkie szczątki, śledczy zdają sobie sprawę, że mają do czynienia z mordercą, który zna ten las jak własną kieszeń i od lat ukrywa w nim dowody swoich zbrodni.
On zabił już nie raz, nie ma nic do stracenia
Już wkrótce Ryder Creed i Maggie O’Dell, ich bliscy i współpracownicy dowiedzą się, jak daleko jest w stanie posunąć się morderca, żeby nikt nigdy nie odkrył jego zbrodni.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-7483-8 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Blackwater River State Forest
Niedziela, 14 czerwca
Brzmiało to jak krzyk.
Przeszywający ciemność ludzki krzyk, aż ciarki mu przeszły po zalanych potem plecach.
To nie człowiek, przypomniał sobie, wciąż zaciskając zęby. Tego wieczoru na rozkołysanej łodzi z nerwów przewracało mu się w żołądku.
Znów rozległ się krzyk, i to gdzieś bliżej.
Ale tym razem rozpoznał głos i próbował się uspokoić. Syczoń krzykliwy to jeden z pierwszych ptaków, które odzywają się po zmierzchu. Zazwyczaj ten dźwięk nie robił na nim wrażenia, ale tego wieczoru był podminowany. Denerwował go każdy nowy widok, dźwięk i zapach. Chwilę wcześniej odwrócił się tak gwałtownie, że omal nie potknął się o leżący u jego stóp worek. Jak wiele trzeba, by stracić równowagę i wypaść za burtę?
Woda nie była tu głęboka, za to nurt wartki. No i było ciemno… tak bardzo ciemno.
Opanuj się, nakazał sobie.
Czemu tak się denerwuje?
Kolejne stworzenia prowadzące nocny tryb życia powoli rozpoczynały swoją symfonię.
Nie mógł ich dojrzeć w ciemnym lesie, ale znał wydawane przez nie dźwięki – odgłosy ptaków, robaków, gadów czy innej zwierzyny. Potrafił wyodrębnić i zidentyfikować zgrzyty i gwizdy, cykanie i brzęczenie. Odróżniał szczekającą rzekotkę drzewną od rzekotki o ptasim głosie. Wiedział, że lepiej trzymać się z daleka od niskiego syku aligatorów. Umiał nawet rozpoznać pełne niezadowolenia posapywanie czy kłapanie zębami baribala, ostrzegające intruzów o jego obecności.
W ciągu paru minut nocne stworzenia wypełniły gęste od wilgoci powietrze swoimi piosenkami. Nie słyszał nawet plusku wody uderzającej o łódź, kiedy sterował nią pod prąd.
Skrzeki, pomrukiwania i trele uspokoiły go i w końcu poczuł pewną ulgę.
Może powinien na jakiś czas odstawić narkotyki. Kopnął dwulitrową plastikową butelkę wciśniętą obok czarnego worka u jego stóp. Nie lubił, kiedy metamfetamina zaczynała mącić mu umysł, po raz kolejny zapraszając głosy, które odzywały się w jego głowie. Może dlatego głos syczonia krzykliwego tak bardzo go zdenerwował. Łudząco przypominał krzyk kobiety, zwłaszcza ten, który zapisał się w jego pamięci na zawsze.
Gwałtownie potrząsnął głową w jedną i w drugą stronę, jakby tym ruchem mógł odesłać dźwiękową migawkę z powrotem do szczelnie zamkniętej szuflady.
Zdjął na moment bejsbolówkę, przedramieniem otarł pot z twarzy i przeczesał palcami mokre włosy. Powietrze było tak mocno przesiąknięte wilgocią, że nad wodą wisiała mgła. Nie mógł dojrzeć księżyca, choć świecił na tyle jasno, by powlec ciemność srebrnym blaskiem.
Nad jego głową wyciągały się gałęzie, kołysząc się na wietrze. Wyglądały jak długie ramiona, które starają się go pochwycić.
Kolejny raz potrząsnął głową. Matka zawsze nazywała tę porę godziną wiedźm. Wierzyła w całe mnóstwo szalonych przesądów.
Przesądy. To tylko przesądy.
Musi się wreszcie uspokoić. Znał tę rzekę jak własną kieszeń. W promieniu wielu kilometrów nie było żywej duszy, żadnych krzyków, żadnych rąk wychylających się z mgły, by go chwycić. Starał się skupić na melodii dźwięków. Rytm rechotu harmonizował ze świstem i bulgotaniem.
Wyregulował silnik trollingowy, zbliżając się do miejsca, gdzie, jak się spodziewał, nurt będzie jeszcze bardziej wartki. Odruchowo się przygarbił, nim dopłynął do pnia, który pochylał się nad rzeką i sprawiał wrażenie, że w każdej chwili może przewrócić się do wody. Tworzył naturalną blokadę, którą należało ominąć szerokim łukiem, przeciskając się tuż przy brzegu. Unikał splątanych korzeni, choć ich nie widział, i wyminął płyciznę, która mogłaby zaklinować łódź w piaszczystym dnie.
To było jego święte miejsce, prawdziwy azyl. Pływając po tych wodach, znajdował pocieszenie i odpowiedzi. Las po wielokroć uwalniał go od problemów. Wiedział, że może je tam zostawić, wchłonięte przez gliniastą ziemię i ukryte w cieniu wysokich sosen długoigielnych.
Gdy dotarł na polanę, był zlany potem. Miał wrażenie, że mgła napiera mu na barki, zanim wyszarpnął bagaż. Tego wieczoru był cięższy niż zwykle. Przeciągnął go na skraj łodzi, a sam wygramolił się na piaszczysty brzeg.
Ściągnął czapkę, założył latarkę czołową, włączył ją i rozejrzał się dokoła, oświetlając otaczającą go przestrzeń. Promień światła trafił na parę oczu, nim zwierzę czmychnęło w popłochu. Wyłączył latarkę i włożył czapkę na całe to ustrojstwo. Czy z latarką, czy bez niej, w szarej mgle widoczność była ograniczona, a symfonia dźwięków natury zagłuszała wszelkie inne odgłosy.
Opadłe liście podskakiwały obok jego butów, ożywając dzięki maleńkim rzekotkom. Chwycił czarny worek i pociągnął za jeden koniec, aż drugi pacnął na ziemię, a wtedy cała masa żywych istot rozpierzchła się w te pędy. To szarpanie i ciągnięcie zabrały mu za dużo czasu.
Pół godziny później był gotowy opróżnić worek.
I wtedy czarny worek się poruszył.
Mężczyzna zamarł, serce mu waliło. Czy jego umysł w coś z nim pogrywa?
Wstrzymując oddech, wlepiał wzrok w czarny worek, starając się nie poruszyć. Było późno, a on był wykończony. Może to dragi. Gdy był w ciągu, miewał halucynacje. Dzikie, absurdalne, surrealne.
Skupił wzrok, żałując, że srebrna mgła nie pozwala mu lepiej widzieć.
To jakieś szaleństwo. Sam doprowadza się do szaleństwa.
Sięgnął po szpadel… i tym razem już nie miał wątpliwości.
Worek się ruszał.
To, co w nim było, wciąż żyło… jeszcze żyło.ROZDZIAŁ DRUGI
Blackwater River State Forest
Poniedziałek, 15 czerwca
Ryder Creed nie mógł nadążyć za siostrą.
Patrzył, jak Brodie prześlizguje się między drzewami niczym niesiona wiatrem. Wysoka i wiotka, bardziej przypominała chudą nastolatkę niż dwudziestosiedmioletnią kobietę. Po szesnastu latach, podczas których była więziona, wciąż nadrabiała zaległości w sferze fizycznej i psychicznej. Pod wieloma względami nadal pozostawała jedenastoletnią dziewczynką, którą pamiętał Creed.
Ten ostatni obraz, gdy w deszczowy wieczór w podskokach kierowała się do toalety na parkingu, wyrył się w jego pamięci na zawsze. Przez długi czas napawał go smutkiem, potem rozpaczą. Przez całe lata nie miał pojęcia, czy siostra żyje. Okazało się, że została uwięziona w piekle na ziemi.
Odsunął od siebie to wspomnienie. Musi się skoncentrować na tu i teraz, na nowych wyzwaniach, które stały przed siostrą. Poza tym Brodie i Grace zostawiły go w tyle.
Biegł trochę na oślep, pnącza i ostrokrzew czepiały się nogawek jego spodni, bo nie było tam żadnej ścieżki, a jednak siostra niemal bez wahania mknęła przez las, jakby posuwała się niewidzialnym dla innych szlakiem.
– Hej, zaczekaj! – zawołał Creed.
Zatrzymała się i odwróciła się do niego, unosząc szczupłe ramiona, po czym je opuściła z przesadnym westchnieniem wyrażającym zniecierpliwienie.
– Jesteś strasznym guzdrałą – powiedziała.
Creed starł z twarzy uśmiech, zanim go dojrzała. To, co on zapomniał z czasu ich dzieciństwa, ona żywo pamiętała, jakby tamte wydarzenia miały miejsce ledwie tydzień wcześniej.
Guzdrała, powtórzył w duchu. Czy ktoś jeszcze tak mówi?
Zawsze była od niego szybsza, jakby niósł ją wiatr. Był od niej starszy o trzy lata i bez porównania silniejszy, ale ilekroć gdzieś biegli, zostawiała go w tyle. Tu, gdzie sosny rosły gęsto jedna obok drugiej, a gałęzie zwisały nisko, jego wzrost, a miał ponad metr osiemdziesiąt, oraz szerokie bary działały na jego niekorzyść. Musiał poruszać się wolniej i lawirować między drzewami, łamiąc gałązki, by zrobić sobie przejście. Zastanawiał się, skąd Brodie wie, dokąd biegnie – choć nie powinien się dziwić, skoro dużo czasu spędzała na penetrowaniu lasu.
Ich posesję, która liczyła sobie ponad dwadzieścia hektarów, od Lasu Stanowego Blackwater River dzieliła niewidoczna granica. Większość Lasu Stanowego była niezabudowana, podobnie jak ziemia Creedów. Zależnie od pory roku i intensywności deszczów, przecinały go strumyki i potoki, czasami ograniczając dostęp do niektórych fragmentów terenu. Innym znów razem wyschnięte koryta rzeki stanowiły dodatkową atrakcję. Ale przez tę zmienność łatwo było się tu zgubić.
Creed zawsze dbał o to, by na samotne wyprawy do lasu Brodie brała ze sobą psa i niewielki, ale starannie wyposażony plecak. Nawet teraz zauważył, że ma przypięty do paska sprej na niedźwiedzie.
W tym miejscu gęstwina rzedła i Creed zobaczył koniuszek ogona Grace. Suczka rasy jack russell terier zawróciła biegiem, by sprawdzić, co go zatrzymało. Spojrzała na niego, przekrzywiając głowę, a Creed nie mógł opędzić się od myśli, że suczka naśladuje mimikę zniecierpliwionej Brodie.
Poprawił plecak i przecisnął się przez wąskie przejście, a potem przyjrzał się korze drzewa, nim oparł o nie rękę, bo węże łatwo wtapiają się w otoczenie.
– Szłaś tędy wcześniej? – spytał, przechodząc nad leżącymi na ziemi gałęziami, które jakoś nie zatrzymały Brodie.
– Nie, głuptasie. Co by to była za przygoda iść dwa razy tą samą drogą?
– W takim razie jak możesz pamiętać, gdzie ukryłaś zapachowy cel dla Grace?
Tym celem był słój do zapraw z otworem zakrytym kawałkiem muślinu przytrzymywanego gumką recepturką. W słoju znajdowała się zakrwawiona skarpetka.
– Nie muszę pamiętać. Prawda, Grace? – powiedziała Brodie do małego psa. – Grace, szukaj! – Machnęła ręką, a suczka ruszyła przed siebie.
Zazwyczaj Creed nie pozwalał psom biegać po lesie bez smyczy, bo znajdowało się tam zbyt wiele nieprzewidzianych przeszkód, jednak Grace była wyjątkiem. Pilnowała Creeda tak samo jak on jej, tylko na niezbyt długie chwile spuszczała go z oczu. Za dużo razem przeszli. Niedawno tornado zmiotło ich z ziemi i zamkniętych w samochodzie porwało w chmury. Creed był pewien, że to będzie ich ostatnia szalona jazda.
Dla przewodnika psa najważniejsze jest bezpieczeństwo zwierzęcia. To jeden z powodów, dla których do kieszonki kamizelki psa, w którą ubierał go do pracy, chował urządzenie GPS. Chciał teraz zawołać do Grace, żeby zwolniła.
Ku jego zdumieniu Brodie zrobiła to pierwsza.
– Grace, zwolnij!
Suczka zatrzymała się przed nimi na polanie i obejrzała się na nich. Podrygiwała w miejscu, czekając. Podnosiła głowę i węszyła.
– Wyglądasz na rozkojarzonego – zauważyła Brodie, która oglądając się przez ramię, szła wciąż naprzód, ale wolniej, tak żeby Creed mógł nadążyć. – Myślisz o Maggie?
– Co? O kim? Nie.
Maggie O’Dell była agentką FBI, z którą pracował przy kilku sprawach w ostatnich dwóch latach. Prawdę mówiąc, to Maggie pomogła mu odnaleźć Brodie, ale ilekroć on i Maggie zbliżali się do siebie, Creed mógłby przysiąc, że za każdym razem czuje się jeszcze bardziej zdezorientowany.
– Nie czekasz, aż się znów zobaczycie? – chciała wiedzieć Brodie.
Maggie wybierała się do Pensacoli w związku z kolejnym śledztwem. Co jeszcze? Mieli zjeść razem kolację, ale Creed w rozmowie z nią znowu odniósł wrażenie, że Maggie bardzo zależy, by jak najszybciej wrócić do siebie, choć jeszcze tu nawet nie przyleciała. To przypominało jakiś taniec: krok do przodu, dwa kroki do tyłu.
– Oczywiście, że czekam na to spotkanie. Przyjaźnimy się z Maggie.
Tym razem Brodie przystanęła i spojrzała na niego, a on omal na nią nie wpadł.
– Tylko się przyjaźnicie? – spytała.
– Myślę, że czytasz za dużo romansideł.
– A ja myślę, że ty przeczytałeś ich za mało.
Nagle uniosła rękę, by go uciszyć. Przekrzywiła głowę i nasłuchiwała.
– Zdaje się, że zaraz to znajdzie – szepnęła, ponownie skupiając się na ich przygodzie z Grace.
Creed odetchnął z ulgą, kiedy Brodie zmieniła temat, i ruszył za nią. Trzymał się blisko zafascynowany siostrą, która dokładnie wiedziała, gdzie trzeba coś ominąć, przeskoczyć czy się pochylić. Była o wiele odważniejsza, niż przypuszczał, i z każdym dniem nabierała sił, a dla synów Hanny stała się superbohaterką, kiedy usunęła pająki z ich sypialni oraz węże z podwórza za domem, i dokonała tego gołymi rękami!
Zawsze wywoływało to jego uśmiech. Nigdy nie zapomni, jak Isaac i Thomas z otwartymi buziami i wytrzeszczonymi oczami patrzyli, jak Brodie zabija pająka.
Pora, żeby przestał się o nią tak zamartwiać.
Przez wiele tygodni Brodie zadręczała Creeda, żeby zabrał ją na sesję treningową, a teraz miał okazję przekonać się, jak wiele nauczyła się na podstawie samej obserwacji.
Przed ponad siedmiu laty Creed i jego partnerka biznesowa Hanna stworzyli ośrodek szkoleniowy dla psów. Przygarniali porzucone zwierzęta i zamieniali je w psy poszukujące. Creed cieszył się, że siostra zainteresowała się tą pracą. Gdy zamieszkała z nim pół roku temu, bała się psów. Kobieta, która ją więziła, niejaka Iris Malone, poszczuła ją psami, gdy Brodie podjęła próbę ucieczki. Blizna na kolanie pozostała okrutnym przypomnieniem.
Brodie zatrzymała się na środku polany. Creed zobaczył, jak Grace rzuciła się między drzewa, ale siostra stała w miejscu. Powoli się obracała, uważnie lustrując wzrokiem okolicę.
Creed podszedł do niej w milczeniu.
Usłyszał ciche bzyczenie i odruchowo poprawił czerwoną chustkę na szyi. Brodie miała identyczną chustkę. Były nasączone miksturą Hanny, organicznym środkiem przeciw komarom. Zwykle sprawiał się na medal. Używali go wszyscy jego treserzy, a także psy. Ale tym razem nie było to bzyczenie komarów.
– Chyba jednak nie znalazła – odezwała się Brodie, wskazując w lewo, gdzie zniknęła Grace. – Kiedy to chowałam, przyszłam z przeciwnej strony, ale jestem niemal pewna, że jest po drugiej stronie tego jaru. – Przepraszająco zerknęła na Creeda z dziecięcym wyrazem twarzy.
Był zły, że nadal czasami wygląda tak, jakby spodziewała się kary.
– Powinnam skręcić przed tym wielkim dębem – mówiła dalej. – Zapomniałam o jarze. Nie ma mowy, żebyśmy stąd przeszli na drugą stronę. – Jej twarz zdradzała panikę. – Myślisz, że Grace będzie próbowała przeskoczyć jar?
Zanim odpowiedział, Grace wybiegła spomiędzy drzew w tym miejscu, w którym zagłębiła się w leśną gęstwinę.
– Wszystko w porządku – powiedział, wskazując Brodie małego psa. Miał nadzieję, że to uspokoi siostrę, a potem przyjrzał się Grace, która patrzyła na niego z napięciem. Czyli sygnalizowała, że wykonała swoje zadanie. Spytał więc Brodie: – Czy mogłaś pomylić kierunki?
Spojrzała na suczkę i natychmiast zrozumiała, dlaczego brat o to pyta. Zamiast od razu odpowiedzieć, po raz kolejny zlustrowała teren, obracając się wokół własnej osi, potem jej wzrok znów spoczął na psie i wreszcie odparła:
– Chyba… zdaje mi się, że mogłam przyjść z drugiej strony.
Zniecierpliwiona Grace zaczęła przebierać przednimi łapami i zerkać za siebie, jakby wskazywała kierunek.
– Okej, dziewczyno – powiedział do niej Creed i zaczął rozpinać plecak, żeby wyjąć nagrodę, ale Grace znów skoczyła między drzewa.
Brodie bez wahania popędziła za suczką, a Creed poczuł na udzie wibrowanie i zatrzymał się, żeby wyjąć z kieszeni telefon.
Okej, może rzeczywiście czekał na spotkanie z Maggie. Często ze sobą rozmawiali przez telefon, lecz nie widzieli się od marca. Zanim wyciągnął komórkę, dobiegł go jakiś szelest, a potem głuchy odgłos.
– Brodie? – zawołał, a gdy nie odpowiedziała, wbiegł między drzewa, odsuwając z drogi gałęzie, i niewiele brakowało, by wpadł w pułapkę dzikiego wina. – Grace! Brodie!
Nie mogły być daleko. Przystanął gwałtownie i powiódł wzrokiem dokoła. Czy w pośpiechu wybrał nie ten kierunek?
Znów usłyszał szelest.
– Och nie…
To był głos Brodie. Pobiegł za daleko, więc cofnął się tam, skąd płynął jej głos.
– Nic ci nie jest? – wołał. – Z Grace wszystko w porządku?
Minął kolejne drzewa i w końcu je zobaczył. Brodie upadła, ręce i nogi miała zabłocone, a podekscytowana Grace popiskiwała. Przenosiła wzrok z Brodie na Creeda i z powrotem. Jej oczy poruszały się synchronicznie z przednimi łapami, które tańczyły w miejscu.
Kiedy Creed się do nich zbliżył, żołądek podszedł mu do gardła. To nie było błoto. Brodie była cała we krwi.ROZDZIAŁ TRZECI
– To nie moja krew. – Brodie usiadła na piętach i uniosła ręce, by je pokazać.
Spanikowany Creed podszedł do niej. Tak bardzo martwił się o siostrę. Rozbieganym wzrokiem szukał skaleczeń na jej ciele i dopiero po jakiejś minucie zorientował się, dlaczego w ogóle upadła.
W płytkim grobie ktoś pochował ciało. Tak naprawdę zrobił to tylko w połowie. Leżało twarzą do ziemi, z rękami nad głową. Skołtunione włosy były sklejone krwią, muchy już tam się rozsiadły i zabrały do dzieła. Na ziemi i liściach rozlała się kałuża krwi, przez tę wilgoć w powietrzu na tyle kleista, by oblepić Brodie.
– Nic ci nie jest? – spytał Creed, wyciągając rękę, by pomóc jej wstać.
Kiedy na niego spojrzała, szukał w jej oczach oznak szoku i przerażenia, lecz o dziwo, nic takiego nie znalazł.
– Myślę, że Grace chciała nam to pokazać, a nie słoik.
Zignorowała rękę brata, podnosząc się bez wysiłku. Uważnie stawiała stopy, patrząc pod nogi. Creed nie potrafił odgadnąć, czy tak się zachowuje z szacunku dla zmarłej osoby, czy po prostu nie chciała znów się poślizgnąć i wpaść w krwawe bagno.
– Na pewno wszystko w porządku? – spytał ponownie.
– Tak, w porządku. – Brodie skinęła głową.
Patrzyła na ciało, trzymając ręce przed sobą, jakby je właśnie umyła i starała się niczego nie zamoczyć, dopóki nie sięgnie po papierowy ręcznik.
– Jak myślisz, kto to jest? – zwróciła się do brata.
Creed pomyślał, że to interesujące pytanie. Brodie zastanawiała się, kim jest ofiara, podczas gdy on dumał, co działo się w głowie mordercy. Jak zdołał przywlec ciało w głąb lasu i czemu pochował je tylko do połowy? Było tu mnóstwo krwi. Czy do morderstwa doszło w tym właśnie miejscu?
Zaczął się znów rozglądać. Czy jest możliwe, że morderca ich obserwuje?
Obecność much wyjawiała, że zbrodnia nie została popełniona przed chwilą. jednak lepka maź, która pokryła ręce i kolana Brodie, świadczyła o tym, że stało się to dość niedawno.
– Musimy uważać – powiedział do siostry – żeby nie zatrzeć żadnych śladów.
– Okej.
Przyłapał ją na tym, jak patrzyła na swoje dłonie, i tym razem się wzdrygnęła. Wyjął z plecaka zapasowy T-shirt. Latem, kiedy z powodu dużej wilgotności powietrza wciąż zalewał się potem, zwykle wciskał do plecaka kilka T-shirtów na zmianę.
Podał jej koszulkę, ale Brodie tylko na niego patrzyła.
– Wytrzyj się nim.
– Zabrudzę go.
– Mam dziesiątki innych. Weź go, tylko potem nie wyrzucaj. Na wszelki wypadek zabierzemy go ze sobą.
Kiedy zasuwał zamek błyskawiczny plecaka, zauważył, że Grace nie czeka obok niego na swoją zabawkę, którą dostawała w nagrodę. Znalazła ciało i wskazała je, a mimo to znów zniknęła.
Zanim ją zawołał, dojrzał jej ogon wystający z krzewów jakieś dziesięć metrów dalej. Najpierw pomachała, potem ogon znieruchomiał, a wreszcie go uniosła i zawinęła na grzbiet.
Creed zdał sobie sprawę, że Grace jeszcze nie chce nagrody, ponieważ nie zakończyła poszukiwań.
– Brodie, ukryłaś słój u podstawy drzewa?
Obejrzał się na siostrę. Przez długi czas nie odrywała oczu od ciała, po czym podniosła wzrok.
– Wcisnęłam go między gałęzie cedru.
Grace węszyła w trawie, aż w końcu spojrzała na Creeda. Brodie obróciła się i zobaczyła, że suczka daje im znak. Rozejrzała się po raz kolejny, przyglądając się drzewom. Creed zrobił to samo i przekonał się, że w pobliżu nie ma żadnego cedru.
Wyjął z kieszeni telefon. Kilka minut temu wibrował, dając mu znak, że dostał wiadomość, ale Creed nie zobaczył żadnych kresek. Nie było w tym nic niezwykłego, bo w głębi lasu chwilami brakowało zasięgu.
– Myślisz, że trafiłabyś stąd sama do domu? – spytał.
– Oczywiście, że trafię. Nie zgubiłam drogi. Po prostu skręciłam nie tam, gdzie trzeba, ale wiem, gdzie jestem. Nie byłam dotąd po tej stronie jaru, ale teraz tu jestem, znam kierunek i wiem, jak wrócić.
Powstrzymał uśmiech, słuchając jej długich wyjaśnień, i poczuł pewną ulgę. Brodie znów mówiła normalnie, a nawet z cieniem oburzenia, że w ogóle zadał jej takie pytanie.
– Spróbuję napisać SMS-a do Hanny. – Zerknął na zegarek. Szli prawie pół godziny. – Poproszę, żeby zadzwoniła do szeryfa, pewnie też do koronera. Będą potrzebowali przewodnika, który ich tu przyprowadzi. Dasz radę to zrobić?
– Jasne. Ty nie idziesz?
Creed poszukał wzrokiem Grace. Przeniosła się już w inne miejsce. Wsunął ręce do plecaka, szukając służących do znakowania chorągiewek, które stale ze sobą nosił, zerknął na suczkę i odparł:
– Ona dalej pracuje.
Czekał, aż siostra spojrzy mu w oczy, potem znów czekał, by mieć pewność, że zrozumiała. Tym razem na jej twarzy dostrzegł cień grozy.
Kiedy Brodie zniknęła między drzewami, Creed napisał wiadomość do Hanny:
_Znaleźliśmy w lesie ciało._
Zaczął się przyglądać temu miejscu w krzakach, na które wskazała Grace. Znajdowało się jakiś metr od pnia potężnego dębu. Uważał, żeby nie naruszyć liści i igieł pod stopami.
Otrzymał wiadomość zwrotną od Hanny:
_Panie! Zmiłuj się! Poważnie?_
_Tak. Zadzwoń do kogo trzeba, Brodie wraca do domu, żeby ich tu sprowadzić._
_OK._
_Hanno, Grace jeszcze nie skończyła. Może być coś więcej._
_O mój Boże._
Schował telefon do kieszeni i skupił się na ziemi pod stopami. Bokiem buta odsunął leżące na ziemi liście, które nagle ożyły, kiedy maleńkie rzekotki uskoczyły z drogi. Pod liśćmi widniała plątanina korzeni przypominająca powykręcane palce. Spomiędzy nich wyrastały wysokie dzikie trawy. Nie wiedział, co przyciągnęło uwagę psa, ale w tym też nie było nic nadzwyczajnego. Grace zdarzało się już wskazywać na miejsca, gdzie ciało zostało zakopane ze trzy metry pod powierzchnią ziemi.
Pochylił się, wbił w ziemię jedną z fluorescencyjnych chorągiewek i wtedy dojrzał szczelinę. Tam, gdzie dwa korzenie tworzyły literę V, ziemia zapadła się i powstało wgłębienie. Creed wbił chorągiewkę jakieś piętnaście centymetrów dalej, a potem wyciągnął z plecaka latarkę.
Tym razem przykucnął i skierował światło w rozpadlinę. To, co zobaczył, kazało mu gwałtownie się cofnąć, aż usiadł na piętach. Wziął głęboki oddech i wrócił do poprzedniej pozycji. Zanim znów spojrzał w dół, u jego boku pojawiła się Grace.
Szturchnęła go nosem w ramię. Już nie była zainteresowana tym, co znajdowało się w szczelinie. Unosiła nos, spoglądając na wierzchołki drzew i przestępując z jednej przedniej łapy na drugą. Miała mu coś więcej do pokazania.
– Chwileczkę – powiedział do niej. – Muszę sprawdzić twoje pierwsze znalezisko.
Ostrożnie odgarnął pnącza spomiędzy korzeni drzewa. Kiedy tak je przesuwał, wyschnięte liście kruszyły się, a te wciąż zielone zrywał. Pozwoliło mu to dokładniej przyjrzeć się szarawobiałej kuli, częściowo zakopanej na głębokości jakichś trzydziestu centymetrów.
Tym razem nie miał wątpliwości. Miał przed sobą czubek ludzkiej czaszki.ROZDZIAŁ CZWARTY
Blackwater River State Forest
Gdyby nie głosy, wszedłby prosto pod nogi tym intruzom.
W pierwszej chwili nie był pewny, czy nie ma halucynacji. Niewiele spał minionej nocy. Ilekroć zamykał oczy, widział tylko ten czarny poruszający się worek. Nocne zwidy za każdym razem przywoływały inne obrazy. Czasami zawartość worka wyślizgiwała się na zewnątrz. Czasami worek pękał z hukiem.
Po wielu godzinach rzucania się w przepoconej pościeli zaczął się zastanawiać, czy to wszystko prawda. Czy to się naprawdę wydarzyło? Czy narkotyki do tego stopnia zamuliły mu umysł, że nie potrafi już odróżnić tego, co rzeczywiste, od wybryków wyobraźni?
Kiedy nie mógł znaleźć ulubionej bejsbolówki, kolejne wspomnienia zaczęły napływać falami. Pamiętał, jak waliło mu serce, bał się, że wyskoczy mu z piersi, a wilgotne powietrze dusiło. Gdy zataczając się, wrócił do łodzi, ledwie łapał oddech. Pamiętał, że był w połowie rzeki, kiedy przeczesał palcami włosy i zdał sobie sprawę, że nie ma czapki.
Jasny szlag. Bardzo lubił tę czapkę. Tampa Bay Buccaneers. Jego ulubiona drużyna.
Gdy tylko skończył poranną trasę, wrócił do lasu i nad rzekę. Musiał się upewnić, że miniona noc naprawdę się wydarzyła, a przynajmniej odzyska czapkę.
Las zajmował ponad osiemdziesiąt tysięcy hektarów. Wybrał ten teren z powodu jego oddalenia. Znajdował się na północno-zachodnim skraju Lasu Stanowego Blackwater River i graniczył z prywatną i tak samo niezagospodarowaną posesją. Las był tak gęsty i dziki, że nigdy nikogo tu nie spotkał. Nawet leśne stworzenia traktowały go jak atrakcję.
A jednak ktoś tu był, pomyślał.
Nie tylko w samym lesie, ale na polanie. Jego polanie. Na jego świętej ziemi. Jakim cudem ten ktoś – a może było ich więcej – trafił do tego ustronnego miejsca?
Dawno temu nauczył się, jak być niewidzialnym. Dla każdego dziecka to trudna i okrutna lekcja. Udawać, że jest się tak małym, by inne dzieciaki nie zauważyły, jak bardzo jest się innym. Siedzieć cicho i nie dyskutować, żeby dorośli nie odkryli, jaki jesteś głupi. Kiwać głową. Siedzieć z tyłu. Takie wskazówki dawała mu matka, uważając, że w ten sposób go chroni.
Teraz działało to tak, że fakt, iż jest niewidzialny, stał się nieodłączną cechą jego codzienności. Nie przeszkadzało mu, że ludzie rzadko go zauważali, nawet gdy był w tym samym co oni pomieszczeniu. Niewidzialność to była jego supermoc.
W ciągu paru sekund wycofał się i ominął intruzów. Przez prześwit między drzewami mógł dojrzeć co najmniej dwie osoby: kobietę i mężczyznę. Czy to możliwe, że zgubili drogę?
Nie zwracając na siebie uwagi, zdołał zbliżyć się do nich z drugiej strony. Dopiero kiedy siedział na wysokości trzech metrów ukryty w koronie drzewa, dostrzegł coś jeszcze.
Pies!
Mały, z pewnością niegroźny. Ale psy mają dobry węch. Czy ten pies go wywęszy?
Po najbliższym jak dotąd kontakcie z psami została mu blizna nad brwią. Psy nigdy nie traktowały go, jakby był niewidzialny.
A ten zdecydowanie był na jego tropie, wciągał powietrze, wąchał ziemię, trawę.
Nadstawił uszu, by usłyszeć rozmowę prowadzoną przez tych dwoje, ale las był zbyt głośny. Insekty bzyczały i syczały, a dzięcioł akurat teraz zajął się swoją robotą. Chociaż baldachim z liści tworzył bezpieczną osłonę, jednocześnie nie pozwalał mu słyszeć wymiany zdań na dole. Dotarło do niego tylko kilka słów niesionych wiatrem.
Trafisz sama… szeryf… sprowadzić…
Kiedy zdał sobie sprawę, o czym mówią, zalała go fala dreszczy. W tym miejscu, blisko rzeki, drzewa rosły na mokradłach tak gęsto, że ich gałęzie się przeplatały. Złapał się jednej z nich i prześlizgnął się z wierzchołka jednego drzewa na wierzchołek drugiego, a potem następnego tylko z lekkim szelestem.
Kiedy zeskoczył na ziemię, znajdował się dostatecznie daleko od polany, by mieć pewność, że mężczyzna ani pies go nie znajdą. Zerknąwszy przed siebie, dojrzał czerwoną chustkę przemykającą przez leśną gęstwinę.
Kobieta była jakieś piętnaście metrów przed nim.
Jeżeli nigdy nie opuści tego lasu, to nie sprowadzi tu szeryfa. Zadanie wydawało się proste.
Postara się, żeby zniknęła… jak wszyscy pozostali.ROZDZIAŁ PIĄTY
Brodie wytarła ręce w T-shirt Creeda, zwinęła go w kulkę i trzymała to w jednej, to znów w drugiej ręce, a czasami go rozciągała, niosąc w obu rękach. Przez szesnaście lat, odkąd ją porwano i gdy więziono, nauczyła się znosić głód, widzieć w ciemności i spać pomimo bólu. Nauczyła się też ukrywać uczucia i emocje. Powiedziała Ryderowi, że nic jej nie jest. Mówiąc szczerze, wcale nie czuła się dobrze.
Krew nieżyjącego mężczyzny na jej rękach przywołała wspomnienie mężczyzny, którego zabiła. Aaron Malone był niewiele od niej starszy, a ona odebrała mu życie. To było osiem miesięcy temu, ale czasami odnosiła wrażenie, że minął zaledwie tydzień.
Niewiele było trzeba, by ten obraz powrócił, pojawiał się jakby na zawołanie. Z jaką siłą musiała zaatakować, żeby wbić nożyczki w jego kark. Ile krwi wytrysnęło z rany. Krwi, która zbryzgała jej twarz, gdy próbował zrzucić ją ze swoich pleców.
Widok w połowie pogrzebanego mężczyzny z roztrzaskanym tyłem głowy… Nie, nie czuła się dobrze.
Myślała, że w lesie jest bezpieczna. To było jedyne miejsce, gdzie mogła spacerować godzinami, poznawać las i cieszyć się nim. Ryder upierał się, żeby zawsze zabierała ze sobą psa. Miała do dyspozycji całą psiarnię, zwierzęta rozmaitych rozmiarów, a kilka z nich z entuzjazmem służyło Brodie za ochronę. Ale zawsze martwiła się, że pies trafi na węża, niedźwiedzia czy rysia. To przed nimi ostrzegał ją Ryder. Brodie nie bała się ryzyka, ale nie chciała, żeby psy wpadły na dzikie zwierzęta.
Z tym że dzikie zwierzęta to jedno.
Mordercy? Tego się nie spodziewała.
To wszystko zmieniało. Naprawdę wszystko.
Potrząsnęła głową i przyśpieszyła kroku.
I usłyszała trzask łamanej gałęzi. Gdzieś niedaleko, po prawej stronie.
Zamarła, a potem powoli zlustrowała okolicę.
Jedna z kar stosowanych przez Iris Malone polegała na tym, że Brodie była zamykana w kompletnej ciemności. Czasami tkwiła tak przez kilka dni bez żadnej przerwy i szybko się nauczyła się, że kiedy oczy nie mogą widzieć, to pozostałe zmysły się wyostrzają. Słyszała przemykające między ścianami szczury. Pleśń, której wcześniej nie zauważała, drażniła jej nozdrza. Wyczuwała nawet najmniejszą gorycz leków dodawanych do racjonowanych porcji jedzenia. Odczytywała w naelektryzowanym powietrzu informacje o zbliżającej się burzy, nim napłynęły czarne chmury. Odbierała sygnały o rzeczach, o których inni nie mieli pojęcia.
Teraz wiedziała, że ktoś idzie jej śladem.
Ruszyła znów naprzód, udając, że niczego nie podejrzewa. Nadal trzymała T-shirt lewą ręką, podczas gdy prawą sięgnęła skrycie do pasa, do którego miała przypięte rozmaite przedmioty. Nie patrząc, zacisnęła palce na pojemniku ze sprejem na niedźwiedzie i przesunęła na bok zabezpieczenie.
Zeszła ze ścieżki i wybrała inną trasę, to znaczy ruszyła przez wysokie sosny, które rosły bardzo blisko siebie, więc nawet ona, wiotka i szczupła, musiała się między nimi przeciskać. Rozrośnięte krzewy czepiały się nogawek spodni, co trochę spowolniało marsz, ale była to droga na skróty. A co najważniejsze, Brodie liczyła, że ten, kto za nią idzie, nadal posuwa się naprzód ścieżką po jej prawej stronie.
A właśnie tam, jak zapamiętała, ciągnął się szeroki pas sięgających po łokcie krzewów, które należało ominąć. Roślina była zwodniczo atrakcyjna z czerwonawymi łodygami i błyszczącymi ciemnozielonymi liśćmi. O tej porze roku miała nawet bladożółty kwiatostan. Krzewy rosły między sosnami tak gęsto, że jeśli weszło się w nie przypadkiem, nie dało się uniknąć zabrudzenia olejkiem z ich liści. Gorzej, jeśli olejek trafi na skórę. Więcej ludzi jest uczulonych na sumak jadowity niż na szalej jadowity i trujący dąb razem wzięte.
Brodie usłyszała za sobą świst i trzask, i tak, po prawej stronie. Znów przyśpieszyła, przeskakiwała nad leżącymi na ziemi gałęziami ukrytymi w gęstym poszyciu. Subtelne szelesty zamieniły się w głośne rzucanie się na boki. Ten człowiek już się nie ukrywał i poruszał się szybko.
Brodie nie zwolniła, by się rozejrzeć. Zaczęła biec.
Przeskakiwała przeszkody, mknęła zygzakiem między drzewami. Jej ramiona ocierały się o korę, gałązki smagały twarz, pnącza chwytały za nogi. Wspinała się na zbocze, ignorując kłujący ból w boku.
Kroki za jej plecami dudniły. Ten człowiek nie próbował podkradać się chyłkiem, odgłosy łamanych gałęzi brzmiały coraz głośniej.
Na szczycie wzniesienia Brodie objęła szczupły pień młodej sosny. Oderwała stopy od ziemi i z impetem się zakręciła, co pozwoliło jej gwałtownie skręcić w lewo. Gdy tylko opadła na ziemię, pognała w dół wzgórza. Pochylała się, starając się zachować równowagę i wykorzystując do ślizgu nasiąknięte wilgocią liście.
W końcu między wierzchołkami drzew dojrzała dach hali sportowej. I niczego już za sobą nie słyszała. Serce waliło jej o żebra, oddech przyśpieszył, z trudem łapała powietrze.
Na granicy lasu i posesji Rydera poczuła się bezpieczna i zwolniła. Wciąż ściskając w lewej dłoni pojemnik ze sprejem na niedźwiedzie, gwałtownie się odwróciła.
Nikogo nie widziała.
Podniosła wzrok na szczyt wzniesienia, gdzie zaczynały się ślady jej ślizgu, i zobaczyła niewyraźny zarys niebieskiej plamy ubrania, zanim ten człowiek odwrócił się i zniknął w gęstwinie lasu.