- nowość
- promocja
W obronie honoru - ebook
W obronie honoru - ebook
Na polu walki stawił czoła wielu niebezpieczeństwom, ale nie ma nic bardziej niebezpiecznego niż zakochanie się.
Luke Davenport dotąd poświęcał się walce – w obronie kraju, godności, a także tych, którzy nie potrafili sami zawalczyć o siebie. Teraz, kiedy pozostali Jeźdźcy Hangera zaczęli prowadzić bardziej udomowiony tryb życia, on sam mierzy się z burzą uczuć. Gdy pojawia się okazja do rozpracowania grupy złodziei bydła, korzysta z niej bez wahania.
Damaris Baxter do perfekcji opanowała sztukę bycia niewidzialną. Spokojna i cicha, najczęściej ucieka w świat książek i haftu. Wszystko się zmienia, gdy jej brat nagle umiera i kobieta ma przejąć opiekę nad jego synem, Nathanielem. Przeprowadza się do Teksasu i zamierza stworzyć chłopcu dom, który jest mu teraz tak bardzo potrzebny.
Kiedy Nate wpada w tarapaty, na jego drodze pojawia się Luke. Mężczyzna pomaga mu, czym zaskarbia sobie wdzięczność Damaris. Narastają jednak podejrzenia dotyczące tajemniczej śmierci jej brata. Wraz z kolejnymi pytaniami stawianymi przez pannę Damaris wzmaga się niebezpieczeństwo, a rodzina, do której Luke coraz bardziej się zbliża, staje wobec poważnego zagrożenia.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68304-05-3 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Saint Louis, Missouri
1895
Niewidzialne osoby rzadko otrzymywały korespondencję. Był to fakt, z którym Damaris Baxter już dawno się pogodziła. Kiedy więc gospodyni weszła do salonu, niosąc kopertę zaadresowaną do niej, a nie do jej ciotki Berthy, potrzebowała chwili, aby przetrawić to bezprecedensowe zdarzenie.
Jako najmłodsza z ośmiorga dzieci, niewyróżniająca się urodą ani zachowaniem, Damaris przyzwyczaiła się do bycia pomijaną. Prawdę mówiąc, zdobyła rekord rodziny Baxterów w byciu zapominaną podczas wspólnych wyjść, ponieważ stało się to aż pięć razy. Jej brat Joseph dokonał tego dwukrotnie, a to on najczęściej oddalał się gdzieś po przeliczeniu dzieci. Nigdy jednak nie został naprawdę zostawiony, tylko po prostu na chwilę się zgubił. Rodzice Damaris pewnego razu zapomnieli o niej na całe popołudnie i nawet nie zauważyli jej nieobecności aż do momentu, kiedy nie pojawiła się na kolacji.
Mama zganiła ją, że jest za cicha i chowa się, by czytać książki, zamiast brać udział w rodzinnych zajęciach. Na przyszłość kazała Damaris zwracać na siebie większą uwagę, żeby nie została ponownie zapomnianą. Kobieta płakała podczas udzielania reprymendy, a potem niemal udusiła córkę, kiedy przytuliła ją na zakończenie, jednocześnie zapewniając ją, że jest kochana, mimo że nie zapada w pamięć.
Bycie niewidzialnym potrafiło się czasem do czegoś przydać. Zapomniane dziewczęta rzadko odpytywano przed całą klasą. Ani nie zapraszano ich do tańca, kiedy miały pod ręką książkę, którą chciały przeczytać. Jednak gdy nadchodził wiek odpowiedni na zamążpójście, niewidzialność stawała się poważną wadą. Zawsze znajdowała się ładniejsza, bystrzejsza czy bardziej urocza panna, która przyciągała uwagę kawalerów. I tak właśnie Damaris w wieku dwudziestu trzech lat skończyła jako towarzyszka swojej ciotki Berthy. Nie tylko wylądowała na półce, ale znalazła się w tylnej części, za bibelotami, tam gdzie się zbiera kurz. U ciotki przynajmniej stała się w jakiś sposób użyteczna.
Zebrała swoje rozproszone myśli, odłożyła robótkę i sięgnęła po list.
– Dziękuję, Anno. – Nie chciała pokazać po sobie zdziwienia, ale mimo starań w jej głosie dało się usłyszeć lekką zadyszkę.
Anna oczywiście to zauważyła i się uśmiechnęła.
– To z Teksasu, panienko.
– Z Teksasu? – Od Douglasa? Jednak pismo na kopercie nie należało do niego. Nie żeby była ekspertem w rozpoznawaniu kaligrafii swojego brata. Był od niej starszy o piętnaście lat i przez większą część jej życia mieszkał daleko. Przeprowadził się do Teksasu zaraz po tym, jak urodził mu się syn, i tylko raz wrócił do Missouri, na Boże Narodzenie po śmierci żony.
Siedmioletni Nathaniel wydawał się wtedy bardzo zagubiony i wycofany. Serce Damaris pękało z bólu, kiedy patrzyła na pogrążonego w żałobie bratanka. Mimo swoich szesnastu lat wiedziała już, że nie ma słów, które potrafią zlikwidować ból, zdecydowała się więc na milczenie. Po prostu dbała o to, żeby nie był sam. Siadała obok niego, gdy się bawił. Przynosiła mu z kuchni ciasteczka. Proponowała, że mu poczyta. Kiedy w końcu poczuł się na tyle komfortowo, by wdrapać się na jej kolana i pomóc przewracać strony, straciła dla niego głowę. Pisała do niego listy i co roku wysyłała mu drobne prezenty na urodziny i Boże Narodzenie. Nigdy nie przejmowała się tym, że jej nie odpisywał. Trudno było oczekiwać, żeby mały chłopiec korespondował z ekscentryczną ciotką, której prawdopodobnie nawet nie pamiętał. Była z nim przez dziesięć dni. To przecież zaledwie kropla w oceanie jego dziecięcego życia. Douglas, jego ojciec, pisywał do swojej matki kilka razy w roku, więc Damaris miała wiadomości o Nathanielu z drugiej ręki.
– Mam nadzieję, że to nie żadne złe wieści – odezwała się Anna, kiedy Damaris nawet się nie ruszyła, żeby otworzyć list.
Mocno waliło jej serce. Co innego mogło tam być, skoro list przyszedł od nieznajomego? Chyba że… czy mógł być od jej bratanka? Miałby teraz ile? Czternaście lat? Może to było jego pismo. Proszę, Boże, niech to będzie list od Nathaniela, a nie od jakiegoś nieznajomego ze złymi wiadomościami.
Damaris położyła sobie kopertę na kolanach z ostrożnością krawcowej układającej kawałek drogiej weneckiej koronki. Pogładziła dłonią przód koperty, po czym zdobyła się na odwagę i odwróciła ją, żeby sprawdzić, co się kryje w środku. Lekko drżała jej ręka, gdy wyciągała i rozkładała list.
Szanowna Panno Damaris Baxter,
piszę z ciężkim sercem, aby poinformować Panią o niespodziewanej śmierci Pani brata. Zwłoki Douglasa Baxtera wydobyto z jeziora Madison 7 marca 1895 roku.
Damaris wydała cichy krzyk. Jej brat się utopił? To niemożliwe. Douglas był sprawny i silny, dobry w prawie każdej dyscyplinie sportu, łącznie z pływaniem. Niezwykle żywo pamiętała lato, kiedy skończyła pięć lat, a jej brat postanowił, że nauczy pływać całe młodsze rodzeństwo Baxterów. Była za mała, żeby robić wiele więcej niż tylko płakać i trzymać się go kurczowo, ale pod koniec lata wszyscy, łącznie z nią, pływali samodzielnie w jeziorku. Jak zatem możliwe, że utonął?
– Czy wszystko w porządku, panienko? – Anna zwróciła się do niej po tym, jak poprawiła koc leżący na kolanach ciotki Berthy. Staruszka cicho pochrapywała w fotelu przy oknie.
– Chodzi o mojego brata Douglasa. On… Znaleźli go…
Nie potrafiła tego wypowiedzieć, a przez to – urzeczywistnić.
Oczy Anny złagodniały od współczucia.
– Bardzo mi przykro. Czy powinnam obudzić panią?
Damaris pokręciła głową.
– Nie. Jeszcze nie. – Potrzebowała czasu, żeby się opanować i okiełznać emocje, zanim przekaże ciotce tę wiadomość. A co z jej matką? Czy już jej powiedziano? Taki list na pewno wysłano by do rodziców zmarłego. Dlaczego więc dotarł też do niej?
Zamrugała powiekami, żeby pozbyć się wilgoci z oczu, po czym skupiła się ponownie na czytaniu.
Przyczynę śmierci określono jako nieszczęśliwy wypadek. Jest to prawdziwa tragedia, która zakończyła życie mężczyzny w sile wieku.
Składam Pani najszczersze kondolencje.
Damaris zerknęła niżej na podpis – „Z poważaniem Ronald Mullins”. Prawnik? Spodziewałaby się prędzej zawiadomienia od duchownego czy przyjaciela. Nigdy nie słyszała o Ronaldzie Mullinsie ani nie kojarzyła, żeby w listach, które Douglas pisał do matki, były o nim jakiekolwiek wzmianki.
Pan Douglas Baxter wyznaczył Panią, Panno Damaris Baxter, na opiekunkę prawną jego syna, Nathaniela. Została Pani również powołana na zarządcę majątku chłopca, w tym środków bankowych i nieruchomości pozostawionych przez pana Baxtera. Przekażę Pani kopie wszystkich odpowiednich dokumentów, kiedy przybędzie Pani po dziecko.
Jestem do Pani dyspozycji, Panno Baxter. Wyrażam gotowość do pomocy w każdy możliwy sposób, który ulży Pani w czasie żałoby.
Z poważaniem
Ronald P. Mullins
Douglas wybrał ją? Damaris ledwo mogła znaleźć siłę, by wyrwać się z odrętwienia spowodowanego szokiem. Powierzył opiekę nad Nathanielem swojej najmłodszej siostrze, którą ledwie znał. Dlaczego nie rodzicom albo Bartholomew? Bart był tylko rok młodszy od Douglasa i miał dzieci w wieku zbliżonym do Nathaniela. Wydawałoby się to logicznym wyborem. A jednak Douglas zdecydował się na nią. Może dlatego, że nie była obciążona żadnymi zobowiązaniami, które mogłyby ją ograniczać czy odwracać uwagę. Jako jedyna z całego rodzeństwa nie założyła rodziny, która trzymałaby ją w Saint Louis. Była wolna i mogła wyjechać w każdej chwili, by poświęcić się całkowicie opiece nad bratankiem.
A może… Damaris wstrzymała oddech. Może wybór należał do Nathaniela. Ta myśl sprawiła, że szybciej zabiło jej serce. Co, jeśli chłopak pamiętał ciotkę Maris i poprosił, żeby to ona została jego opiekunką?
Zostać wybraną ze względu na samą siebie – to było skrywane pragnienie jej serca. Być ważną dla kogoś. Być kimś więcej niż tylko wychwalaną służącą, która przynosiła jakieś przedmioty czy zabawiała ciotkę w zależności od jej kaprysów. Być dla kogoś upragnioną, naprawdę, taką, jaka jest. Widoczną zamiast niewidzialną. Cenioną, a nie jedynie tolerowaną.
– Muszę się spakować. – Damaris zerwała się z sofy z taką prędkością, że koszyk z robótkami ręcznymi i nićmi przewrócił się na podłogę, razem z tamborkiem.
Spod okna dobiegł dźwięk chrapania, a ciotka Bertha nerwowo się poruszyła.
– Damaris? Dlaczego tak się kręcisz? Wiesz, że nie lubię, gdy mi się przeszkadza podczas popołudniowej drzemki. Ty niezdarna dziewczyno – starsza kobieta zganiła ją, gdy zauważyła przewrócony koszyk i jego rozsypaną na dywan zawartość. – Posprzątaj ten bałagan, a potem przynieś mi mój lek na uspokojenie. Nie mogę pozwolić, żeby nerwy mi się rozstroiły.
Anna szybko podbiegła i pomogła odstawić na miejsce koszyk z robótkami. Damaris uśmiechnęła się w podziękowaniu i odeszła. Miała teraz kufry do spakowania i musiała sprawdzić rozkład jazdy pociągów, bo była potrzebna bratankowi.
– Przepraszam, ciociu Bertho. Nie mam czasu, żeby przynieść twój lek. Przeprowadzam się do Teksasu.1
Madisonville, Teksas
Sześć tygodni później
Nathanielu? To ty? – Damaris podniosła wzrok znad niekształtnego bochenka chleba, który właśnie wyciągnęła z blaszki.
Na korytarzu rozległo się dudnienie kroków, ale nikt nie odpowiedział na jej pytanie. Nie żeby spodziewała się jakiejkolwiek reakcji. Nathaniel wolał udawać, że ciotka nie istnieje, niż angażować się w jakąkolwiek formę komunikacji werbalnej. Posępne spojrzenia, przesadne wywracanie oczami i łatwe irytowanie się były bardziej w jego stylu. Po tym, jak Damaris zawitała do Teksasu, nie minął nawet dzień, a jej wzniosłe złudzenia o matkowaniu słodkiemu chłopcu o złamanym sercu, który wychodzi z żałoby, zwiędły i zniknęły w starciu z rzeczywistością.
Nathaniel mimo swoich czternastu lat był bardziej mężczyzną niż chłopcem, przynajmniej pod względem postury i uporu. Dorównywał jej wzrostem i wyprzedzał ją swoim sprytem, ciągle znajdując nowe sposoby, żeby ją torturować. Zdarzyło jej się już obudzić, gdy jakaś kura dziobała jej kołdrę na wysokości brzucha, innym razem wąż wpełzł jej na plecy pod nocną koszulę, a na twarz spadła jej para żab. To wymagało więcej siły, niż sądziła, ale nie wróciła z krzykiem do ciotki Berthy.
Jednak pod wszystkimi tymi psikusami, sarkazmem i gniewem krył się mały chłopiec, którego pamiętała. Chłopiec, który stracił ojca – kluczowy element spinający jego życie. Czy to dziwne, że z trudem panował nad sobą? Nie miał nikogo, kto dawałby mu bezpieczeństwo i oparcie. Nikogo oprócz niej, ciotki, którą ledwie znał, a ufał tym mniej.
Przez pierwszy tydzień Damaris zasypiała, opłakując nie tylko brata, ale także swoje wyobrażenia o domu i przynależności. Postanowiła jednak stawić czoła wyzwaniu, jakim był bratanek. Użalanie się nad sobą w niczym by jej nie pomogło. Jeśli chciała prawdziwej relacji z Nathanielem, musiała o nią zawalczyć. Odpowiedzieć uporem na upór. Niezależnie od tego, jak mocno by naciskał, zamierzała udowodnić, że jest godna zaufania, i przekonać go do siebie wiernością i troską. Jeśliby wybuchł gniewem, ona chciała zareagować cierpliwością. Gdyby jej unikał, zamierzała go szukać. Jeśliby ją ignorował, miała wytrwale prowadzić jednostronne rozmowy.
– Jak było w szkole? – odezwała się, podnosząc głos, żeby dotarł do jego pokoju. – Masz dużo na zadanie? Mogę ci pomóc po kolacji, jakbyś chciał.
W zeszłym tygodniu wstąpiła do nich pani Tatum i powiadomiła Damaris, że oceny Nathaniela znacząco spadły w ciągu ostatniego miesiąca. Chodził do szkoły tylko czasami, a kiedy się pojawiał, nie angażował się w lekcje. Najgorsze było to, że zaczął wdawać się w bójki podczas przerw.
On Cię potrzebuje, Panie, ale mam wrażenie, że odpycha Cię tak samo, jak odpycha mnie. Pokaż mi, jak mu pomóc.
Zdała sobie sprawę, że będzie potrzebować boskiej interwencji, żeby dotrzeć do tego chłopca. Wierzyła w swoją zdolność do obdarowywania go miłością, jednak odczuwała absolutny brak pewności siebie, jeśli chodzi o dyscyplinowanie. Próbowała upominania i reprymend, ale powodowały one tylko większy bunt i kolejne psikusy, więc ostatnio stała się bardzo pobłażliwa. Wiedziała, że powinna stawiać granice, ale było to trudne do wykonania, skoro Nathaniel nie uznawał jej autorytetu.
– Na kolację będziemy mieć grzanki z sosem. – Jedno z nielicznych dań w jej wykonaniu, przy których brał dokładki.
Umiejętności kulinarne Damaris skupiały się bardziej wokół kuchenki niż piekarnika. Potrafiła z pewnym powodzeniem smażyć, dusić i gotować, ale problemy pojawiały się nieuchronnie, gdy tylko próbowała korzystać z piekarnika. Na kuchence mogła przestawić naczynie ze zbyt gorącego miejsca na chłodniejsze lub odwrotnie, ale subtelne kalkulacje w zakresie równoważenia zmiennych drewna, temperatury i zasuw zawsze kończyły się niepowodzeniem. Dlatego właśnie znajdował się przed nią niekształtny bochenek. Odwróciła chleb i umieściła na kratce do studzenia. Przynajmniej nie był przypalony, a tylko lekko zapadnięty z jednej strony.
Nie wszystko mogło być piękne. Była to prawda, z którą Damaris pogodziła się już dawno temu, gdy jej własny wygląd okazał się po prostu zwyczajny. Jednak zewnętrzne piękno rzeczy nie powinno decydować o ich wartości. Wartość chleba leżała w jego zdolności do napełniania pustego żołądka, a nie w tym, jak bardzo cieszył oko. Nie pogardziłaby swoim niekształtnym bochenkiem tylko dlatego, że nie był tak ładny jak te w witrynie piekarni.
– Możemy zjeść trochę tych smażonych jabłek, które zrobiłaś w zeszłym tygodniu na deser?
Damaris pisnęła i się odwróciła.
– Nathanielu! Wystraszyłeś mnie.
Jej bratanek opierał się o framugę drzwi, z rękami skrzyżowanymi na piersi, a przydługawe brązowe włosy opadały mu na oczy. Jednak mimo obronnej postawy nie dało się nie zauważyć błysku satysfakcji w jego spojrzeniu. Był dumny, że ją wystraszył. Jak na kogoś, kto pięć minut wcześniej przemierzał dom z subtelnością pijanego bawołu, potrafił się ostrożnie skradać.
– I co? Możemy? Zjeść te jabłka?
Uśmiechnęła się. Jej irytacja stopniała, a serce zmiękło. Nathaniel tak rzadko prosił ją o cokolwiek.
– Oczywiście.
W piwnicy została im połowa kosza kwaśnych zielonych jabłek. Może uda jej się zrobić jeszcze szarlotkę z cynamonem.
– Dzięki, ciociu Maris.
Gdzieś z tyłu głowy pojawił się jej sygnał ostrzegawczy. On jej nigdy nie dziękował. Po prostu zjadał wszystko, co przed nim postawiła, a potem znikał albo na zewnątrz, albo w swoim pokoju.
Nathaniel odsunął się od ściany.
– Wrócę przed kolacją.
Damaris uśmiechnęła się promiennie, odrzucając cynizm i podejrzenia, zanim chłopak zdążyłby je wyczuć.
– Bądź ostrożny.
Wzruszył ramionami, jakby chciał strącić jej zmartwienie, zanim mogłoby mu na nich osiąść, po czym zniknął w korytarzu. Chwilę później drzwi frontowe się zatrzasnęły.
Westchnęła. Może kiedyś przyjmie jej uczucie. A nawet odwzajemni. W końcu miłość to najsilniejsza siła na ziemi. Ponieważ nie pochodziła stąd. Miała boską naturę i odzwierciedlała istotę Boga. Pewnego dnia zwycięży, jeśli tylko Damaris pozostanie jej wierna. Należało się skupić na celu, a nie na rozpamiętywaniu soli w herbacie czy żab na twarzy.
Nieświadomie wróciło do niej wspomnienie – śliskie żabie brzuchy dotykające jej warg i lepkie łapy muskające podbródek. Gdy się wtedy zbudziła i jęknęła z przerażenia, jedna żaba wpadła jej na moment do ust. Damaris się wzdrygnęła. Tamtego ranka użyła pół opakowania proszku do zębów, próbując wymazać nieprzyjemny smak i doznanie. Na szczęście Nathaniel nie powtarzał swoich wybryków. Nie sądziła, że przeżyłaby kolejne spotkanie z żabami.
Nieważne. Teraz miała przynieść jabłka. Nie zamierzała odrzucić pierwszej prośby swojego bratanka, zwłaszcza że była tak łatwa do spełnienia.
Zostawiła chleb do wystygnięcia i ruszyła w stronę wejścia do piwnicy – drewnianych drzwiczek znajdujących się w podłodze w kuchni. Pochyliła się i podniosła je. Następnie przytrzymała spódnicę, żeby widzieć, gdzie postawić stopy, po czym zeszła po drabinie do chłodnego, wilgotnego pomieszczenia. Podeszła do kosza stojącego w kącie, obok półek z konserwami, i wzięła jeden z owoców do ręki. Delikatnie go ścisnęła, sprawdzając, czy nie jest poobijany. Chciała użyć najlepszych składników. Znalazła miękkie miejsce na skórce, więc odłożyła jabłko do kosza i sięgnęła po następne. Gdy tylko jej palce zacisnęły się na owocu, wokół zrobiło się ciemno.
Bum! Drzwiczki do piwnicy zatrzasnęły się i zapanował mrok.
– Nathaniel! – Damaris upuściła jabłko i podbiegła do drabiny.
Przecież by jej tu nie zamknął. Zdarzały mu się psoty, ale nie był złośliwy. Chyba że… może to była zemsta za jego okno?
Wymykał się nocami, mimo jej upomnień, żeby przestał to robić. Nie zważał na jej nalegania, że wychodzenie po zmroku nie jest bezpieczne. Przekonywanie go nie powiodło się, ale nie mogłaby być odpowiedzialną opiekunką, gdyby nie zrobiła nic, aby go powstrzymać. Wczoraj zabiła jego okno gwoździami od zewnątrz, z nadzieją, że taka przeszkoda przynajmniej sprawi, że chłopak zatrzyma się i pomyśli, zanim ucieknie w noc. Dzisiaj przy śniadaniu nic na ten temat nie powiedział, po prostu, jak zwykle, wyszedł szybko do szkoły. Myślała, że nie zauważył, co zrobiła.
Najwidoczniej się myliła.
– Dobrze, Nathanielu. Wyraziłeś swoje zdanie – krzyknęła, szukając po omacku drabiny. – Możesz mnie teraz wypuścić.
Usłyszała szuranie. Zabrzmiało to jak nogi stołu na drewnianej podłodze. Coś głośno stuknęło bezpośrednio nad jej głową.
– Mam dla ciebie propozycję, ciociu Maris. – Z góry odezwał się głos Nathaniela, spięty i złowieszczy. – Jeśli wydostaniesz się z piwnicy przed kolacją, to ja przestanę używać mojego okna jako drzwi. Ale jeśli będziesz dalej uwięziona, kiedy wrócę, to pozwolisz mi chodzić gdziekolwiek i kiedykolwiek zechcę, i nie będziesz próbowała mnie przed tym powstrzymywać.
Potrząsnęła głową.
– Nie mogę się na to zgodzić. Moim zadaniem jest cię chronić.
– Nie, to nie jest twoje zadanie. To zadanie mojego ojca, ale jego już tu nie ma, więc teraz sam się o siebie troszczę!
Na podłodze zadudniły kroki, po czym stopniowo ucichły.
– Nathaniel!
Drzwi się zatrzasnęły.
Zostawił ją tu. Uwięzioną w ciemności.
Dawna, nieśmiała Damaris usiadłaby na ziemi i rozpłakała się. Jednak Damaris z Teksasu miała więcej odwagi. Płacz nie wydobędzie jej z tej piwnicy. W przeciwieństwie do starań i pomysłowości.
Zauważyła wąziutkie smużki światła, które zarysowywały kształt klapy w podłodze. Ustawiła się pod drzwiczkami i machała rękami, aż natrafiła na drabinę. Złapała za nią, postawiła stopę na dolnym szczeblu i zaczęła się wspinać. Kiedy znalazła się kilka stopni wyżej, sięgnęła do uchwytu i popchnęła drzwiczki. Nie drgnęły. Wspięła się jeszcze wyżej, pochyliła głowę do przodu i skuliła ramiona, tak że górna część pleców nacisnęła na klapę.
Proszę, Panie Boże, niech to zadziała.
Zacisnęła zęby i z całych sił odepchnęła się nogami. Drzwi się poruszyły. Nieznacznie, ale jednak. Spróbowała ponownie, a jęknięcie z wysiłku prawie przerodziło się w krzyk.
Niestety nie przyniosło to żadnego skutku. Drzwi poruszyły się zaledwie o parę centymetrów. Może nawet mniej. Stół, którym przystawił je Nathaniel, był za ciężki.
No dobrze. Starania i pomysłowość oparta na czystej sile nie działały, kiedy było się kobietą, przyzwyczajoną bardziej do haftowania niż dźwigania stołów. Musiała przejść do opcji numer dwa. Cierpliwości.
Prawdziwa walka nie polegała na starciu z drewnem i zawiasami. Jej przeciwnikiem był uparty, gniewny, zraniony chłopak, a ona nie mogła pozwolić sobie na porażkę. Przecież chodziło tu o dobro Nathaniela. Być może była bezradna w kwestii wydostania się z tej dziury, ale mogła kontrolować to, jak się zachowa, kiedy bratanek ponownie się tu pojawi. Ciocia Maris nie będzie płakać i się załamywać. Nie pozwoli się pokonać i zranić. Nawet nie będzie się trzęsła z gniewu i oburzenia.
Nathaniel znajdzie ją spokojną, uśmiechniętą i gotową zrobić mu najlepsze smażone jabłka, jakie kiedykolwiek jadł.
Strategia nadstawiania drugiego policzka. Zachęcał do tego Bóg, więc musiało zadziałać.
Wszystko, co potrzebowała teraz zrobić, to nie oszaleć, wyobrażając sobie różne obrzydliwe stworzenia, które zamieszkują piwnice. Istoty, które wychodzą ze swoich dziur, kiedy światła gasną.
Damaris usiadła na dolnym szczeblu, ciasno owinęła sobie spódnicę wokół nóg i założyła ramiona. To będzie tylko godzina czy dwie. Da radę.
Z kąta dobiegło skrzypnięcie. Jej wzrok natychmiast skierował się w tamtą stronę, ale ciemność nie pozwalała nic zobaczyć. Za jej plecami odezwało się delikatne postukiwanie. Przyciągnęła nogi bliżej ciała i zaczęła mruczeć. Da radę. To tylko dźwięki. Wzmocnione przez ciemność. Coś zaswędziało ją na czubku głowy. Potrząsnęła włosami i machnęła ręką, ale wyczuła tylko swoją fryzurę i wsuwki. Wytrzyma. Coś muskało ją po karku. Gwałtownie podniosła się z drabiny i cała się zatrzęsła. Cierpliwość nie była chyba jednak najlepszą opcją. Dotknęła swędzącego miejscu na karku, po czym gorliwie zaczęła się modlić o opcję numer trzy.2
Luke Davenport podjechał pod dom znajdujący się na ranczu Triple G. Prowadził swojego konia Titana w stępie, żeby móc obserwować otoczenie. Zauważył zabudowania sąsiadów od zachodu, kilka gospodarstw na północy, w pobliżu Madisonville, i opustoszały teren od strony południowej. Złodzieje bydła prawdopodobnie przyszli i uciekli w tamtym kierunku.
Koń zastrzygł uszami, a Luke pochylił się lekko do przodu i poklepał go po karku.
– Tak – szepnął. – Widzę go.
W cieniu na werandzie stał mężczyzna ze strzelbą w ręce.
Luke zatrzymał Titana. Rosły kasztan natychmiast go posłuchał, jakby wyczuwając zamiar swojego pana, zanim ten pociągnął za wodze.
Titan był jednym z pierwszych koni w Gringolet, które Luke zaczął ujeżdżać, gdy jego dawny kapitan zajął się prowadzeniem osławionej hodowli. Kiedy Matt Hanger ożenił się i oficjalnie zawiesił działalność Jeźdźców, zatrudnił ich wszystkich, żeby przygotowywali konie dla wojska i lokalnych klientów.
Luke lubił tę pracę, szczególnie że Matt wyznaczał mu do ujeżdżania najbardziej nieokiełznane rumaki. Dla niego im były dziksze, tym lepiej. Uwielbiał stawać naprzeciw godnego przeciwnika i w ten sposób znajdować ujście dla własnych pierwotnych instynktów. Tego właśnie mu brakowało, odkąd odszedł z kawalerii. Bycie jednym z Jeźdźców pozwalało mu zaspokajać te potrzeby. Ściganie bandytów, uchylanie się przed pociskami podczas strzelanin czy rozpracowywanie gangów przestępców dawało życiu wyrazisty smak. Luke robił to najlepiej, jak potrafił. Wojsko ukierunkowało jego brawurę i nadało jej cel. Potem Matt udoskonalił te aspiracje i przemienił je w misję chronienia życia i dobytku przyzwoitych ludzi przed pozbawionymi skrupułów przestępcami. Ostatnio jednak Luke miał wrażenie, że jego poczucie celu nieco przybladło. Tak jak szabla nieużywana w boju, jego sens egzystencji przytępił się i stracił blask. Matt i pozostali mogli odwiesić broń jako upamiętnienie dawnych czasów, ale Luke nie miał w życiu nic innego. Kim był, jeśli nie wojownikiem?
Przerażała go myśl o olbrzymiej pustce, która pojawiała się w jego głowie jako odpowiedź na to pytanie, więc złapał się pierwszej możliwej wymówki, byle tylko przystąpić do działania. Wilson Grimes, dawny kawalerzysta, który służył niegdyś pod dowództwem Matta, napisał do niego z pytaniem, czy Jeźdźcy mogliby zająć się sprawą złodziei bydła, z którymi borykał się jego brat w hrabstwie Madison. Luke zgłosił się do tego zadania, jeszcze zanim Matt skończył czytać list.
Wiedział, że tym razem będzie zdany na siebie. Pozostali Jeźdźcy nie mogli mu towarzyszyć. Działał już wcześniej w pojedynkę i wiedział, że sobie poradzi. Jego przyjaciele mieli teraz ważniejsze sprawy. Żona Matta za kilka tygodni oczekiwała narodzin ich pierwszego dziecka. Jonah niedawno się ożenił i miał pod opieką gospodarstwo. A Wallace pełnił obowiązki zastępcy szeryfa i dbał o spokój i bezpieczeństwo mieszkańców Kingsland. Nikt poza Lukiem nie mógł po prostu zostawić wszystkiego w jednej chwili i wyjechać.
– Dzień dobry – zawołał. – Jestem Luke Davenport. Przyjechałem się zobaczyć z Oliverem Grimesem. Przysyła mnie Matthew Hanger.
Mężczyzna stojący na werandzie wyszedł z cienia, skierował lufę strzelby w ziemię i się uśmiechnął.
– Panie Davenport! Witam. – Zszedł po schodkach i ruszył w kierunku Luke’a. – Nawet pan nie wie, jak się cieszę, że pan tu jest. Proszę, niech pan wejdzie. Zaraz ktoś z moich ludzi zajmie się pańskim koniem. – Zagwizdał, a ze stodoły wyszedł starszy mężczyzna o pałąkowatych nogach, tak krzywych, że zmieściłby się między nimi młody bizon. – Quincy, zaopiekuj się koniem pana Davenporta, dobrze?
– Oczywiście, szefie. – Mężczyzna podchodził spokojnie w czasie, gdy Luke zsiadał z siodła. – Piękny koń. Jak się nazywa?
– Titan. – Luke poklepał kasztana po karku, po czym dał wodze do ręki staremu oborowemu, któremu oczy aż błyszczały z podziwu.
– Pasuje do niego – stwierdził Quincy, przyglądając się zwierzęciu uważnie i z wprawą. – Ile mierzy? Pewnie gdzieś z metr siedemdziesiąt w kłębie?
Luke się uśmiechnął.
– Metr siedemdziesiąt siedem. – Sam miał ponad metr dziewięćdziesiąt, więc potrzebował odpowiednio wysokiego konia.
Quincy zagwizdał cicho.
– Oho ho. Chyba będę potrzebował drabiny, żeby go rozsiodłać.
– Na razie wystarczy poluzować mu popręg i dać trochę wody – powiedział Luke. – Będę chciał objechać posiadłość po tym, jak pana szef zrelacjonuje mi, co się tu ostatnio wydarzyło.
Quincy przytaknął.
– Dobrze. – Spoważniał, gdy spojrzał w oczy swojemu chlebodawcy. Skinął głową do obu mężczyzn. – Titan będzie gotowy, kiedy trzeba.
Luke dotknął ronda kapelusza.
– Dziękuję.
– Wejdźmy do środka. – Oliver Grimes wszedł po stopniach i otworzył drzwi.
Luke udał się za nim i zdjął kapelusz, kiedy przekraczał próg.
– Wilson powiedział mi, że napisał do kapitana Hangera z prośbą o pomoc – mówił Grimes, zamykając. Poprowadził Luke’a przez salon do niewielkiego gabinetu z tyłu domu. – Wiedziałem, że Jeźdźcy zawiesili działalność. Nie spodziewałem się, że cokolwiek z tego wyjdzie. A tymczasem pan przyjechał.
Tak. Był tu. Tak bardzo chciał się podjąć tego zlecenia, że nie wysłał nawet telegramu z potwierdzeniem. Po prostu pojawił się pod drzwiami, jak jakiś bezpański pies w poszukiwaniu kości.
Grimes z uśmiechem odsunął się, żeby przepuścić Luke’a w drzwiach. Kiedy obaj znaleźli się w pomieszczeniu, gospodarz spoważniał. Można było odnieść wrażenie, że to miejsce służy do przechowywania jego zmartwień i napięcia. Luke nie chciał, żeby ogarnęła go przytłaczająca atmosfera. Grimes skinął i wskazał mu krzesło, po czym sam zajął miejsce za pokaźnym dębowym biurkiem.
Oparł przedramiona na blacie i wziął głośny oddech.
– Jak dotąd straciłem dziesięć sztuk bydła, ale to nie są zwykłe kradzieże. Oni robią to stopniowo. Tak jakby się ze mną droczyli.
Luke postawił pewnie stopy na ziemi, po czym oparł dłoń na kolanie i pochylił się do przodu.
– Jak to?
– Za każdym razem kradną jedną czy dwie krowy. Nie ma żadnych śladów końskich kopyt ani zamieszania w stadzie. Zakradają się w nocy, znajdują jakąś sztukę na uboczu i zabierają ją. Mam nocnego stróża, ale moje gospodarstwo jest niewielkie. Nie jestem dużym hodowcą z tysiącami sztuk bydła i kilkunastoma pracownikami. Mam dwieście krów i trzech pomocników, nie licząc starego Quincy’ego. Dziesięć skradzionych krów oznacza dla mnie stracone pięć procent stada. Jeśli nie znajdę sposobu na powstrzymanie tych kradzieży, za miesiąc ubędzie mi dwadzieścia pięć procent. Za trzy miesiące mogę już być bez bydła.
Wydawało się czymś ryzykownym dla złodziei, żeby wracać wielokrotnie na miejsce przestępstwa. A może to był ktoś, kto działał w pojedynkę?
– Znalazł pan jakieś przecięte druty w ogrodzeniu?
Grimes postukał bokiem kciuka w blat biurka, a narastająca frustracja sprawiała, że odgłos nabierał intensywności.
– Nie. Sprawdzam ogrodzenie za każdym razem, kiedy zniknie mi sztuka ze stada. Nie znalazłem żadnych przeciętych czy obniżonych fragmentów. – Podniósł rękę nad biurkiem i zacisnął dłoń w pięść. – Nie mam pojęcia, jak do tego dochodzi.
– Wydaje się, że to może być ktoś z miejscowych, skoro wracają. Może jakaś biedna rodzina chce wyżywić swoje dzieci?
Grimes spojrzał na niego spode łba.
– Pomyślałbym tak, gdyby zabrali jedną krowę. Ale dziesięć? Tu nie chodzi o jedzenie. To coś osobistego.
Luke się wyprostował.
– Ktoś ma w tym jakiś interes? – Byłoby to bardziej uzasadnione, gdyby chodziło o zemstę czy zrobienie komuś na złość. Złodzieje bydła robili to dla pieniędzy, a jedynym sposobem na zarobek, który przewyższyłby ryzyko, byłaby kradzież jak największej liczby krów i zniknięcie z okolicy. Trzeba było zmienić oznaczenie bydła i znaleźć kupca, który nie sprawdzałby tego zbyt dokładnie. Ale jeśli głównym motywem nie były pieniądze, otwierało to kolejne możliwości.
– W tym właśnie cały problem. – Grimes odchylił się i uderzył dłonią o podłokietnik. – Nie przychodzi mi do głowy nikt, kto chciałby mnie doprowadzić do bankructwa. Kilka lat temu zwolniłem pomocnika, bo kiepsko się sprawował, ale z tego, co wiem, przeprowadził się do Kolorado. A z ludźmi w miasteczku nie mam żadnych zatargów.
– A co z pańskimi pracownikami? – Luke zastukał sobie o udo rondem kapelusza. – Może któryś wypił za dużo i powiedział lub zrobił coś, czym kogoś uraził?
Grimes potrząsnął głową.
– Buck i Randall są bardzo opanowani. A jeśli chcą się rozerwać w sobotę wieczorem, raczej grają w karty. Zanim pan spyta, mogę od razu powiedzieć, że nie mają długów. Joe jest młody, więc zrobi czasem coś głupiego, ale taki z niego czaruś, że nikt się na niego nie gniewa.
Luke chrząknął. Dobry pracodawca znał swoich ludzi, ale nikt nigdy nie wiedział wszystkiego. Każdy miał jakieś sekrety. Możliwe, że za tą sprawą stał ktoś z Triple G. Kto inny znałby gospodarstwo na tyle dobrze, żeby wyprowadzić krowę, nie przecinając przy tym ogrodzenia?
– A ktoś z przeszłości? Jakieś nieudane transakcje czy kobiety, które mogą próbować się zemścić?
– Nie. Kupiłem tę ziemię dziesięć lat temu, bez żadnych zobowiązań. Zdobyłem swoje stado po pięciu latach prowadzenia spędów bydła. Rozstałem się w zgodzie z poprzednimi wspólnikami. – Grimes głośno odetchnął i potarł sobie twarz dłonią. – A jeśli chodzi o kobiety, przez te wszystkie lata znałem się bliżej może z garstką, a z nikim nie byłem na tyle blisko, żeby mieć wobec siebie jakiekolwiek oczekiwania. – Chwycił za krawędź biurka i spojrzał Luke’owi prosto w oczy. – Panie Davenport, jestem hodowcą krów. Moje gospodarstwo to moje życie. Nie mam czasu na politykowanie, zalecanie się do kogokolwiek czy wtykanie nosa w nie swoje sprawy. Jedyny człowiek, z którym miałem ostatnio jakieś zatargi, to Doug Baxter, ale on nie żyje, więc to nie może być on.
Intuicja Luke’a od razu zareagowała.
– O co chodziło między panem a Baxterem?
Grimes wzruszył ramionami.
– Zwykłe sprawy. – Wskazał kciukiem do tyłu. – Był właścicielem sąsiedniej działki. Piękny kawałek ziemi porośnięty trawą, ze strumieniem, który byłby idealny dla bydła. Chciałem go od niego odkupić, a on nie był chętny. Ale już mówiłem. On nie żyje od prawie dwóch miesięcy.
– Został tam ktoś z rodziny, kto może żywić do pana niechęć?
Osoby pogrążone w żałobie czasem szukały winnych, żeby w ten sposób przekierować swój bol i gniew.
– Syn. Nate. Nie sądzi pan chyba… – Mężczyzna zamyślił się na chwilę. – Nie. Ten chłopak ma dopiero trzynaście czy czternaście lat. Czasem daje popalić, ale jest nieszkodliwy. Chociaż… teraz, jak się nad tym zastanawiam… to mogłoby wyjaśnić… – Zacisnął usta.
– Co?
– Brakujące krowy to nie jedyna rzecz, jaka mnie ostatnio spotkała.
Luke uniósł brwi, zachęcając Grimesa do wyjaśnień.
– Były też pewne zniszczenia.
– Co na przykład?
– Połowa mojego ogrodu warzywnego została dosłownie posiekana na kawałki. Straciłem w ten sposób zapasy na prawie miesiąc. Konie wypłoszono z zagrody. Jeden z nich okulał. Prawdopodobnie wszedł w norę po pieskach preriowych, kiedy tamten wandal go wystraszył. Różne drobne rzeczy, jakiś skunks w pomieszczeniu dla pracowników czy bomby z nawozu na werandzie przy wejściu. Wszystko to działo się w nocy, podobnie jak kradzieże. Zaczęło się w podobnym czasie. Podejrzewam, że te sprawy są ze sobą powiązane i że to coś na tle osobistym. Nikt z hodowców w okolicy nie stracił bydła, więc prawdopodobnie to ja jestem celem ataków. Nie wiem tylko dlaczego. Ale jeśli to w jakiś sposób powiązane z Baxterem…
– Niech mi pan pozwoli to sprawdzić, zanim wyciągnie pan pochopne wnioski.
Luke wyprostował nogi. Sam dopuszczał się różnych psot, kiedy był mały. Wielokrotnie wpadał w tarapaty. Możliwe, że to ten chłopak z sąsiedztwa był odpowiedzialny za tamte wybryki. Ale kradzież bydła? To znacznie poważniejsze niż jakiś wandalizm.
Klepnął się dłońmi w kolana, po czym wstał z krzesła.
Grimes również się podniósł.
– To znaczy, że bierze pan to zlecenie?
Luke włożył kapelusz i skinął głową.
– Tak.
– Cieszę się. – Mężczyzna wyciągnął z kieszeni klucz, otworzył szufladę biurka i sięgnął do środka. – Rozumiem, że bierze pan połowę ceny z góry. Mogę panu wypisać…
Luke przerwał mu, machając ręką.
– Możemy się tym zająć później. Chcę zacząć, póki jeszcze jest jasno.
Grimes odsunął się od biurka i popatrzył na niego z szacunkiem.
– Powiem Quincy’emu, żeby przygotował konia. Lepiej, żeby pan zaczął od wschodniej części terenu. Stado pasie się od kilku tygodni po stronie południowo-wschodniej.
Luke docenił te informacje, ale nie zamierzał dzisiaj objeżdżać ogrodzenia.
– Ogrodzeniem zajmę się rano – stwierdził. – Myślę, że najpierw odwiedzę pańskiego sąsiada.
Zamierzał sprawdzić Nate’a Baxtera. Chłopak był jedynym podejrzanym. A jeśli Luke wyciągnął jakiekolwiek wnioski ze swojej młodości, wiedział, że przepełnieni gniewem chłopcy potrafili wyrządzać poważne szkody. A im bardziej krzywdzili innych, równocześnie tym bardziej krzywdzili sami siebie. Jednak nie zdawali sobie z tego sprawy do chwili, aż było za późno.
BESTSELLERY
- EBOOK
27,90 zł 31,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK31,90 zł
- EBOOK
32,90 zł 37,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: Prószyński MediaFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: RomansNajnowsza powieść Stephena Kinga Dallas '63, która trafi do polskich czytelników w dniu światowej premiery 8 listopada 2011, odwołuje się do klasycznego motywu literatury fantastycznej, czyli podróży w czasie. Korzystając z ...EBOOK
33,90 zł 39,00
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: Sonia DragaFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: RomansIch gorący i zmysłowy romans zakończył się złamanym sercem i wzajemnymi pretensjami, ale Christian Gray nie może uwolnić się od Anastazji Steele, która uparcie tkwi w jego umyśle, krwi. Zdeterminowany by ją odzyskać, próbuje ...33,50 złEBOOK33,50 zł