- W empik go
W mroku płytkich kłamstw - ebook
W mroku płytkich kłamstw - ebook
W tym mieście magia sięga głęboko, ale kłamstwa jeszcze głębiej.
La Cachette w Luizjanie to najgorsze miejsce, w którym możesz się znaleźć, jeśli masz coś do ukrycia. W mieście pełnym jasnowidzów prawda zawsze wypłynie na powierzchnię. Ale czy na pewno?
Grey pochodzi z La Cachette, maleńkiego miasteczka, do którego teraz wraca tylko na wakacje. Uwielbia w nim wszystko. A przynajmniej uwielbiała. Kiedy zniknęła jej najlepsza przyjaciółka i nikt nie mówi prawdy o nocy, gdy to się wydarzyło, wydaje się, że nic już nie będzie takie samo. Każdy oprócz Grey ma tu tajemnicze zdolności, ale jakimś sposobem nikt nie wie, co się stało z zaginioną dziewczyną.
Kiedy tajemniczy nieznajomy pojawia się w miasteczku, Grey uświadamia sobie, że przeszłość La Cachette jest o wiele bardziej niebezpieczna i mroczna, niż kiedykolwiek sądziła.
Nie wie, komu może zaufać. Ale za wszelką cenę chce odkryć prawdę o tym, co sprawiło, że bliska jej osoba zniknęła bez śladu.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-095-7 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ostatni raz, kiedy ją widziałam, moja najlepsza przyjaciółka nazwała mnie żałosną kłamczuchą, a potem uderzyła w twarz. Byłam w takim szoku, że nic nie poczułam. Ból przyszedł dopiero później. Nie miałam pojęcia, co Elora myślała w tej ostatniej chwili. Bo nie powiedziała. A ja nie umiem czytać w myślach.
Honey umie. Moja mama umiała. Chyba. Wszystkie kobiety w mojej rodzinie przede mną.
Ale nie ja.
Wspominam tamtą noc z zeszłego lata, kiedy stoję na ganku Mystic Rose i patrzę na plakat z Elorą, próbując zaczerpnąć tchu. Zastanawiam się, dlaczego wybrali to zdjęcie. Ma na nim półprzymknięte oczy. Nienawidziła tego zdjęcia.
Jezu.
Nienawidzi.
Przygotowywałam się na ten moment, odkąd dostałam telefon w lutym. Próbowałam sobie wyobrazić, jak to będzie wrócić do domu i zejść z wycieczkowca do La Cachette bez Elory. I wiedziałam, że będzie źle. Ale nie byłam gotowa na plakat.
Na słowa „Zaginiona dziewczyna” wypisane czerwonymi literami.
Na numer telefonu szeryfa.
Ściska mnie w piersi. Upuszczam plecak i opadam na schodki, żeby zebrać się w sobie. Oczyścić umysł z tych dziwnych przebłysków, które nawiedzają mnie znikąd.
Uciekająca Elora.
Ścigana w deszczu.
Pochłonięta przez mrok.
Kilka sekund, żeby otrząsnąć się ze strachu. Jej strachu. Tylko tyle potrzebuję. Wtedy na pewno będę mogła znowu oddychać.
Drzwi z moskitierą trzaskają i słyszę za sobą kroki. To Evie.
– Cześć, Grey. – Przysiada obok jak ptaszek i proponuje pół listka gumy wyłowionego z kieszeni dżinsowych szortów. – Pani Roselyn mówiła, że dziś będziesz. Dopiero przyjechałaś?
La Cachette w stanie Luizjana jest samozwańczą paranormalną stolicą świata, więc zawsze dziwi mnie, że każda letnia wizyta zaczyna się od gradu pytań, na które ludzie już powinni znać odpowiedzi.
„Jak tam szkoła w tym roku?”
„Nadal masz dobre oceny?”
„Masz już chłopaka?”
– Tak. – Odwijam podarunek od Evie i wskazuję brodą plecak. – Kilka minut temu zeszłam z pocztowca.
Guma jest trochę nieświeża – zastanawiam się, jak długo Evie nosiła ją w kieszeni.
– Nie wiedzieliśmy, czy w tym roku przyjedziesz… – Evie urywa i zerka na podwinięte rogi plakatu. Na zdjęcie na środku. Półprzymknięte oczy i długi ciemny kucyk. Jasnoniebieski tank top w wypłowiałe żółte gwiazdki. Zwalający z nóg uśmiech.
Na Elorę.
– To moja najlepsza przyjaciółka – mówię. – Moja… – próbuję dodać, ale nie mogę wykrztusić tych słów.
– Bratnia dusza – kończy za mnie Evie, a ja przytakuję. Przysuwa się bliżej i bierze mnie za rękę. – Dlatego musiałaś przyjechać.
Jej łagodna słodycz jest tak znajoma jak wytarta gładkość stopni. I zapach rzeki. Cieszę się, że to Evie jako pierwsza mnie znalazła.
Pot szczypie mnie w oczy, więc wycieram go kołnierzykiem T-shirta. Dopiero ósma trzydzieści rano, a już jest milion stopni i pięćset procent wilgotności. Mieszkałam tu na stałe niemal do dziewiątego roku życia, więc można by pomyśleć, że przywykłam, ale zawsze potrzebuję czasu, żeby się zaaklimatyzować po roku szkolnym spędzonym w Arkansas z tatą. Tam też jest gorąco… ale nie tak jak tu.
Nigdzie nie jest tak gorąco jak tu. Ani tak wilgotno. Spędzanie lata w La Cachette to jak życie w czyjejś jamie ustnej przez trzy miesiące w roku.
Odrywam wzrok od zdjęcia Elory, akurat gdy ogon dużego czarnego węża znika w kępie wysokiej turzycy. Jest za daleko, bym mogła stwierdzić, czy to mokasyn. Ale pewnie tak. Zdradza go grube ciało. A ja wiem, że one zawsze tu są, wiją się tam i z powrotem pod naszymi stopami jak powolne pływy. Raz na jakiś czas jeden znajduje drogę na promenadę i do jakiegoś domu, gdzie spotyka przeznaczenie w postaci czyjejś motyki. Albo łopaty.
Nie chcę myśleć o wężu ani o tym, dokąd zmierza, ale lepsze to niż gapienie się na plakat i pozwalanie, żeby słowa „zaginiona dziewczyna” wypalały mi się w mózgu.
– Wszystko w porządku, Grey? – pyta Evie. Okręca kosmyk niemal białych włosów wokół palca.
– Tak – odpowiadam. – Po prostu to dziwne, wiesz? Wszystko się zmieniło…
– I nic się nie zmieniło.
Dokładnie tak.
Evie wyciąga rękę, żeby podrapać ślad po ugryzieniu owada na bosej stopie, a ja nie mogę nie zauważyć, jak od zeszłego lata wydłużyły jej się nogi. No i urosły jej cycki. Nareszcie dojrzewa.
Evie skończyła szesnaście lat we wrześniu zeszłego roku. Jest młodsza od nas… ale niewiele.
Miejscowi nazywają nas Dziećmi Lata. Zaczęliśmy życie w komplecie.
Dziesięć. Najdoskonalsza liczba. Liczba boskiej harmonii. Liczba w sercu wszechświata. Dziesięć przykazań. Dziesięć plag egipskich.
Dziesięcioro dzieci urodzonych w ośmiu różnych rodzinach.
Prawdziwy baby boom w maleńkim La Cachette. Sto maleńkich paluszków u rąk i u stóp. Wszyscy pojawiliśmy się tego samego roku, między równonocą w marcu a równonocą we wrześniu.
Ja i Elora. I Hart.
Evangeline.
Serafina i Lysander.
Case.
Mackey.
Ember i Orli.
Zastanawiam się, czy pozostali też są inni. Jak Evie. Czy Elora była inna.
Cholera.
Jest.
Nagle czuję ból tak wielki, że mógłby mnie pochłonąć. A Evie chyba umie czytać w myślach – w przeciwieństwie do mnie – bo obejmuje mnie ramieniem i niezręcznie ściska.
Ale ja wiem, że nie umie. Evie jest medium. Słyszy różne rzeczy. Wiadomości. Słowa. Urywki szeptanych rozmów. Czasami muzykę. Jakby miała radio w głowie. To jej dar.
Moja mama też nie umiała czytać w myślach. Nie tak naprawdę. Widziała kolorowe aury. To był jej talent. Co wyjaśnia, skąd się wzięło moje imię. Wyobraźcie sobie, że patrzycie na swoją idealną córeczkę i widzicie ją w morzu szarości.
Kolor mgły i niezdecydowania.
Kolor niczego szczególnego.
Kolor wszystkiego, co pomiędzy.
– Cieszymy się, że jesteś, Grey. – Evie mówi cicho. Zawsze tak mówiła, jakby się bała, że zagłuszy głosy w swojej głowie. Na jej miejscu chyba gadałabym głośno, żeby nie słuchać ich szeptów. – Czekaliśmy na ciebie – dodaje. Wiem, że ma na myśli wszystkich.
No, wszystkich oprócz Ember i Orli, bo one nie żyją od stu lat.
I oprócz Elory.
Bo Elora zniknęła trochę ponad trzy miesiące temu. Pewnej lutowej nocy wyszła na bagna i się rozpłynęła. Jakby nigdy jej tu nie było.
– Widziałaś się już z Hartem? – pyta Evie.
– Nie widziałam się z nikim oprócz ciebie.
– Nie jest z nim najlepiej, Grey. – W jej głosie słychać coś dziwnego. Odwraca wzrok w stronę rzeki. – To znaczy wszystkim nam jest ciężko, ale Hart… – Evie kręci głową i gryzie poszarpaną skórkę na palcu. – Sama zobaczysz.
Czuję się źle z tym, że plotkujemy o Harcie, zanim jeszcze zdążyłam go zobaczyć. Wiem, że to by mu się nie podobało.
– Honey już wstała? – zmieniam temat.
– Tak, jest na zapleczu i rozpakowuje nowe DVD do jogi. Przyszłam tylko przynieść muffiny marynarzom.
Wszyscy inni nazywają moją babcię panią Roselyn. Ale ja nazywam ją Honey. Prowadzi księgarnię spirytystyczną, która jest jedynym prawdziwym interesem w mieście. Jasne, Mystic Rose sprzedaje książki, ale też amulety, kryształy, kadzidełka, świeczki, zioła lecznicze, a teraz widocznie także DVD do jogi. W ruchliwe weekendy mama Evie, Bernadette, dorabia sobie, wysyłając świeże wypieki i kanapki, żeby Honey wciskała je głodnym turystom.
– Lepiej dam jej znać, że już jestem – mówię. – Myśli, że przypłynę wycieczkowcem o dziesiątej.
Do La Cachette nie prowadzą żadne drogi. Żeby się tu dostać, trzeba najpierw pojechać na koniec świata, tam wsiąść na statek i płynąć dalej. Dwie godziny na południe od Nowego Orleanu Highway 23 kończy się w Kinter, maleńkim prawie miasteczku, gdzie można kupić artykuły spożywcze, benzynę i „malowniczą” wycieczkę do paranormalnej stolicy świata. Stamtąd podróż rzeką do La Cachette zajmuje kolejne pół godziny.
Miasto – o ile w ogóle można je tak nazwać – leży na nisko położonej wyspie, najdalej na południe Luizjany, jak to możliwe, tuż nad miejscem, gdzie majestatyczna Missisipi rozdziela się na trzy odnogi, a potem na kolejne sto, zanim wreszcie wylewa do bagna i ostatecznie dociera do Zatoki Meksykańskiej. Z jednej strony stara, dobra rzeka, z drugiej – nic poza bagnem.
Jak mawia Hart: jedno wejście, żadnego wyjścia.
Zerkam na drewniany znak przybity do słupka na przystani.
„WITAJ W LA CACHETTE W STANIE LUIZJANA
1 M NAD POZIOMEM MORZA
106 ŻYWYCH DUSZ”
Ta liczba zmienia się tylko wtedy, kiedy ktoś się rodzi.
Albo umiera.
Głos mojej głowie szydzi, że trzeba to przemalować. Z powodu Elory. Ale zatykam uszy. Nie pozwalam sobie słuchać.
Wtedy Honey woła mnie z księgarni.
– Grey, przyjdziesz do mnie?
Evie posyła mi lekki uśmiech i wstaje.
– Ona wie.
Szept bryzy świszczy w powietrzu, a ja słyszę brzęk dzwonków wietrznych dochodzący z niedaleka. To przyjemny dźwięk. Prawie jak śmiech.
Uśmiech Evie znika.
– Pani Roselyn zawsze wie.
Odwraca się i idzie promenadą do swojego domu, który stoi tuż obok. Zatrzymuję ją jednak pytaniem, którego nie planowałam zadać.
– Myślisz, że nie żyje?
Evie wpatruje się we mnie przez kilka sekund. Ciągle nakręca na palec długie pasmo białoblond włosów. Mruga na mnie błękitnymi oczami, a potem odpowiada własnym pytaniem:
– A ty?
– Nie wiem. Mam nadzieję, że żyje.
Ale nie mówię jej reszty. Tego, że Elora nie może nie żyć, bo jeśli nie żyje, to nie wiem, jak będę dalej oddychać.
Evie macha ręką, żeby odgonić muchę latającą jej wokół głowy, a kiedy otwiera usta, chcę powiedzieć, że nie proszę jej o zdanie. Chcę wiedzieć, czy wie. Czy ma pewność. Czy to radio w jej głowie jest nastawione na częstotliwość Elory. Ona jednak rzuca tylko:
– Witaj w domu, Grey.
Honey znów woła mnie z księgarni, więc wstaję i biorę plecak. Przed wejściem wypluwam gumę od Evie w wysoką trawę.
Kiedy otwieram drzwi, rozlega się dzwonek, a Honey krzyczy:
– Jestem tutaj, pszczółko!
Kluczę przez zagracony sklep ostrożnie, żeby niczego nie strącić. Na ladzie palą się kadzidełka, a na każdej możliwej powierzchni stoją książki, butelki, słoiki i kolorowe kryształy. W małych zawiniątkach na parapetach suszą się zioła.
Przystaję na chwilę, by wciągnąć do płuc ukojenie w postaci setki znajomych zapachów, a potem odgarniam zasłonę z koralików, za którą znajduje się wejście na zaplecze. Honey przestaje rozpakowywać pudła, żeby mocno mnie przytulić. Ma na sobie fioletową sukienkę w kwiatki i praktyczne białe tenisówki. Wiszące kolczyki. Żółtą chustkę, która zasłania jej białe loki. Nie potrafię stwierdzić, czy wygląda inaczej, niż kiedy wyjeżdżałam w sierpniu zeszłego roku. Wydaje mi się, że tyle, ile lat Honey ma w danej chwili, w moich oczach tyle miała zawsze. Tylko po zdjęciach widzę, że się starzeje.
– Moja dziewczynka! – Całuje mnie w czubek głowy. – Och, twoje włosy! – dziwi się, choć ścinam je na krótko od lat. – Wyglądasz tak wytwornie!
Na te słowa się uśmiecham.
– Miałaś być później – karci mnie. – Zrobiłabym śniadanie.
Stary prom przewozi pasażerów tam i z powrotem między Kinter a La Cachette dwa razy dziennie od poniedziałku do piątku i trzy razy dziennie w weekendy. Pierwszy rejs jest zawsze o dziesiątej. Ale czasami, jeśli ma się szczęście, można namówić Alphonse’a – kapitana pocztowca – żeby zabrał cię na przejażdżkę podczas porannej rundki. Dziś miałam szczęście.
– Nie jestem głodna – mówię. – Jadłam batonika musli.
Honey unosi brew, w milczeniu osądzając mojego tatę za to, że wsadził mnie na wycieczkowiec bez śniadania.
– Evangeline przyniosła świeże muffiny – informuje. – Z otrębami. I chyba z jeżynami. – Prowadzi mnie do sklepu i wskazuje koszyk przy kasie.
Przetrząsam koszyk i znajduję dużego muffina z jeżynami. Jestem w połowie zdejmowania papierka, kiedy zauważam stos ulotek na ladzie.
„ZAGINIONA DZIEWCZYNA”
Pod dużymi drukowanymi literami widnieje kolejne zdjęcie Elory. Tym razem moja przyjaciółka siedzi na brzegu stołu piknikowego za swoim domem. Ma na sobie szorty i pomarańczową górę od bikini. Ciemne długie włosy nosi rozpuszczone, okulary przeciwsłoneczne wieńczą czubek jej głowy niczym korona. Ma otwarte usta – ktoś utrwalił ją, gdy się śmiała.
Od razu rozpoznaję tę fotkę. Została zrobiona na początku zeszłego lata. Zanim wszystko między nami się posypało. Tylko skrawek nagiego ramienia przy krawędzi zdjęcia wskazuje, że ktoś siedzi obok niej. Ktoś, kto został wycięty.
Ja.
Najlepsza przyjaciółka, którą usunęła ze swojego życia, tak jak ktoś usunął mnie z tego zdjęcia.
Na chwilę się zacinam, próbując sobie przypomnieć, z czego się śmiała. Patrząc na Elorę. I na miejsce, w którym powinnam być. Gdy wreszcie podnoszę wzrok, widzę, że Honey mi się przygląda.
– Czujesz ją – mówi. – Zawsze powtarzałaś, że nie masz daru, ale ja nigdy w to nie wierzyłam.
– Nie. – Zawijam muffina z powrotem i odkładam. – To nie tak. Po prostu cały czas czekam, aż się pojawi, rozumiesz?
Chcę zadać Honey to samo pytanie, które zadałam Evie: czy wie – na pewno – że Elora żyje. Ale nie zadaję. Boję się odpowiedzi.
Honey w sercu jest staromodną spirytystką. Prawdziwym medium. Wierzy, że duchy zmarłych istnieją i mogą komunikować się bezpośrednio z żywymi. Jeśli tylko chcą.
Z Honey komunikują się głównie poprzez wizje. Czyta z liści herbaty i takie tam, ale to tylko dla turystów na jednodniowych wycieczkach z Nowego Orleanu. Ostatnio prawdziwe przepowiednie zachowuje dla siebie. Twierdzi, że nikt już nie chce słuchać mądrości zmarłych. Ludzie chcą wiedzieć jedynie, kiedy ich partner się oświadczy. Albo czy wygrają na loterii. A zmarli, mówi Honey, mają w dupie takie rzeczy. Zajmują się ważniejszymi sprawami.
Odrywam wzrok od zastygłego śmiechu Elory. Honey wciąż mi się przygląda.
– Z każdym rokiem coraz bardziej przypominasz mi swoją matkę – oznajmia, a ja wiem, że podobieństwo, które dostrzega, sięga głębiej niż nasze kasztanowe włosy, duże zielone oczy i piegi rozsiane na nosach. – Zawsze trzymasz najważniejsze cząstki siebie schowane.
Słyszę dzwonek i podnoszę wzrok z nadzieją, że Elora stanie w drzwiach i to wszystko się skończy. Zerwiemy plakaty i wyrzucimy ulotki do kosza. Wtedy ją przeproszę, a ona mi wybaczy. I wszystko będzie tak, jak zawsze było.
Tak, jak być powinno.
Ale to nie Elora. To Hart.
To chyba druga najlepsza opcja.2
Zanim zdążę się przywitać, Hart jest już za ladą i obejmuje mnie tak mocno, że aż boli. Jego ramiona są silne. Znajome. A ja wreszcie pozwalam sobie rozpłynąć się w bezpiecznym domu. Cichy dźwięk zasłony z koralików mówi mi, że Honey wymknęła się na zaplecze, żeby dać nam trochę prywatności.
– Evie mi powiedziała, że tu jesteś. – Głos Harta brzmi inaczej niż zeszłego lata. Jest głębszy. A może po prostu smutniejszy. Rozmawiałam z nim przez telefon w lutym, kiedy zadzwonił, by mi powiedzieć o Elorze. Ale tamta rozmowa była bardzo dziwna. Krótka i niejasna. Nie byliśmy przyzwyczajeni do rozmawiania ze sobą przez telefon. I oboje byliśmy zdenerwowani. Nie podał zbyt wielu szczegółów, a ja czułam zbyt duże oszołomienie, żeby zadawać pytania. Kiedy się rozłączyłam, miałam wrażenie, że to nieprawda. Że tylko to sobie wyobraziłam.
Ale teraz wiem na pewno, że to prawda. Ten uścisk to potwierdza.
Hart jest najstarszy z nas wszystkich. Pierwszy z dziesiątki. Urodzony pod koniec marca, prawie trzy miesiące przed tym, jak Elora i ja przyszłyśmy na świat tego samego dnia w czerwcu. Technicznie rzecz biorąc, jest przyrodnim bratem Elory, ale ten szczegół nigdy nie miał dla nas znaczenia. Ja też zawsze uważałam go za starszego brata. Czasami się z nami bawił. Czasami nas dręczył. Czasami skopał komuś tyłek w naszej sprawie. Ale zawsze był przy nas. Mama Harta wyszła za tatę Elory, kiedy mieliśmy po sześć lat, ale to tylko utwierdziło nas w tym, co już wiedzieliśmy – że należymy do siebie nawzajem we troje.
Trzy papużki nierozłączki.
Trzy monety w fontannie.
Nasz własny trzyosobowy cyrk.
Hart, Elora i Grey. Grey, Elora i Hart.
Hartowi brakowało tylko miesiąca do siedemnastki, kiedy Elora zniknęła, ale następnego dnia przez telefon brzmiał na młodszego. W jego głosie słyszałam Harta z dzieciństwa.
W jego głosie słyszałam strach.
– Jak się trzymasz? – pytam. Evie miała rację. Wygląda, jakby nie jadł i nie spał od tygodni.
– Jest ciężko, Greycie. – Odsuwa się, żeby na mnie spojrzeć. – A ty?
Wzruszam ramionami.
– Lepiej, kiedy jestem tutaj.
Chciałam przyjechać od razu – zaczęłam się pakować, gdy tylko dostałam telefon od Harta – ale tata mi zabronił. Kłóciliśmy się, wrzeszczeliśmy i trzaskaliśmy drzwiami przez prawie cały tydzień. Nie mogę opuścić szkoły, mówił. Nie pod koniec trzeciej klasy, kiedy zaraz zacznie się sezon lekkoatletyczny.
Wiecie, stypendia.
Hart siada na wysokim stołku za kasą. Widzę, jak zerka na ulotki. Przeczesuje palcami ciemne loki, lecz nie sposób ich ujarzmić. Założę się, że nawet nie tknął grzebienia od lutego. Ma czerwone oczy i obgryzione prawie do krwi paznokcie. Spędza większość życia na zewnątrz, ale jakimś cudem wygląda blado pod ciemną rybacką opalenizną.
Wskazuje podbródkiem na stos ulotek.
– Ja robiłem to zdjęcie – mówi. – Pamiętasz tamten dzień?
Przytakuję.
– Próbowałam sobie przypomnieć, z czego się śmiała.
– Kto wie. – Usiłuje się uśmiechnąć. – Elora zawsze się śmiała.
Czekam, aż się poprawi. „Elora zawsze się śmieje”. Ale tego nie robi. Zostawia ją w przeszłości.
– Nadal żadnych wieści? – pytam. – Nikt nic nie wie?
To dla mnie niepojęte, że można tak zniknąć. Żadnej wskazówki, żadnego śladu.
Żadnego pożegnania.
Jak to możliwe? Tutaj, ze wszystkich miejsc na ziemi?
Hart kręci głową.
– Nie ma po niej śladu, Greycie. Nigdy nie znaleźli…
Waha się, a ja czuję mdłości. Wiem, co ma na myśli. Wiem, czego szukali na bagnie. Nie szukali Elory. Szukali czegoś okropnego i brzydkiego. Topielicy. Nadętego, rozkładającego się ciała pływającego po powierzchni brudnej, czarnej wody. Ciała, które można zidentyfikować tylko po jasnoniebieskim tank topie w wypłowiałe żółte gwiazdki.
Albo – co bardziej prawdopodobne – części ciała. Aligatory nie zostawiają zbyt wiele.
Kręci mi się w głowie, więc chwytam za ladę. Kolana mi drżą i czuję, że zaraz upadnę.
Hart natychmiast wstaje. Łapie mnie za ramię. Pozwalam mu się znów przyciągnąć.
– Hej, Greycie, spokojnie – mówi niskim, zachrypniętym głosem. Ten znajomy dźwięk trochę mnie uspokaja. – Będzie dobrze. Tylko oddychaj.
Przytakuję z głową na jego piersi. Czuję się winna, że musi mnie pocieszać. Zwłaszcza że sam jest rozbity.
Hart to empata. Honey mówi, że to najlepszy dar, ale też najgorszy i może go zniszczyć, jeśli Hart nie będzie ostrożny. Nie chodzi tylko o to, że Hart wie, co czują inni. On też to czuje. Tak samo mocno jak oni. Te emocje jakimś cudem przelewają się na niego. A ja wiem, ile go to kosztuje – ciągłe przyjmowanie bólu innych.
Wyplątuję się z jego uścisku i odsuwam, żeby dać mu trochę przestrzeni.
– Co robiliście? Tamtej nocy. – Mam tyle pytań. Nie zdradził mi zbyt wiele przez telefon. Po naszej rozmowie zadzwoniłam do Honey i ona powiedziała mi, co wiedziała. Ale znała sprawę dosyć pobieżnie.
Hart patrzy na mnie i wzdycha.
– Wyjdziemy stąd? – Rozgląda się po sklepie. – Zanim przypłynie pierwszy wycieczkowiec? Nie jestem w nastroju do użerania się z turystami.
Wszyscy w La Cachette jednocześnie kochają i nienawidzą turystów. To znaczy nienawidzą ich, ale kochają ich pieniądze. One utrzymują większość mieszkańców przy życiu. Pieniądze i może trochę wędkarstwo. W soboty przy dobrej pogodzie z Kinter do La Cachette i z powrotem może popłynąć kilkaset osób na pokładzie starego wycieczkowca. Po drodze kapitan nawija do trzeszczącego mikrofonu o ciekawych rzeczach na brzegu rzeki.
Spoiler alert: nie ma żadnych ciekawych rzeczy.
Zaglądam na zaplecze i rzucam, że wychodzę z Hartem. Honey przytakuje.
– Powinniście spędzać razem czas. Wtedy wasze rany się zagoją.
Nie wiem, czy się zagoją, ale wiem, że muszę być z kimś, kto kocha Elorę tak samo jak ja. To nie sprawi, że ona nagle wróci, ale uczyni, że ja będę mniej samotna.
Na zewnątrz Hart i ja skręcamy w lewo. Idziemy w ciszy i przez kilka minut wszystko wydaje się prawie normalne. Podoba mi się znajome „klap-szur-klap” moich japonek na promenadzie. To letni dźwięk – dźwięk La Cachette – a ja znam jego rytm tak dobrze jak brzmienie własnego imienia.
La Cachette składa się z około dwóch tuzinów małych domków – wszystkich na palach – połączonych kilometrowym odcinkiem podniesionej drewnianej promenady. Każda część miasta została zbudowana tak, by powodzie, przypływy i potoki błota przetaczały się tuż pod nami. W dole nie ma wody ani ziemi. Jest tylko niepokojąca przestrzeń pomiędzy. Kiedy jest sucho, mamy podwórka. Tak jakby. Kiedy nie jest, nie da się stwierdzić, gdzie przebiega granica między rzeką a miastem.
W tej chwili nadchodzi przypływ i woda powoli podnosi się pod naszymi stopami. Mrużę oczy z powodu blasku odbijającego się od rzeki. I z powodu błyszczącej białej farby. Co wiosnę całe miasto dostaje nową warstwę. Każdy centymetr kwadratowy. Wszystkie budynki. Promenada też. Nawet przystań. Wszystko w tym samym kolorze jaskrawej bieli. Widocznie kiedy ludzie żyją parę metrów nad nieustępliwym błotem, wszyscy pragną takiej czystości.
Mystic Rose stoi na samym środku promenady, naprzeciwko przystani, a dom Harta i Elory – na końcu miasta, w dolnym biegu rzeki. To ostatni dom. Pół kilometra i całe pięć minut stąd. Każdy budynek po drodze ma szyld albo napis reklamujący wachlarz usług paranormalnych – wszystko od seansów, przez wróżenie z dłoni, po powroty do poprzednich wcieleń. Jedna kobieta twierdzi nawet, że kontaktuje się z duchami zmarłych zwierzątek, a one – oczywiście za symboliczną opłatą – przekazują jej wiadomości. Płynnym angielskim.
Szyld na domku Elory i Harta jest wykonany ze sklejki w kształcie serca i pomalowany na czerwono. Wymyślny złoty napis głosi: „Wróżby miłosne – Miss Cassiopeia, doradczyni do spraw romansów”.
Jeśli przyniesiesz mamie Harta coś należącego do ukochanej osoby, ona po dotyku stwierdza, czy ta osoba naprawdę cię kocha. Widziałam, jak robiła to milion razy, i nigdy się nie myliła. Ludzie wysyłają jej rzeczy z całego kraju. Ołówek dziewczyny albo spinkę do mankietu męża. Ich salon jest wyłożony zaproszeniami ślubnymi od zadowolonych klientów. Nie wątpię w jej talent, ale ma na imię Becky. Nie Cassiopeia. W La Cachette granica między tym, co prawdziwe, a tym, co nieprawdziwe, czasami się zaciera.
Promenada kończy się tuż za ich domem, a my właśnie tam zmierzamy. W błocie rdzewieje stara motorówka wyrzucona przez jakiś huragan, którego nazwy nie pamiętam. Tata Elory, Leo, przywiązał ją łańcuchem, żeby nie odpłynęła podczas następnej powodzi, i tak została. Chyba myślał, że kiedyś ją naprawi, ale nigdy tego nie zrobił. Gdy wszyscy mieliśmy siedem lat, uznaliśmy to miejsce za naszą kryjówkę. I od tamtej pory należało do nas.
Pierwszego lata motorówka była statkiem pirackim. Mama Evie uszyła nam flagę z trupią czaszką. Kolejnego – statkiem kosmicznym. Kiedy dojrzeliśmy, wymykaliśmy się tam na papierosa albo piwo. Większość z nas właśnie tam przeżyła pierwszy pocałunek. Niektórzy nawet więcej. Wiem na pewno, że Elora straciła tam dziewictwo z Case’em tego lata, gdy mieliśmy po piętnaście lat.
Hart wskakuje na dziób starej motorówki. Nie jest tak wysoko – może półtora metra poniżej promenady – ale nie mam tak długich nóg jak on, więc schodzę po chybotliwej drewnianej drabince.
– Hej, mała – droczy się. – Myślisz, że jesteś mała, bo mieszkasz w Little Rock? Czy to zbieg okoliczności?
Przewracam oczami. To stary żart – i słaby – ale dobrze usłyszeć znajome słowa. Kiedy wchodzę na pokład, Hart prawie się do mnie uśmiecha. Zawsze uwielbiałam, jak mruży przy tym oczy, więc cieszę się, że widzę dawnego Harta, nawet jeśli trwa to tylko sekundę.
Siadamy na jednej z popękanych, łuszczących się ławek. Daszek motorówki już dawno zniknął, dlatego jestem wdzięczna za cień pojedynczego łysego cyprysa wyrastającego z mętnego stawu kilka metrów dalej. Zrzucam japonki i przyciągam kolana do piersi.
– Widziałeś w tym roku Williego Nelsona? – pytam.
Hart kiwa głową.
– Tak, widuję go prawie codziennie. Nadal wielki jak wół i brzydki jak noc.
Willie Nelson pojawił się trzy albo cztery lata temu. Monstrualny aligator. Mierzył co najmniej cztery metry długości. Pewnie ktoś już dawno ustrzeliłby go na mięso, ale turyści lubią mu robić zdjęcia. Czasami znika na bagnie podczas powodzi, ale gdy tylko woda opada, Willie wypełza z powrotem do tego stawu. Rok w rok. Bo ta głęboka dziura nigdy nie wysycha. Kiedyś Leo przyłapał nas na rzucaniu mu hot dogów i zagroził, że spuści łomot nam wszystkim – łącznie z Williem. Od tego czasu mamy ostrożny rozejm. Willie trzyma się swojej strony błotnistego dołu, a my – swojej.
Hart się nachyla, podnosi stary gwóźdź z dna motorówki i rzuca go na środek stawu. Gwóźdź wpada do wody z pluśnięciem, a my patrzymy, jak po powierzchni rozchodzą się kręgi. Przez parę minut panuje tak dotkliwa cisza, że wściekłe brzęczenie owadów wodnych jest niemal ogłuszające.
W końcu Hart bierze głęboki wdech.
– Polowaliśmy na błędne ogniki. Jak w dzieciństwie, pamiętasz?
Przytakuję. Wszyscy dorastaliśmy, słysząc historie o psotnych duchach-światełkach, które pojawiają się nad bagnem – dziwnych, upiornych kulach niebieskiego gazu. Według cajuńskiego folkloru mogą cię zaprowadzić do pirackiego skarbu Jeana Lafitte’a, jeśli masz dość odwagi, by za nimi podążyć. Ale czasami płatają figle i zwodzą ludzi coraz dalej, aż ci znikają na zawsze w głębinach bagna.
Wzdrygam się na wspomnienie dawnego strachu, a Hart szturcha mnie łokciem.
– To tylko historia, Greycie – mówi.
– Wiem – odpowiadam. Ale te historie zawsze mnie przerażały.
– To była druga sobota miesiąca, więc wszyscy popłynęli do Kinter na bingo. No, przynajmniej wszyscy dorośli. Nie mieliśmy co robić. To był pomysł Elory. Chciała zapolować na błędne ogniki. – Wzrusza ramionami. – Więc zapolowaliśmy.
Hart wyciąga z kieszeni T-shirta zgniecioną paczkę papierosów. Wysypuje jednego i zapala, po czym kontynuuje:
– Tamtej nocy było bardzo ciemno. Chmury zasłaniały księżyc. Przeszliśmy kawałek, ale nie widzieliśmy żadnych świateł. Nic nie widzieliśmy. Nawet nic nie słyszeliśmy. To było dziwne. Ta cisza.
Znów się wzdrygam, kiedy wyobrażam sobie tę dziwną ciszę. Tu w ciągu dnia bywa cicho jak makiem zasiał. Nocą na bagnie jednak zawsze panuje hałas. Słychać kakofonię robaków, żab, sów i ryczących aligatorów. Czasami dźwięki niosą się tak daleko, że nie można spać w domu z zamkniętymi oknami i klimatyzacją włączoną na maksa.
– Wypiliśmy trochę piwa. Evie się wystraszyła. Chciała wracać do domu. Ale Case chciał grać w chowanego. – Hart się zaciąga, a potem wypuszcza dym i strzepuje popiół do wody. – Nikt nie chciał grać. Znudziło nam się, wiesz? Ale Case był wkurzony. Wstawiony. Wiesz, jaki on jest. Nie był gotowy wracać do domu.
Case ma najpiękniejsze włosy, jakie w życiu widziałam. Głębokie, ciemnoczerwone. I pasujący temperament. Przez większość czasu jest w porządku, ale kiedy się napije, bywa kąśliwy jak wąż. Case i Elora kręcą ze sobą, odkąd mieliśmy po dwanaście lat. Elora od czasu do czasu spotyka się z innymi, ale nigdy nie miała żadnego prawdziwego chłopaka poza Case’em. To nie jest prawdziwa miłość, powiedziała mi kiedyś. Absolutnie nie. Tylko coś do porobienia.
Ktoś do przelecenia.
Hart kończy papierosa.
– Więc przez chwilę pograliśmy w chowanego. Tam, w Li’l Pass. Potem szukał Mackey i szybko znalazł wszystkich. Wszystkich oprócz Elory.
– I co zrobiliście? – pytam.
– Ogłosiliśmy koniec gry. Ale ona nie wyszła. Stwierdziliśmy, że nie odeszłaby za daleko, więc zaczęliśmy jej szukać. – Przeczesuje palcami wilgotne od potu loki. – Ale nagle rozpętała się straszna burza. Najgorsza, jaką widziałem. Mimo to zostaliśmy. Wszyscy. Szukaliśmy godzinami w tej cholernej ulewie.
Czuję mdłości na wspomnienie przebłysku Elory, który nawiedził mnie wcześniej. Niebo się otworzyło i spadł deszcz. Dokładnie tak, jak opisał Hart.
– Zostawiłem resztę, żeby dalej szukali w Li’l Pass, a sam wróciłem do domu i wziąłem quada. Sprawdziłem wszystkie miejsca, które przyszły mi do głowy. Pojechałem nawet na Keller’s Island. Przemokłem do suchej nitki. Byłem cały w błocie i pogryziony przez robaki.
– Nie ma mowy. – Kręcę głową i przełykam narastającą panikę. – Nie poszłaby tam. Boi się tego miejsca.
Wszyscy się boimy. W życiu by tam nie poszła. Nie w ciemności. Nie sama.
Za nic w świecie.
Nie na Killer’s Island. Wyspę zabójcy.
– Wiem – mówi. – Ale, cholera, Greycie. Dokądś musiała pójść.
Przyciskam kolana do piersi mocniej i przypominam sobie, jak Hart nabijał się ze mnie i z Elory. Dogryzał nam, że Dempsey Fontenot po nas przyjdzie. Ale teraz się ze mnie nie nabija. Wyciąga kolejnego papierosa i zapala, wciąga dym do płuc i powoli wypuszcza.
– Po północy, kiedy wszyscy wrócili z bingo, mężczyźni ruszyli na poszukiwania. Ślizgacze i psy myśliwskie. Pojazdy terenowe. Reflektory. Wszyscy wołaliśmy jej imię, aż zachrypnęliśmy. Do rana. – Głos mu się łamie. – Nie znaleźliśmy absolutnie nic. Ani cholernego śladu Elory.
Podciąga brzeg T-shirta, żeby wytrzeć spocone czoło, ale to nic nie daje. Koszulka już jest przemoczona. Ja roztapiam się w szortach i japonkach, a on siedzi w dżinsach i ciężkich butach. Nigdy nie widziałam Harta w szortach, chyba że szliśmy popływać.
– Oto cała historia – kończy. – Następnego dnia Leo z samego rana zadzwonił do szeryfa. Niedługo potem łodzie pływały po całej rzece. Ekipy poszukiwawcze przeczesywały bagno. Dwustu ochotników w woderach brodziło w błocie. Jak w telewizji. – Znów przytyka papierosa do ust. Wdycha dym, przytrzymuje, wydycha. – Nadal nic.
Skupia wzrok na czymś w oddali, a ja pozwalam sobie na niego spojrzeć, tak naprawdę. Widzę splątane ciemne loki, opaloną skórę i ostre rysy. Sprane dżinsy i stary szary T-shirt opinający szerokie barki.
Honey nazywa Harta „wysokim drinkiem”, co w jej języku oznacza, że jest przystojny. Tak myślę. I ma rację. Nawet teraz, mimo że ciężko przeżył ostatnie kilka miesięcy.
Kiedy byliśmy młodsi, przez parę lat myślałam, że możemy stać się dla siebie kimś więcej. Sprawy między nami były skomplikowane. Raz nawet mnie pocałował, gdy mieliśmy po trzynaście lat. Elora nigdy się o tym nie dowiedziała. Byłaby wściekła. To jedyne, co kiedykolwiek przed nią zatailiśmy. Nic z tego nie wyniknęło, ale czasami nadal muszę walczyć z pokusą, by przeczesać palcami te piękne loki.
Walczę z nią teraz. Tak mocno, że świerzbią mnie ręce.
Ale zadowalam się zadaniem pytania.
– Czujesz ją?
Przeciąga dłonią po zarośniętej żuchwie i kiwa głową, a potem znowu zaciąga się tym cholernym papierosem. Ale tym razem strasznie trzęsie mu się ręka. Boję się, że upuści papierosa na kolana i podpali sam siebie.
– Tak. – Powoli wypuszcza dym. – Czuję ją cały czas, Greycie. W tym rzecz. Czuję ją w każdej pieprzonej minucie każdego paskudnego dnia.
– Co czujesz?
– Strach. Wyłącznie strach.
– Ja też ją czuję.
Wtedy naprawdę upuszcza papierosa na kolana, tak jak przewidziałam. Ale nie podpala sam siebie.
– Cholera – mamrocze, zrzuca papierosa na dno motorówki i gasi butem. – Jezu, Greycie. Naprawdę?
Wpatruje się we mnie.
Nie planowałam mówić mu o dziwnych przebłyskach, które mnie nawiedzają. Nie planowałam mówić nikomu. Nigdy nie miałam daru. I nigdy go nie chciałam.
Nie chcę go teraz.
Ale nie mogę tego przed nim ukryć. Nie przed Hartem.
– Tak. Naprawdę – mówię.
– Co czujesz?
– To samo, co ty. Wyłącznie strach.3
Hart i ja podskakujemy, kiedy słyszymy syrenę wycieczkowca. Jest ostatnia sobota maja. Trzydniowy weekend. Idealna pogoda. Gorąco. Ale nie tak duszno, jak będzie za kilka tygodni. Mieszkańcy La Cachette powinni dziś dużo zarobić.
Poza tym, że prowadzi Mystic Rose i urządza własne seanse, Honey działa jako pośredniczka pozostałych mediów i spirytystów w mieście. Oczywiście za prowizją. Turyści wylewają się z wycieczkowca i w pierwszej kolejności wpadają do jej sklepu po butelkę zimnej wody albo pocztówkę, a ona umawia im spotkania wzdłuż całej promenady. Porady miłosne. Oczyszczanie aury. Rozmowy z martwymi zwierzakami. Na co tylko mają ochotę. Czasem bywa nerwowo, a ja wiem, że Honey cieszy się z mojej pomocy w pracowitym sezonie letnim.
Po drugiej stronie stawu Willie Nelson wypełzł z błota i teraz opala się w wysokiej trawie, jakby miał w dupie turystów. Albo ich pieniądze. I przysięgam, Hart patrzy na niego z miną do złudzenia przypominającą zazdrość.
Trze czubkiem buta plamę rdzy na kadłubie, po czym odwraca się do mnie.
– Powiedz mi, co się z tobą dzieje, Greycie. – W jego głosie brzmi ostrożność pasująca do głębokiego zmartwienia w orzechowych oczach. Teraz żałuję, że o tym wspomniałam.
– Nie wiem. – Wzruszam ramionami. – Może nic.
– Sny? – pyta, ale ja kręcę głową.
– Na pewno nie sny. Jestem całkowicie przytomna.
– Więc co? Jakieś wizje?
– Nie do końca. To tylko… przebłyski. Wiesz? – To brzmi tak dziwacznie. A przynajmniej brzmiałoby w Little Rock. W La Cachette jednak uchodzi za normalną rozmowę. – Tak jakbym widziała urywki tamtej nocy jej oczami. Myślę to, co ona myśli, i czuję to, co ona czuje. Ale nic z tego nie ma sensu. Wszystko jest pomieszane i nie po kolei.
Hart wydłubuje brud spod paznokci. Jest przygarbiony, opiera łokcie na kolanach.
– Ale myślisz, że te przebłyski to Elora?
– Wiem, że to ona.
– Co dokładnie widzisz? – Jest spokojny. Ale ja tego nie kupuję. – Albo czujesz? Albo cokolwiek. – Zaciska szczęki, napina mięśnie.
Hart się boi. Boi się mnie. Tego, co wiem. Tego, co mu powiem. A ja nie chcę takiej władzy. Nigdy jej nie chciałam.
Nie nad Hartem.
Nie nad nikim.
– Nie jestem pewna – przyznaję. – Ciemność. I wodę. Burzę. Ten nagły deszcz. – Zmuszam się do powiedzenia kolejnej części. – Chyba przed kimś ucieka. Ktoś ją goni. – Słyszę, że Hart ostro wciąga powietrze, i nienawidzę się za to, że jestem tego przyczyną. – Głównie czuję strach. Tak jak mówiłeś. Ten okropny strach, który prawie nie pozwala mi oddychać.
Hart sięga po moją dłoń i jego palce otulają moje. Są szorstkie i zrogowaciałe. Przypominają dom.
– Tak – wzdycha. – Ja też.
– Ale nadal myślę, że może ona żyje.
– Greycie…
– Nie, posłuchaj. We wszystkich tych urywkach, przebłyskach, czy co to tam jest, ona żyje. Jest przerażona. Może zagubiona. Albo nawet zraniona. Nie wiem. Ale zawsze żyje. Nigdy nie widzę, jak… – Nie mogę dokończyć. Ale Hart tak.
– Jak umiera.
Z promenady słychać głosy i kroki. Hart i ja odsuwamy się od siebie. Puszcza moją rękę, a ja wycieram spoconą dłoń o szorty. To mogą być turyści szukający Williego Nelsona.
Mogą być. Ale nie są.
To oni. Znaleźli nas. Pozostałe Dzieci Lata schodzą po drabince jedno po drugim jak akrobaci w cyrku.
Serafina.
Lysander.
Mackey.
Evangeline.
Śmieją się z czegoś i rozmawiają. Przez sekundę czuję się jak ktoś obcy, ale potem Mackey bierze mnie za ręce i podciąga. Sera mnie przytula i mówi, jak bardzo tęskniła, a Sander trzepocze swoimi długimi rzęsami. No i jest Evie, wciąż bosa i sprawiająca wrażenie, że nie do końca wie, co robić – jak zwykle.
Poczucie wyobcowania znika i wiem, że jestem w miejscu, do którego należę. Jedynym, do którego zawsze należałam.
Ale tak bardzo żałuję, że nie ma z nami Elory. Jej nieobecność pali mnie w żołądku. Przeszywa bólem do szpiku kości.
Głos w tyłu głowy jednak mówi, że nawet gdyby tu była, i tak by ze mną nie rozmawiała. Siedziałaby na relingu i patrzyła w moją stronę. Albo znowu zaśmiałaby mi się w twarz. Kazała iść do diabła.
To nie była kwestia tylko tej ostatniej nocy. Między nami psuło się przez całe zeszłe lato. I to głównie z mojej winy. Teraz to wiem.
Mackey obejmuje mnie ramieniem i posyła mi szeroki, ciepły uśmiech.
– Dobrze, że jesteś w domu, Grey. Jesteśmy wszyscy razem.
Pozostali przytakują i zajmujemy nasze stałe miejsca. Evie rozdaje wszystkim nieświeżą gumę. Po prostu kolejny długi i leniwy letni dzień, prawda? Prawie.
Tyle że kiedy patrzę na Harta, on znowu wbija wzrok w Williego Nelsona, jakby chciał wyskoczyć z motorówki i dołączyć do niego nad stawem. Jest zagubiony.
Pusty.
A ja czuję echo jego pustki w głębi własnej duszy.
Bo wiem, że Mackey chce dobrze, ale to nieprawda. Nie jesteśmy wszyscy razem. Nie byliśmy wszyscy razem, odkąd mieliśmy po cztery lata. Nie po tym, co się stało z Ember i Orli. Bez nich nasza grupa jest niepełna.
A teraz brakuje nam Elory.
Evie zadaje mi jakieś pytania o szkołę. Przez kilka minut rozmawiamy o moich lekcjach. Mackey pyta o lekkoatletykę, więc mówię mu, że w tym sezonie po raz pierwszy brałam udział w biegu przełajowym. Narzeka, że mają za mało biegaczy do drużyny przełajowej.
Mackey, Case i Elora chodzą do liceum w Kinter. Pływają do szkoły łodzią. Evie, Hart i bliźniaki – Sera i Sander – uczą się w domu.
Tu nie ma zasięgu. Internetu też nie. Dlatego tak zawsze zaczynam lato: nadrabianiem zaległości. Czasami Mackey wyśle mi maila ze szkoły albo Elora zadzwoni z budki telefonicznej. Ale moje życie w Little Rock i życie w La Cachette przeważnie pozostają oddzielne. Dwa zupełnie różne światy.
Kiedy jestem tu, mam wrażenie, że moi przyjaciele i świat w Arkansas nie istnieją. Ale to nie działa na odwrót. Nawet kiedy jestem tam, biegam na bieżni, chodzę do centrum handlowego i się uczę, La Cachette zawsze siedzi mi w głowie. Jakbym nigdy tak do końca go nie opuściła. Moje stopy pozostają mokre. Zapach bagna tkwi w nosie. A kiedy w końcu wracam tu na początku każdego lata, wszystko jest takie, jakie zostawiłam. Jakby czas się zatrzymał.
A przynajmniej tak było wcześniej.
– To totalna bzdura. – Rozmowy ustają i wszyscy patrzą na Serę. Spogląda na nas wyzywająco. – Porozmawiamy o niej czy nie? – Rzuca Sanderowi spojrzenie, które wyraźnie mówi: „Uwierzysz w to?”.
Serafina i Lysander wyglądają w zasadzie identycznie. Bliźnięta spod znaku Bliźniąt urodzone pod koniec maja. Oboje są niesamowicie utalentowanymi artystami i są mądrzejsi od nas wszystkich razem wziętych. Nie pamiętam, ile języków zna Sera. Może pięć? Sander nie mówi – nigdy nie mówił – ale zna mnóstwo innych sposobów komunikacji.
Bliźnięta pochodzą ze starej kreolskiej rodziny. Mieszkają przy Bowman Pond, jakieś dziesięć minut drogi ślizgaczem. Ich mama, Delphine – nazywają ją „manman” – robi talizmany na szczęście i eliksiry miłosne, które sprzedaje z małego stolika na przystani w większość weekendów. Ludzie w to wierzą. Sprzedaje turystom magię przekazaną jej przez prapraprababkę, która była słynną nowoorleańską królową voodoo. Przyjaciółką Marie Laveau.
Może to prawda. A może nie.
Sera wypluwa gumę do wody. Jej włosy mają kolor ciemnego, mokrego piasku rzecznego przetkanego miedzią. Nosi długi warkocz, który sięga jej prawie do pasa. Im bardziej Sera się wścieka, tym bardziej kołysze się na wszystkie strony jej warkocz. A teraz mocno się kołysze.
– Będziemy tu siedzieć cały dzień i unikać tematu Elory? – pyta. – Nierozmawianie o tym, co się wydarzyło, nie sprawi, że będzie inaczej.
– Nie denerwuj się, Sera – uspokaja Mackey. Jest mały. Nie większy ode mnie. Ma ciemną skórę i łagodne brązowe oczy. Miły uśmiech. Nie może znieść, kiedy ktoś się denerwuje. – Możemy o niej porozmawiać. – Patrzy na mnie. – Rozmawiamy o niej cały czas, Grey.
– Ale po co? – W głosie Harta słychać szorstkość, do której nie jestem przyzwyczajona. – Przerabialiśmy tę noc milion razy.
Ale Sera nie odpuszcza. Nigdy nie odpuszcza.
– Nie z Grey.
Evie przygryza wargę i zerka na Harta.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_