Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

W obronie honoru - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 marca 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W obronie honoru - ebook

Na polu walki stawił czoła wielu niebezpieczeństwom, ale nie ma nic bardziej niebezpiecznego niż zakochanie się.

Luke Davenport dotąd poświęcał się walce – w obronie kraju, godności, a także tych, którzy nie potrafili sami zawalczyć o siebie. Teraz, kiedy pozostali Jeźdźcy Hangera zaczęli prowadzić bardziej udomowiony tryb życia, on sam mierzy się z burzą uczuć. Gdy pojawia się okazja do rozpracowania grupy złodziei bydła, korzysta z niej bez wahania.

Damaris Baxter do perfekcji opanowała sztukę bycia niewidzialną. Spokojna i cicha, najczęściej ucieka w świat książek i haftu. Wszystko się zmienia, gdy jej brat nagle umiera i kobieta ma przejąć opiekę nad jego synem, Nathanielem. Przeprowadza się do Teksasu i zamierza stworzyć chłopcu dom, który jest mu teraz tak bardzo potrzebny.

Kiedy Nate wpada w tarapaty, na jego drodze pojawia się Luke. Mężczyzna pomaga mu, czym zaskarbia sobie wdzięczność Damaris. Narastają jednak podejrzenia dotyczące tajemniczej śmierci jej brata. Wraz z kolejnymi pytaniami stawianymi przez pannę Damaris wzmaga się niebezpieczeństwo, a rodzina, do której Luke coraz bardziej się zbliża, staje wobec poważnego zagrożenia.

 

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68304-05-3
Rozmiar pliku: 4,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Sa­int Lo­uis, Mis­so­uri

1895

Nie­wi­dzialne osoby rzadko otrzy­my­wały ko­re­spon­den­cję. Był to fakt, z któ­rym Da­ma­ris Ba­xter już dawno się po­go­dziła. Kiedy więc go­spo­dyni we­szła do sa­lonu, nio­sąc ko­pertę za­adre­so­waną do niej, a nie do jej ciotki Ber­thy, po­trze­bo­wała chwili, aby prze­trawić to bez­pre­ce­den­sowe zda­rze­nie.

Jako naj­młod­sza z ośmiorga dzieci, nie­wy­róż­nia­jąca się urodą ani za­cho­wa­niem, Da­ma­ris przy­zwy­cza­iła się do by­cia po­mi­janą. Prawdę mó­wiąc, zdo­była re­kord ro­dziny Ba­xte­rów w by­ciu za­po­mi­naną pod­czas wspól­nych wyjść, po­nie­waż stało się to aż pięć razy. Jej brat Jo­seph do­ko­nał tego dwu­krot­nie, a to on naj­czę­ściej od­da­lał się gdzieś po prze­li­cze­niu dzieci. Ni­gdy jed­nak nie zo­stał na­prawdę zo­sta­wiony, tylko po pro­stu na chwilę się zgu­bił. Ro­dzice Da­ma­ris pew­nego razu za­po­mnieli o niej na całe po­po­łu­dnie i na­wet nie za­uwa­żyli jej nie­obec­no­ści aż do mo­mentu, kiedy nie po­ja­wiła się na ko­la­cji.

Mama zga­niła ją, że jest za ci­cha i chowa się, by czy­tać książki, za­miast brać udział w ro­dzin­nych za­ję­ciach. Na przy­szłość ka­zała Da­ma­ris zwracać na sie­bie więk­szą uwagę, żeby nie zo­stała po­now­nie za­po­mnianą. Ko­bieta pła­kała pod­czas udzie­la­nia re­pry­mendy, a po­tem nie­mal udu­siła córkę, kiedy przy­tuliła ją na za­koń­cze­nie, jed­no­cze­śnie za­pew­nia­jąc ją, że jest ko­chana, mimo że nie za­pada w pa­mięć.

By­cie nie­wi­dzial­nym po­tra­fiło się cza­sem do cze­goś przy­dać. Za­po­mniane dziewczęta rzadko od­py­ty­wano przed całą klasą. Ani nie za­pra­szano ich do tańca, kiedy miały pod ręką książkę, którą chciały prze­czy­tać. Jed­nak gdy nad­cho­dził wiek od­po­wiedni na za­mąż­pój­ście, nie­wi­dzial­ność sta­wała się po­ważną wadą. Za­wsze znaj­do­wała się ład­niej­sza, by­strzej­sza czy bar­dziej uro­cza panna, która przy­cią­gała uwagę ka­wa­le­rów. I tak wła­śnie Da­ma­ris w wieku dwu­dzie­stu trzech lat skoń­czyła jako to­wa­rzyszka swo­jej ciotki Ber­thy. Nie tylko wy­lą­do­wała na półce, ale zna­la­zła się w tyl­nej czę­ści, za bi­be­lo­tami, tam gdzie się zbiera kurz. U ciotki przy­naj­mniej stała się w ja­kiś spo­sób uży­teczna.

Ze­brała swoje roz­pro­szone my­śli, odło­żyła ro­bótkę i się­gnęła po list.

– Dzię­kuję, Anno. – Nie chciała po­ka­zać po so­bie zdzi­wie­nia, ale mimo sta­rań w jej gło­sie dało się usły­szeć lekką za­dyszkę.

Anna oczy­wi­ście to za­uwa­żyła i się uśmiech­nęła.

– To z Tek­sasu, pa­nienko.

– Z Tek­sasu? – Od Do­uglasa? Jed­nak pi­smo na ko­per­cie nie na­le­żało do niego. Nie żeby była eks­per­tem w roz­po­zna­wa­niu ka­li­gra­fii swo­jego brata. Był od niej star­szy o pięt­na­ście lat i przez więk­szą część jej ży­cia miesz­kał da­leko. Prze­pro­wa­dził się do Tek­sasu za­raz po tym, jak uro­dził mu się syn, i tylko raz wró­cił do Mis­so­uri, na Boże Na­ro­dze­nie po śmierci żony.

Sied­mio­letni Na­tha­niel wy­da­wał się wtedy bar­dzo za­gu­biony i wy­co­fany. Serce Da­ma­ris pę­kało z bólu, kiedy pa­trzyła na po­grą­żo­nego w ża­ło­bie bra­tanka. Mimo swo­ich szes­na­stu lat wie­działa już, że nie ma słów, które po­tra­fią zli­kwi­dować ból, zde­cy­do­wała się więc na mil­cze­nie. Po pro­stu dbała o to, żeby nie był sam. Sia­dała obok niego, gdy się ba­wił. Przy­no­siła mu z kuchni cia­steczka. Pro­po­no­wała, że mu po­czyta. Kiedy w końcu po­czuł się na tyle kom­for­towo, by wdra­pać się na jej ko­lana i po­móc prze­wra­cać strony, stra­ciła dla niego głowę. Pi­sała do niego li­sty i co roku wy­sy­łała mu drobne pre­zenty na uro­dziny i Boże Na­ro­dze­nie. Ni­gdy nie przej­mo­wała się tym, że jej nie od­pi­sy­wał. Trudno było ocze­ki­wać, żeby mały chło­piec ko­re­spon­do­wał z eks­cen­tryczną ciotką, któ­rej praw­do­po­dob­nie na­wet nie pa­miętał. Była z nim przez dzie­sięć dni. To prze­cież za­le­d­wie kro­pla w oce­anie jego dzie­cię­cego ży­cia. Do­uglas, jego oj­ciec, pi­sy­wał do swo­jej matki kilka razy w roku, więc Da­ma­ris miała wia­do­mo­ści o Na­tha­nielu z dru­giej ręki.

– Mam na­dzieję, że to nie żadne złe wie­ści – ode­zwała się Anna, kiedy Da­ma­ris na­wet się nie ru­szyła, żeby otwo­rzyć list.

Mocno wa­liło jej serce. Co in­nego mo­gło tam być, skoro list przy­szedł od nie­zna­jo­mego? Chyba że… czy mógł być od jej bra­tanka? Miałby te­raz ile? Czter­na­ście lat? Może to było jego pi­smo. Pro­szę, Boże, niech to bę­dzie list od Na­tha­niela, a nie od ja­kie­goś nie­zna­jo­mego ze złymi wia­do­mo­ściami.

Da­ma­ris po­ło­żyła so­bie ko­pertę na ko­la­nach z ostroż­no­ścią kraw­co­wej ukła­da­ją­cej ka­wa­łek dro­giej we­nec­kiej ko­ronki. Po­gła­dziła dło­nią przód ko­perty, po czym zdo­była się na od­wagę i od­wró­ciła ją, żeby spraw­dzić, co się kryje w środku. Lekko drżała jej ręka, gdy wy­cią­gała i roz­kła­dała list.

Sza­nowna Panno Da­ma­ris Ba­xter,

pi­szę z cięż­kim ser­cem, aby po­in­for­mo­wać Pa­nią o nie­spo­dzie­wa­nej śmierci Pani brata. Zwłoki Do­uglasa Ba­xtera wy­do­byto z je­ziora Ma­di­son 7 marca 1895 roku.

Da­ma­ris wy­dała ci­chy krzyk. Jej brat się uto­pił? To nie­moż­liwe. Do­uglas był sprawny i silny, do­bry w pra­wie każ­dej dys­cy­pli­nie sportu, łącz­nie z pły­wa­niem. Nie­zwy­kle żywo pa­mię­tała lato, kiedy skoń­czyła pięć lat, a jej brat po­sta­no­wił, że na­uczy pły­wać całe młod­sze ro­dzeń­stwo Ba­xte­rów. Była za mała, żeby ro­bić wiele wię­cej niż tylko pła­kać i trzy­mać się go kur­czowo, ale pod ko­niec lata wszy­scy, łącz­nie z nią, pły­wali sa­mo­dziel­nie w je­ziorku. Jak za­tem moż­liwe, że uto­nął?

– Czy wszystko w po­rządku, pa­nienko? – Anna zwró­ciła się do niej po tym, jak po­pra­wiła koc le­żący na ko­la­nach ciotki Ber­thy. Sta­ruszka ci­cho po­chra­py­wała w fo­telu przy oknie.

– Cho­dzi o mo­jego brata Do­uglasa. On… Zna­leźli go…

Nie po­tra­fiła tego wy­po­wie­dzieć, a przez to – urze­czy­wist­nić.

Oczy Anny zła­god­niały od współ­czu­cia.

– Bar­dzo mi przy­kro. Czy po­win­nam obu­dzić pa­nią?

Da­ma­ris po­krę­ciła głową.

– Nie. Jesz­cze nie. – Po­trze­bo­wała czasu, żeby się opa­no­wać i okieł­znać emo­cje, za­nim prze­każe ciotce tę wia­do­mość. A co z jej matką? Czy już jej po­wie­dziano? Taki list na pewno wy­słano by do ro­dzi­ców zmar­łego. Dla­czego więc do­tarł też do niej?

Za­mru­gała po­wie­kami, żeby po­zbyć się wil­goci z oczu, po czym sku­piła się po­now­nie na czy­ta­niu.

Przy­czynę śmierci okre­ślono jako nie­szczę­śliwy wy­pa­dek. Jest to prawdziwa tra­ge­dia, która za­koń­czyła ży­cie męż­czy­zny w sile wieku.

Skła­dam Pani naj­szczer­sze kon­do­len­cje.

Da­ma­ris zer­k­nęła ni­żej na pod­pis – „Z po­wa­ża­niem Ro­nald Mul­lins”. Praw­nik? Spo­dzie­wa­łaby się prę­dzej za­wia­do­mie­nia od du­chow­nego czy przy­ja­ciela. Ni­gdy nie sły­szała o Ro­nal­dzie Mul­lin­sie ani nie ko­ja­rzyła, żeby w li­stach, które Do­uglas pi­sał do matki, były o nim ja­kie­kol­wiek wzmianki.

Pan Do­uglas Ba­xter wy­zna­czył Pa­nią, Panno Da­ma­ris Ba­xter, na opie­kunkę prawną jego syna, Na­tha­niela. Zo­stała Pani rów­nież po­wo­łana na za­rządcę ma­jątku chłopca, w tym środ­ków ban­ko­wych i nie­ru­cho­mo­ści po­zo­sta­wio­nych przez pana Ba­xtera. Prze­każę Pani ko­pie wszyst­kich od­po­wied­nich do­ku­men­tów, kiedy przy­bę­dzie Pani po dziecko.

Je­stem do Pani dys­po­zy­cji, Panno Ba­xter. Wy­ra­żam goto­wość do po­mocy w każdy moż­liwy spo­sób, który ulży Pani w cza­sie ża­łoby.

Z po­wa­ża­niem

Ro­nald P. Mul­lins

Do­uglas wy­brał ją? Da­ma­ris le­dwo mo­gła zna­leźć siłę, by wy­rwać się z odrę­twie­nia spo­wo­do­wa­nego szo­kiem. Po­wie­rzył opiekę nad Na­tha­nie­lem swo­jej naj­młod­szej sio­strze, którą le­d­wie znał. Dla­czego nie ro­dzi­com albo Bar­tho­lo­mew? Bart był tylko rok młod­szy od Do­uglasa i miał dzieci w wieku zbli­żo­nym do Na­tha­niela. Wy­da­wa­łoby się to lo­gicz­nym wy­bo­rem. A jed­nak Do­uglas zde­cy­do­wał się na nią. Może dla­tego, że nie była ob­cią­żona żadnymi zo­bo­wią­za­niami, które mo­głyby ją ogra­ni­czać czy od­wra­cać uwagę. Jako je­dyna z ca­łego ro­dzeń­stwa nie za­ło­żyła ro­dziny, która trzy­ma­łaby ją w Sa­int Lo­uis. Była wolna i mo­gła wy­je­chać w każ­dej chwili, by po­świę­cić się cał­ko­wi­cie opiece nad bra­tan­kiem.

A może… Da­ma­ris wstrzy­mała od­dech. Może wy­bór na­le­żał do Na­tha­niela. Ta myśl spra­wiła, że szyb­ciej za­biło jej serce. Co, je­śli chło­pak pa­mię­tał ciotkę Ma­ris i po­pro­sił, żeby to ona zo­stała jego opie­kunką?

Zo­stać wy­braną ze względu na samą sie­bie – to było skry­wane pra­gnie­nie jej serca. Być ważną dla ko­goś. Być kimś wię­cej niż tylko wy­chwa­laną słu­żącą, która przy­no­siła ja­kieś przed­mioty czy za­ba­wiała ciotkę w za­leż­no­ści od jej ka­pry­sów. Być dla ko­goś upra­gnioną, na­prawdę, taką, jaka jest. Wi­doczną za­miast nie­wi­dzialną. Ce­nioną, a nie je­dy­nie to­le­ro­waną.

– Mu­szę się spa­ko­wać. – Da­ma­ris ze­rwała się z sofy z taką pręd­ko­ścią, że ko­szyk z ro­bót­kami ręcz­nymi i nićmi prze­wró­cił się na pod­łogę, ra­zem z tam­bor­kiem.

Spod okna do­biegł dźwięk chra­pa­nia, a ciotka Ber­tha ner­wowo się po­ru­szyła.

– Da­ma­ris? Dla­czego tak się krę­cisz? Wiesz, że nie lu­bię, gdy mi się prze­szka­dza pod­czas po­po­łu­dnio­wej drzemki. Ty nie­zdarna dziew­czyno – star­sza ko­bieta zga­niła ją, gdy za­uwa­żyła prze­wró­cony ko­szyk i jego roz­sy­paną na dy­wan za­war­tość. – Po­sprzą­taj ten ba­ła­gan, a po­tem przy­nieś mi mój lek na uspo­ko­je­nie. Nie mogę po­zwo­lić, żeby nerwy mi się roz­stro­iły.

Anna szybko pod­bie­gła i po­mo­gła od­sta­wić na miej­sce ko­szyk z ro­bót­kami. Da­ma­ris uśmiech­nęła się w po­dzię­ko­wa­niu i ode­szła. Miała te­raz ku­fry do spa­ko­wa­nia i mu­siała spraw­dzić roz­kład jazdy po­cią­gów, bo była po­trzebna bra­tan­kowi.

– Prze­pra­szam, cio­ciu Ber­tho. Nie mam czasu, żeby przy­nieść twój lek. Prze­pro­wa­dzam się do Tek­sasu.1

Ma­di­so­nville, Tek­sas

Sześć ty­go­dni póź­niej

Na­tha­nielu? To ty? – Da­ma­ris pod­nio­sła wzrok znad nie­kształt­nego bo­chenka chleba, który wła­śnie wycią­gnęła z blaszki.

Na ko­ry­ta­rzu roz­le­gło się dud­nie­nie kro­ków, ale nikt nie od­po­wie­dział na jej py­ta­nie. Nie żeby spo­dzie­wała się ja­kiej­kol­wiek re­ak­cji. Na­tha­niel wo­lał uda­wać, że ciotka nie ist­nieje, niż an­ga­żo­wać się w ja­ką­kol­wiek formę ko­mu­ni­ka­cji wer­bal­nej. Po­sępne spoj­rze­nia, prze­sadne wy­wra­ca­nie oczami i ła­twe iry­to­wa­nie się były bar­dziej w jego stylu. Po tym, jak Da­ma­ris za­wi­tała do Tek­sasu, nie mi­nął na­wet dzień, a jej wznio­słe złu­dze­nia o mat­ko­wa­niu słod­kiemu chłopcu o zła­manym sercu, który wy­cho­dzi z ża­łoby, zwię­dły i znik­nęły w star­ciu z rze­czy­wi­sto­ścią.

Na­tha­niel mimo swo­ich czter­na­stu lat był bar­dziej męż­czy­zną niż chłop­cem, przy­naj­mniej pod wzglę­dem po­stury i uporu. Do­rów­ny­wał jej wzro­stem i wy­prze­dzał ją swoim spry­tem, cią­gle znaj­du­jąc nowe spo­soby, żeby ją tor­tu­ro­wać. Zda­rzyło jej się już obu­dzić, gdy ja­kaś kura dzio­bała jej koł­drę na wy­so­ko­ści brzu­cha, in­nym ra­zem wąż wpełzł jej na plecy pod nocną ko­szulę, a na twarz spa­dła jej para żab. To wy­ma­gało wię­cej siły, niż są­dziła, ale nie wró­ciła z krzy­kiem do ciotki Ber­thy.

Jed­nak pod wszyst­kimi tymi psi­ku­sami, sar­ka­zmem i gnie­wem krył się mały chło­piec, któ­rego pa­mię­tała. Chło­piec, który stra­cił ojca – klu­czowy ele­ment spi­na­jący jego ży­cie. Czy to dziwne, że z tru­dem pa­nował nad sobą? Nie miał ni­kogo, kto da­wałby mu bez­pie­czeń­stwo i opar­cie. Ni­kogo oprócz niej, ciotki, którą le­d­wie znał, a ufał tym mniej.

Przez pierw­szy ty­dzień Da­ma­ris za­sy­piała, opła­ku­jąc nie tylko brata, ale także swoje wy­obra­że­nia o domu i przy­na­leż­no­ści. Po­sta­no­wiła jed­nak sta­wić czoła wy­zwa­niu, ja­kim był bra­ta­nek. Uża­la­nie się nad sobą w ni­czym by jej nie po­mo­gło. Je­śli chciała praw­dzi­wej re­la­cji z Na­tha­nie­lem, mu­siała o nią za­wal­czyć. Od­po­wie­dzieć upo­rem na upór. Nie­za­leż­nie od tego, jak mocno by na­ci­skał, za­mie­rzała udo­wod­nić, że jest godna za­ufa­nia, i prze­ko­nać go do sie­bie wiernością i tro­ską. Je­śliby wy­buchł gnie­wem, ona chciała za­re­ago­wać cier­pli­wo­ścią. Gdyby jej uni­kał, za­mie­rzała go szu­kać. Je­śliby ją igno­ro­wał, miała wy­trwale pro­wa­dzić jed­no­stronne roz­mowy.

– Jak było w szkole? – ode­zwała się, pod­no­sząc głos, żeby do­tarł do jego po­koju. – Masz dużo na za­da­nie? Mogę ci po­móc po ko­la­cji, jak­byś chciał.

W ze­szłym ty­go­dniu wstą­piła do nich pani Ta­tum i po­wia­domiła Da­ma­ris, że oceny Na­tha­niela zna­cząco spa­dły w ciągu ostat­niego mie­siąca. Cho­dził do szkoły tylko cza­sami, a kiedy się po­ja­wiał, nie an­ga­żo­wał się w lek­cje. Naj­gor­sze było to, że za­czął wda­wać się w bójki pod­czas przerw.

On Cię po­trze­buje, Pa­nie, ale mam wra­że­nie, że od­py­cha Cię tak samo, jak od­py­cha mnie. Po­każ mi, jak mu po­móc.

Zdała so­bie sprawę, że bę­dzie po­trze­bo­wać bo­skiej in­ter­wen­cji, żeby do­trzeć do tego chłopca. Wie­rzyła w swoją zdol­ność do ob­da­ro­wy­wa­nia go mi­ło­ścią, jed­nak od­czu­wała ab­so­lutny brak pew­no­ści sie­bie, je­śli cho­dzi o dys­cy­pli­no­wa­nie. Pró­bo­wała upo­mi­na­nia i re­pry­mend, ale po­wo­do­wały one tylko więk­szy bunt i ko­lejne psi­kusy, więc ostat­nio stała się bar­dzo po­błaż­liwa. Wie­działa, że po­winna sta­wiać gra­nice, ale było to trudne do wy­ko­na­nia, skoro Na­tha­niel nie uzna­wał jej au­to­ry­tetu.

– Na ko­la­cję bę­dziemy mieć grzanki z so­sem. – Jedno z nie­licz­nych dań w jej wy­ko­na­niu, przy któ­rych brał do­kładki.

Umie­jęt­no­ści ku­li­narne Da­ma­ris sku­piały się bar­dziej wo­kół ku­chenki niż pie­kar­nika. Po­tra­fiła z pew­nym po­wo­dze­niem sma­żyć, du­sić i go­to­wać, ale pro­blemy po­ja­wiały się nie­uchron­nie, gdy tylko pró­bo­wała ko­rzy­stać z pie­kar­nika. Na ku­chence mo­gła prze­sta­wić na­czy­nie ze zbyt go­rą­cego miej­sca na chłod­niej­sze lub od­wrot­nie, ale sub­telne kal­ku­la­cje w za­kre­sie rów­no­wa­że­nia zmien­nych drewna, tem­pe­ra­tury i za­suw za­wsze koń­czyły się nie­po­wo­dze­niem. Dla­tego wła­śnie znaj­do­wał się przed nią nie­kształtny bo­che­nek. Od­wró­ciła chleb i umie­ściła na kratce do stu­dze­nia. Przy­naj­mniej nie był przy­pa­lony, a tylko lekko za­pad­nięty z jed­nej strony.

Nie wszystko mo­gło być piękne. Była to prawda, z którą Da­ma­ris po­go­dziła się już dawno temu, gdy jej wła­sny wy­gląd oka­zał się po pro­stu zwy­czajny. Jed­nak ze­wnętrzne piękno rze­czy nie po­winno de­cy­do­wać o ich war­to­ści. War­tość chleba le­żała w jego zdol­no­ści do na­peł­nia­nia pu­stego żo­łądka, a nie w tym, jak bar­dzo cie­szył oko. Nie po­gar­dzi­łaby swoim nie­kształt­nym bo­chen­kiem tylko dla­tego, że nie był tak ładny jak te w wi­try­nie pie­karni.

– Mo­żemy zjeść tro­chę tych sma­żo­nych ja­błek, które zro­bi­łaś w ze­szłym ty­go­dniu na de­ser?

Da­ma­ris pi­snęła i się od­wró­ciła.

– Na­tha­nielu! Wy­stra­szy­łeś mnie.

Jej bra­ta­nek opie­rał się o fra­mugę drzwi, z rę­kami skrzy­żo­wa­nymi na piersi, a przy­dłu­gawe brą­zowe włosy opa­dały mu na oczy. Jed­nak mimo obron­nej po­stawy nie dało się nie za­uwa­żyć bły­sku sa­tys­fak­cji w jego spoj­rze­niu. Był dumny, że ją wy­stra­szył. Jak na ko­goś, kto pięć mi­nut wcze­śniej prze­mie­rzał dom z sub­tel­no­ścią pi­ja­nego ba­wołu, po­tra­fił się ostroż­nie skra­dać.

– I co? Mo­żemy? Zjeść te jabłka?

Uśmiech­nęła się. Jej iry­ta­cja stop­niała, a serce zmię­kło. Na­tha­niel tak rzadko pro­sił ją o co­kol­wiek.

– Oczy­wi­ście.

W piw­nicy zo­stała im po­łowa ko­sza kwa­śnych zie­lo­nych ja­błek. Może uda jej się zro­bić jesz­cze szar­lotkę z cy­na­mo­nem.

– Dzięki, cio­ciu Ma­ris.

Gdzieś z tyłu głowy po­ja­wił się jej sy­gnał ostrze­gaw­czy. On jej ni­gdy nie dzię­ko­wał. Po pro­stu zjadał wszystko, co przed nim po­sta­wiła, a po­tem zni­kał albo na ze­wnątrz, albo w swoim po­koju.

Na­tha­niel od­su­nął się od ściany.

– Wrócę przed ko­la­cją.

Da­ma­ris uśmiech­nęła się pro­mien­nie, od­rzu­ca­jąc cy­nizm i po­dej­rze­nia, za­nim chło­pak zdą­żyłby je wy­czuć.

– Bądź ostrożny.

Wzru­szył ra­mio­nami, jakby chciał strą­cić jej zmar­twie­nie, za­nim mo­głoby mu na nich osiąść, po czym znik­nął w ko­ry­ta­rzu. Chwilę póź­niej drzwi fron­towe się za­trza­snęły.

Wes­tchnęła. Może kie­dyś przyj­mie jej uczu­cie. A na­wet od­wza­jemni. W końcu mi­łość to naj­sil­niej­sza siła na ziemi. Po­nie­waż nie po­cho­dziła stąd. Miała boską na­turę i od­zwier­cie­dlała istotę Boga. Pew­nego dnia zwy­cięży, je­śli tylko Da­ma­ris po­zo­sta­nie jej wierna. Na­le­żało się sku­pić na celu, a nie na roz­pa­mię­ty­wa­niu soli w her­ba­cie czy żab na twa­rzy.

Nie­świa­do­mie wró­ciło do niej wspo­mnie­nie – śli­skie ża­bie brzu­chy do­ty­ka­jące jej warg i lep­kie łapy mu­ska­jące pod­bró­dek. Gdy się wtedy zbu­dziła i jęk­nęła z prze­ra­że­nia, jedna żaba wpa­dła jej na mo­ment do ust. Da­ma­ris się wzdry­gnęła. Tam­tego ranka użyła pół opa­ko­wa­nia proszku do zę­bów, pró­bu­jąc wy­ma­zać nie­przy­jemny smak i do­zna­nie. Na szczę­ście Na­tha­niel nie po­wta­rzał swo­ich wy­bry­ków. Nie są­dziła, że prze­ży­łaby ko­lejne spo­tka­nie z ża­bami.

Nie­ważne. Te­raz miała przy­nieść jabłka. Nie za­mie­rzała od­rzu­cić pierw­szej prośby swo­jego bra­tanka, zwłasz­cza że była tak ła­twa do speł­nie­nia.

Zo­stawiła chleb do wy­sty­gnię­cia i ru­szyła w stronę wej­ścia do piw­nicy – drew­nia­nych drzwi­czek znaj­du­ją­cych się w pod­ło­dze w kuchni. Po­chy­liła się i pod­niosła je. Na­stęp­nie przy­trzy­mała spód­nicę, żeby wi­dzieć, gdzie po­stawić stopy, po czym ze­szła po dra­bi­nie do chłod­nego, wil­got­nego po­miesz­cze­nia. Po­de­szła do ko­sza sto­ją­cego w ką­cie, obok pó­łek z kon­ser­wami, i wzięła je­den z owo­ców do ręki. De­li­kat­nie go ścisnęła, spraw­dza­jąc, czy nie jest po­obi­jany. Chciała użyć naj­lep­szych skład­ni­ków. Zna­la­zła mięk­kie miej­sce na skórce, więc odło­żyła jabłko do ko­sza i się­gnęła po na­stępne. Gdy tylko jej palce za­ci­snęły się na owocu, wo­kół zro­biło się ciemno.

Bum! Drzwiczki do piw­nicy za­trza­snęły się i za­pa­no­wał mrok.

– Na­tha­niel! – Da­ma­ris upu­ściła jabłko i pod­bie­gła do dra­biny.

Prze­cież by jej tu nie za­mknął. Zda­rzały mu się psoty, ale nie był zło­śliwy. Chyba że… może to była ze­msta za jego okno?

Wy­my­kał się no­cami, mimo jej upo­mnień, żeby prze­stał to ro­bić. Nie zwa­żał na jej na­le­ga­nia, że wy­cho­dze­nie po zmroku nie jest bez­pieczne. Prze­ko­ny­wa­nie go nie po­wio­dło się, ale nie mo­głaby być od­po­wie­dzialną opie­kunką, gdyby nie zro­biła nic, aby go po­wstrzy­mać. Wczo­raj za­biła jego okno gwoź­dziami od ze­wnątrz, z na­dzieją, że taka prze­szkoda przy­naj­mniej sprawi, że chło­pak za­trzyma się i po­my­śli, za­nim uciek­nie w noc. Dzi­siaj przy śnia­da­niu nic na ten te­mat nie po­wie­dział, po pro­stu, jak zwy­kle, wy­szedł szybko do szkoły. My­ślała, że nie za­uważył, co zro­biła.

Naj­wi­docz­niej się my­liła.

– Do­brze, Na­tha­nielu. Wy­ra­zi­łeś swoje zda­nie – krzyk­nęła, szu­ka­jąc po omacku dra­biny. – Mo­żesz mnie te­raz wy­pu­ścić.

Usły­szała szu­ra­nie. Za­brzmiało to jak nogi stołu na drew­nia­nej pod­ło­dze. Coś gło­śno stuk­nęło bez­po­śred­nio nad jej głową.

– Mam dla cie­bie pro­po­zy­cję, cio­ciu Ma­ris. – Z góry ode­zwał się głos Na­tha­niela, spięty i zło­wiesz­czy. – Je­śli wy­do­sta­niesz się z piw­nicy przed ko­la­cją, to ja prze­stanę uży­wać mo­jego okna jako drzwi. Ale je­śli bę­dziesz da­lej uwię­ziona, kiedy wrócę, to po­zwo­lisz mi cho­dzić gdzie­kol­wiek i kie­dy­kol­wiek ze­chcę, i nie bę­dziesz pró­bo­wała mnie przed tym po­wstrzy­my­wać.

Po­trzą­snęła głową.

– Nie mogę się na to zgo­dzić. Moim za­da­niem jest cię chro­nić.

– Nie, to nie jest twoje za­da­nie. To za­da­nie mo­jego ojca, ale jego już tu nie ma, więc te­raz sam się o sie­bie trosz­czę!

Na pod­ło­dze za­dud­niły kroki, po czym stop­niowo uci­chły.

– Na­tha­niel!

Drzwi się za­trza­snęły.

Zo­sta­wił ją tu. Uwię­zioną w ciem­no­ści.

Dawna, nie­śmiała Da­ma­ris usia­dłaby na ziemi i roz­pła­kała się. Jed­nak Da­ma­ris z Tek­sasu miała wię­cej od­wagi. Płacz nie wy­do­bę­dzie jej z tej piw­nicy. W prze­ci­wień­stwie do sta­rań i po­my­sło­wo­ści.

Za­uwa­żyła wą­ziut­kie smużki świa­tła, które za­ry­so­wy­wały kształt klapy w pod­ło­dze. Usta­wiła się pod drzwicz­kami i ma­chała rę­kami, aż na­tra­fiła na dra­binę. Zła­pała za nią, po­sta­wiła stopę na dol­nym szcze­blu i za­częła się wspi­nać. Kiedy zna­la­zła się kilka stopni wy­żej, się­gnęła do uchwytu i po­pchnęła drzwiczki. Nie drgnęły. Wspięła się jesz­cze wy­żej, po­chy­liła głowę do przodu i sku­liła ra­miona, tak że górna część pleców na­ci­snęła na klapę.

Pro­szę, Pa­nie Boże, niech to za­działa.

Za­ci­snęła zęby i z ca­łych sił ode­pchnęła się no­gami. Drzwi się po­ru­szyły. Nie­znacz­nie, ale jed­nak. Spró­bo­wała po­now­nie, a jęk­nię­cie z wy­siłku pra­wie prze­ro­dziło się w krzyk.

Nie­stety nie przy­nio­sło to żad­nego skutku. Drzwi po­ru­szyły się za­le­d­wie o parę cen­ty­me­trów. Może na­wet mniej. Stół, któ­rym przy­sta­wił je Na­tha­niel, był za ciężki.

No do­brze. Sta­ra­nia i po­my­sło­wość oparta na czy­stej sile nie dzia­łały, kiedy było się ko­bietą, przy­zwy­cza­joną bar­dziej do ha­fto­wa­nia niż dźwi­ga­nia sto­łów. Mu­siała przejść do opcji nu­mer dwa. Cier­pli­wo­ści.

Praw­dziwa walka nie po­le­gała na star­ciu z drew­nem i za­wia­sami. Jej prze­ciw­ni­kiem był uparty, gniewny, zra­niony chło­pak, a ona nie mo­gła po­zwo­lić so­bie na po­rażkę. Prze­cież cho­dziło tu o do­bro Na­tha­niela. Być może była bez­radna w kwe­stii wy­do­sta­nia się z tej dziury, ale mo­gła kon­tro­lo­wać to, jak się za­chowa, kiedy bra­ta­nek po­now­nie się tu po­jawi. Cio­cia Ma­ris nie bę­dzie pła­kać i się za­ła­my­wać. Nie po­zwoli się po­ko­nać i zra­nić. Na­wet nie bę­dzie się trzęsła z gniewu i obu­rze­nia.

Na­tha­niel znaj­dzie ją spo­kojną, uśmiech­niętą i go­tową zro­bić mu naj­lep­sze sma­żone jabłka, ja­kie kie­dy­kol­wiek jadł.

Stra­te­gia nad­sta­wia­nia dru­giego po­liczka. Za­chę­cał do tego Bóg, więc mu­siało za­dzia­łać.

Wszystko, co po­trze­bo­wała te­raz zro­bić, to nie osza­leć, wy­obra­ża­jąc so­bie różne obrzy­dliwe stwo­rze­nia, które za­miesz­kują piw­nice. Istoty, które wy­cho­dzą ze swo­ich dziur, kiedy świa­tła ga­sną.

Da­ma­ris usia­dła na dol­nym szcze­blu, cia­sno owi­nęła so­bie spód­nicę wo­kół nóg i za­ło­żyła ra­miona. To bę­dzie tylko go­dzina czy dwie. Da radę.

Z kąta do­biegło skrzyp­nię­cie. Jej wzrok na­tych­miast skie­ro­wał się w tamtą stronę, ale ciem­ność nie po­zwa­lała nic zo­ba­czyć. Za jej ple­cami ode­zwało się de­li­katne po­stu­ki­wa­nie. Przy­cią­gnęła nogi bli­żej ciała i za­częła mru­czeć. Da radę. To tylko dźwięki. Wzmoc­nione przez ciem­ność. Coś za­swę­działo ją na czubku głowy. Po­trzą­snęła wło­sami i mach­nęła ręką, ale wy­czuła tylko swoją fry­zurę i wsuwki. Wy­trzyma. Coś mu­skało ją po karku. Gwał­tow­nie pod­nio­sła się z dra­biny i cała się za­trzę­sła. Cier­pli­wość nie była chyba jed­nak naj­lep­szą opcją. Do­tknęła swę­dzą­cego miej­scu na karku, po czym gor­li­wie za­częła się mo­dlić o opcję nu­mer trzy.2

Luke Da­ven­port pod­je­chał pod dom znaj­du­jący się na ran­czu Tri­ple G. Pro­wa­dził swo­jego ko­nia Ti­tana w stę­pie, żeby móc ob­ser­wo­wać oto­cze­nie. Za­uwa­żył za­bu­do­wa­nia są­sia­dów od za­chodu, kilka go­spo­darstw na pół­nocy, w po­bliżu Ma­di­so­nville, i opu­sto­szały te­ren od strony po­łu­dnio­wej. Zło­dzieje by­dła praw­do­po­dob­nie przy­szli i ucie­kli w tam­tym kie­runku.

Koń za­strzygł uszami, a Luke po­chy­lił się lekko do przodu i po­kle­pał go po karku.

– Tak – szep­nął. – Wi­dzę go.

W cie­niu na we­ran­dzie stał męż­czy­zna ze strzelbą w ręce.

Luke za­trzy­mał Ti­tana. Ro­sły kasz­tan na­tych­miast go po­słu­chał, jakby wy­czu­wa­jąc za­miar swo­jego pana, za­nim ten po­cią­gnął za wo­dze.

Ti­tan był jed­nym z pierw­szych koni w Grin­go­let, które Luke za­czął ujeż­dżać, gdy jego dawny ka­pi­tan za­jął się pro­wa­dze­niem osła­wio­nej ho­dowli. Kiedy Matt Han­ger oże­nił się i ofi­cjal­nie za­wie­sił dzia­łal­ność Jeźdź­ców, za­trud­nił ich wszyst­kich, żeby przy­go­to­wy­wali ko­nie dla woj­ska i lo­kal­nych klien­tów.

Luke lu­bił tę pracę, szcze­gól­nie że Matt wy­zna­czał mu do ujeż­dża­nia naj­bar­dziej nie­okieł­znane ru­maki. Dla niego im były dzik­sze, tym le­piej. Uwiel­biał sta­wać na­prze­ciw god­nego prze­ciw­nika i w ten spo­sób znaj­do­wać uj­ście dla wła­snych pier­wot­nych in­stynk­tów. Tego właśnie mu bra­ko­wało, od­kąd od­szedł z ka­wa­le­rii. By­cie jed­nym z Jeźdź­ców po­zwa­lało mu za­spo­ka­jać te po­trzeby. Ści­ga­nie ban­dy­tów, uchy­la­nie się przed po­ci­skami pod­czas strze­la­nin czy roz­pra­co­wy­wa­nie gan­gów prze­stęp­ców da­wało ży­ciu wy­ra­zi­sty smak. Luke ro­bił to naj­le­piej, jak po­tra­fił. Woj­sko ukie­run­ko­wało jego bra­wurę i nadało jej cel. Po­tem Matt udo­sko­na­lił te aspi­ra­cje i prze­mie­nił je w mi­sję chro­nie­nia ży­cia i do­bytku przy­zwo­itych lu­dzi przed po­zba­wio­nymi skru­pu­łów prze­stęp­cami. Ostat­nio jed­nak Luke miał wra­że­nie, że jego po­czu­cie celu nieco przy­bla­dło. Tak jak sza­bla nie­uży­wana w boju, jego sens eg­zy­sten­cji przy­tę­pił się i stra­cił blask. Matt i po­zo­stali mo­gli od­wie­sić broń jako upa­mięt­nie­nie daw­nych cza­sów, ale Luke nie miał w ży­ciu nic in­nego. Kim był, je­śli nie wo­jow­ni­kiem?

Prze­ra­żała go myśl o ol­brzy­miej pu­stce, która po­ja­wiała się w jego gło­wie jako od­po­wiedź na to py­ta­nie, więc zła­pał się pierw­szej moż­li­wej wy­mówki, byle tylko przy­stą­pić do dzia­ła­nia. Wil­son Gri­mes, dawny ka­wa­le­rzy­sta, który słu­żył nie­gdyś pod do­wódz­twem Matta, na­pi­sał do niego z py­ta­niem, czy Jeźdźcy mo­gliby za­jąć się sprawą zło­dziei by­dła, z któ­rymi bo­ry­kał się jego brat w hrab­stwie Ma­di­son. Luke zgło­sił się do tego za­da­nia, jesz­cze za­nim Matt skoń­czył czy­tać list.

Wie­dział, że tym ra­zem bę­dzie zdany na sie­bie. Po­zo­stali Jeźdźcy nie mo­gli mu to­wa­rzy­szyć. Dzia­łał już wcze­śniej w po­je­dynkę i wie­dział, że so­bie po­ra­dzi. Jego przy­ja­ciele mieli te­raz waż­niej­sze sprawy. Żona Matta za kilka ty­go­dni ocze­ki­wała na­ro­dzin ich pierw­szego dziecka. Jo­nah nie­dawno się oże­nił i miał pod opieką go­spo­dar­stwo. A Wal­lace peł­nił obo­wiązki za­stępcy sze­ryfa i dbał o spo­kój i bez­pie­czeń­stwo miesz­kań­ców King­sland. Nikt poza Lu­kiem nie mógł po pro­stu zo­sta­wić wszyst­kiego w jed­nej chwili i wy­je­chać.

– Dzień do­bry – za­wo­łał. – Je­stem Luke Da­ven­port. Przy­je­cha­łem się zo­ba­czyć z Oli­ve­rem Gri­me­sem. Przy­syła mnie Mat­thew Han­ger.

Męż­czy­zna sto­jący na we­ran­dzie wy­szedł z cie­nia, skie­ro­wał lufę strzelby w zie­mię i się uśmiech­nął.

– Pa­nie Da­ven­port! Wi­tam. – Zszedł po schod­kach i ru­szył w kie­runku Luke’a. – Na­wet pan nie wie, jak się cie­szę, że pan tu jest. Pro­szę, niech pan wej­dzie. Za­raz ktoś z mo­ich lu­dzi zaj­mie się pań­skim ko­niem. – Za­gwiz­dał, a ze sto­doły wy­szedł star­szy męż­czy­zna o pa­łą­ko­wa­tych no­gach, tak krzy­wych, że zmie­ściłby się mię­dzy nimi młody bi­zon. – Qu­incy, za­opie­kuj się ko­niem pana Da­ven­porta, do­brze?

– Oczy­wi­ście, sze­fie. – Męż­czy­zna pod­cho­dził spo­koj­nie w cza­sie, gdy Luke zsia­dał z sio­dła. – Piękny koń. Jak się na­zywa?

– Ti­tan. – Luke po­kle­pał kasz­tana po karku, po czym dał wo­dze do ręki sta­remu obo­ro­wemu, któ­remu oczy aż błysz­czały z po­dziwu.

– Pa­suje do niego – stwier­dził Qu­incy, przy­glą­da­jąc się zwie­rzę­ciu uważ­nie i z wprawą. – Ile mie­rzy? Pew­nie gdzieś z metr sie­dem­dzie­siąt w kłę­bie?

Luke się uśmiech­nął.

– Metr sie­dem­dzie­siąt sie­dem. – Sam miał po­nad metr dzie­więć­dzie­siąt, więc po­trze­bo­wał od­po­wied­nio wy­so­kiego ko­nia.

Qu­incy za­gwiz­dał ci­cho.

– Oho ho. Chyba będę po­trze­bo­wał dra­biny, żeby go roz­sio­dłać.

– Na ra­zie wy­star­czy po­lu­zo­wać mu po­pręg i dać tro­chę wody – po­wie­dział Luke. – Będę chciał ob­je­chać po­sia­dłość po tym, jak pana szef zre­la­cjo­nuje mi, co się tu ostat­nio wy­da­rzyło.

Qu­incy przy­tak­nął.

– Do­brze. – Spo­waż­niał, gdy spoj­rzał w oczy swo­jemu chle­bo­dawcy. Ski­nął głową do obu męż­czyzn. – Ti­tan bę­dzie go­towy, kiedy trzeba.

Luke do­tknął ronda ka­pe­lu­sza.

– Dzię­kuję.

– Wejdźmy do środka. – Oli­ver Gri­mes wszedł po stop­niach i otwo­rzył drzwi.

Luke udał się za nim i zdjął ka­pe­lusz, kiedy prze­kra­czał próg.

– Wil­son po­wie­dział mi, że na­pi­sał do ka­pi­tana Han­gera z prośbą o po­moc – mó­wił Gri­mes, za­my­ka­jąc. Po­pro­wa­dził Luke’a przez sa­lon do nie­wiel­kiego ga­bi­netu z tyłu domu. – Wie­dzia­łem, że Jeźdźcy za­wie­sili dzia­łal­ność. Nie spo­dzie­wa­łem się, że co­kol­wiek z tego wyj­dzie. A tym­cza­sem pan przy­je­chał.

Tak. Był tu. Tak bar­dzo chciał się pod­jąć tego zle­ce­nia, że nie wy­słał na­wet te­le­gramu z po­twier­dze­niem. Po pro­stu po­ja­wił się pod drzwiami, jak ja­kiś bez­pań­ski pies w po­szu­ki­wa­niu ko­ści.

Gri­mes z uśmie­chem od­su­nął się, żeby prze­pu­ścić Luke’a w drzwiach. Kiedy obaj zna­leźli się w po­miesz­cze­niu, go­spo­darz spo­waż­niał. Można było od­nieść wra­że­nie, że to miej­sce służy do prze­cho­wy­wa­nia jego zmar­twień i na­pię­cia. Luke nie chciał, żeby ogar­nęła go przy­tła­cza­jąca at­mos­fera. Gri­mes ski­nął i wska­zał mu krze­sło, po czym sam za­jął miej­sce za po­kaź­nym dę­bo­wym biur­kiem.

Oparł przed­ra­miona na bla­cie i wziął gło­śny od­dech.

– Jak do­tąd stra­ci­łem dzie­sięć sztuk by­dła, ale to nie są zwy­kłe kra­dzieże. Oni ro­bią to stop­niowo. Tak jakby się ze mną dro­czyli.

Luke po­sta­wił pew­nie stopy na ziemi, po czym oparł dłoń na ko­la­nie i po­chy­lił się do przodu.

– Jak to?

– Za każ­dym ra­zem kradną jedną czy dwie krowy. Nie ma żad­nych śla­dów koń­skich ko­pyt ani za­mie­sza­nia w sta­dzie. Za­kra­dają się w nocy, znaj­dują ja­kąś sztukę na ubo­czu i za­bie­rają ją. Mam noc­nego stróża, ale moje go­spo­dar­stwo jest nie­wiel­kie. Nie je­stem du­żym ho­dowcą z ty­sią­cami sztuk by­dła i kil­ku­na­stoma pra­cow­ni­kami. Mam dwie­ście krów i trzech po­moc­ni­ków, nie li­cząc sta­rego Qu­incy’ego. Dzie­sięć skra­dzio­nych krów ozna­cza dla mnie stra­cone pięć pro­cent stada. Je­śli nie znajdę spo­sobu na po­wstrzy­ma­nie tych kra­dzieży, za mie­siąc ubę­dzie mi dwa­dzie­ścia pięć pro­cent. Za trzy mie­siące mogę już być bez by­dła.

Wy­da­wało się czymś ry­zy­kow­nym dla zło­dziei, żeby wra­cać wie­lo­krot­nie na miej­sce prze­stęp­stwa. A może to był ktoś, kto dzia­łał w po­je­dynkę?

– Zna­lazł pan ja­kieś prze­cięte druty w ogro­dze­niu?

Gri­mes po­stu­kał bo­kiem kciuka w blat biurka, a na­ra­sta­jąca fru­stra­cja spra­wiała, że od­głos na­bie­rał in­ten­syw­no­ści.

– Nie. Spraw­dzam ogro­dze­nie za każ­dym ra­zem, kiedy znik­nie mi sztuka ze stada. Nie zna­la­złem żad­nych prze­cię­tych czy ob­ni­żo­nych frag­men­tów. – Pod­niósł rękę nad biur­kiem i za­ci­snął dłoń w pięść. – Nie mam po­ję­cia, jak do tego do­cho­dzi.

– Wy­daje się, że to może być ktoś z miej­sco­wych, skoro wra­cają. Może ja­kaś biedna ro­dzina chce wy­ży­wić swoje dzieci?

Gri­mes spoj­rzał na niego spode łba.

– Po­my­ślał­bym tak, gdyby za­brali jedną krowę. Ale dzie­sięć? Tu nie cho­dzi o je­dze­nie. To coś oso­bi­stego.

Luke się wy­pro­sto­wał.

– Ktoś ma w tym ja­kiś in­te­res? – By­łoby to bar­dziej uza­sad­nione, gdyby cho­dziło o ze­mstę czy zro­bie­nie ko­muś na złość. Zło­dzieje by­dła ro­bili to dla pie­nię­dzy, a je­dy­nym spo­so­bem na za­ro­bek, który prze­wyż­szyłby ry­zyko, by­łaby kra­dzież jak naj­więk­szej liczby krów i znik­nię­cie z oko­licy. Trzeba było zmie­nić ozna­cze­nie by­dła i zna­leźć kupca, który nie spraw­dzałby tego zbyt do­kład­nie. Ale je­śli głów­nym mo­ty­wem nie były pie­nią­dze, otwie­rało to ko­lejne moż­li­wo­ści.

– W tym wła­śnie cały pro­blem. – Gri­mes od­chy­lił się i ude­rzył dło­nią o pod­ło­kiet­nik. – Nie przy­cho­dzi mi do głowy nikt, kto chciałby mnie do­pro­wa­dzić do ban­kruc­twa. Kilka lat temu zwol­ni­łem po­moc­nika, bo kiep­sko się spra­wo­wał, ale z tego, co wiem, prze­pro­wa­dził się do Ko­lo­rado. A z ludźmi w mia­steczku nie mam żad­nych za­tar­gów.

– A co z pań­skimi pra­cow­ni­kami? – Luke za­stu­kał so­bie o udo ron­dem ka­pe­lu­sza. – Może któ­ryś wy­pił za dużo i po­wie­dział lub zro­bił coś, czym kogoś ura­ził?

Gri­mes po­trzą­snął głową.

– Buck i Ran­dall są bar­dzo opa­no­wani. A je­śli chcą się ro­ze­rwać w so­botę wie­czo­rem, ra­czej grają w karty. Za­nim pan spyta, mogę od razu po­wie­dzieć, że nie mają dłu­gów. Joe jest młody, więc zrobi cza­sem coś głu­piego, ale taki z niego cza­ruś, że nikt się na niego nie gniewa.

Luke chrząk­nął. Do­bry pra­co­dawca znał swo­ich lu­dzi, ale nikt ni­gdy nie wie­dział wszyst­kiego. Każdy miał ja­kieś se­krety. Moż­liwe, że za tą sprawą stał ktoś z Tri­ple G. Kto inny znałby go­spo­dar­stwo na tyle do­brze, żeby wy­pro­wa­dzić krowę, nie prze­ci­na­jąc przy tym ogro­dze­nia?

– A ktoś z prze­szło­ści? Ja­kieś nie­udane trans­ak­cje czy ko­biety, które mogą pró­bo­wać się ze­mścić?

– Nie. Ku­pi­łem tę zie­mię dzie­sięć lat temu, bez żad­nych zo­bo­wią­zań. Zdo­by­łem swoje stado po pię­ciu la­tach pro­wa­dze­nia spę­dów by­dła. Roz­sta­łem się w zgo­dzie z po­przed­nimi wspól­ni­kami. – Gri­mes gło­śno ode­tchnął i po­tarł so­bie twarz dło­nią. – A je­śli cho­dzi o ko­biety, przez te wszyst­kie lata zna­łem się bli­żej może z garstką, a z ni­kim nie by­łem na tyle bli­sko, żeby mieć wo­bec sie­bie ja­kie­kol­wiek ocze­ki­wa­nia. – Chwy­cił za kra­wędź biurka i spoj­rzał Luke’owi pro­sto w oczy. – Pa­nie Da­ven­port, je­stem ho­dowcą krów. Moje go­spo­dar­stwo to moje ży­cie. Nie mam czasu na po­li­ty­ko­wa­nie, za­le­ca­nie się do ko­go­kol­wiek czy wty­ka­nie nosa w nie swoje sprawy. Je­dyny czło­wiek, z któ­rym mia­łem ostat­nio ja­kieś za­targi, to Doug Ba­xter, ale on nie żyje, więc to nie może być on.

In­tu­icja Luke’a od razu za­re­ago­wała.

– O co cho­dziło mię­dzy pa­nem a Ba­xte­rem?

Gri­mes wzru­szył ra­mio­nami.

– Zwy­kłe sprawy. – Wska­zał kciu­kiem do tyłu. – Był wła­ści­cie­lem są­sied­niej działki. Piękny ka­wa­łek ziemi po­ro­śnięty trawą, ze stru­mie­niem, który byłby ide­alny dla by­dła. Chcia­łem go od niego od­ku­pić, a on nie był chętny. Ale już mó­wi­łem. On nie żyje od pra­wie dwóch mie­sięcy.

– Zo­stał tam ktoś z ro­dziny, kto może ży­wić do pana nie­chęć?

Osoby po­grą­żone w ża­ło­bie cza­sem szu­kały win­nych, żeby w ten spo­sób prze­kie­ro­wać swój bol i gniew.

– Syn. Nate. Nie są­dzi pan chyba… – Męż­czy­zna za­my­ślił się na chwilę. – Nie. Ten chło­pak ma do­piero trzy­na­ście czy czter­na­ście lat. Cza­sem daje po­pa­lić, ale jest nie­szko­dliwy. Cho­ciaż… te­raz, jak się nad tym za­sta­na­wiam… to mo­głoby wy­ja­śnić… – Za­ci­snął usta.

– Co?

– Bra­ku­jące krowy to nie je­dyna rzecz, jaka mnie ostat­nio spo­tkała.

Luke uniósł brwi, za­chę­ca­jąc Gri­mesa do wy­ja­śnień.

– Były też pewne znisz­cze­nia.

– Co na przy­kład?

– Po­łowa mo­jego ogrodu wa­rzyw­nego zo­stała do­słow­nie po­sie­kana na ka­wałki. Stra­ci­łem w ten spo­sób za­pasy na pra­wie mie­siąc. Ko­nie wy­pło­szono z za­grody. Je­den z nich oku­lał. Praw­do­po­dob­nie wszedł w norę po pie­skach pre­rio­wych, kiedy tam­ten wan­dal go wy­stra­szył. Różne drobne rze­czy, ja­kiś skunks w po­miesz­cze­niu dla pra­cow­ni­ków czy bomby z na­wozu na we­ran­dzie przy wej­ściu. Wszystko to działo się w nocy, po­dob­nie jak kra­dzieże. Za­częło się w po­dob­nym cza­sie. Po­dej­rze­wam, że te sprawy są ze sobą po­wią­zane i że to coś na tle oso­bi­stym. Nikt z ho­dow­ców w oko­licy nie stra­cił by­dła, więc praw­do­po­dob­nie to ja je­stem ce­lem ata­ków. Nie wiem tylko dla­czego. Ale je­śli to w ja­kiś spo­sób po­wią­zane z Ba­xte­rem…

– Niech mi pan po­zwoli to spraw­dzić, za­nim wy­cią­gnie pan po­chopne wnio­ski.

Luke wy­pro­sto­wał nogi. Sam do­pusz­czał się róż­nych psot, kiedy był mały. Wie­lo­krot­nie wpa­dał w ta­ra­paty. Moż­liwe, że to ten chło­pak z są­siedz­twa był od­po­wie­dzialny za tamte wy­bryki. Ale kra­dzież by­dła? To znacz­nie po­waż­niej­sze niż ja­kiś wan­da­lizm.

Klep­nął się dłońmi w ko­lana, po czym wstał z krze­sła.

Gri­mes rów­nież się pod­niósł.

– To zna­czy, że bie­rze pan to zle­ce­nie?

Luke wło­żył ka­pe­lusz i ski­nął głową.

– Tak.

– Cie­szę się. – Męż­czy­zna wy­cią­gnął z kie­szeni klucz, otwo­rzył szu­fladę biurka i się­gnął do środka. – Ro­zu­miem, że bie­rze pan po­łowę ceny z góry. Mogę panu wy­pi­sać…

Luke prze­rwał mu, ma­cha­jąc ręką.

– Mo­żemy się tym za­jąć póź­niej. Chcę za­cząć, póki jesz­cze jest ja­sno.

Gri­mes od­su­nął się od biurka i po­pa­trzył na niego z sza­cun­kiem.

– Po­wiem Qu­incy’emu, żeby przy­go­to­wał ko­nia. Le­piej, żeby pan za­czął od wschod­niej czę­ści te­renu. Stado pa­sie się od kilku ty­go­dni po stro­nie po­łu­dniowo-wschod­niej.

Luke do­ce­nił te in­for­ma­cje, ale nie za­mie­rzał dzi­siaj ob­jeż­dżać ogro­dze­nia.

– Ogro­dze­niem zajmę się rano – stwier­dził. – My­ślę, że naj­pierw od­wie­dzę pań­skiego są­siada.

Za­mie­rzał spraw­dzić Nate’a Ba­xtera. Chło­pak był je­dy­nym po­dej­rza­nym. A je­śli Luke wy­cią­gnął ja­kie­kol­wiek wnio­ski ze swo­jej mło­do­ści, wie­dział, że prze­peł­nieni gnie­wem chłopcy po­tra­fili wy­rzą­dzać po­ważne szkody. A im bar­dziej krzyw­dzili in­nych, rów­no­cze­śnie tym bar­dziej krzyw­dzili sami sie­bie. Jed­nak nie zda­wali so­bie z tego sprawy do chwili, aż było za późno.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: