Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W oczach Zachodu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W oczach Zachodu - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 505 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od Au­to­ra

Przy­znać na­le­ży, że przez zwy­czaj­ną ko­lej rze­czy „W oczach Za­cho­du” sta­ło się już ro­dza­jem po­wie­ści hi­sto­rycz­nej, któ­rej przed­mio­tem jest prze­szłość.

Uwa­ga ta da się za­sto­so­wać w peł­ni do zda­rzeń po­wie­ści; po­nie­waż jed­nak jest to w swej isto­cie pró­ba przed­sta­wie­nia ra­czej psy­cho­lo­gii Ro­sji, ani­że­li jej sta­nu po­li­tycz­ne­go – śmiem ży­wić na­dzie­ję, że i dzi­siaj nie stra­ci­ła ona cał­ko­wi­cie swe­go zna­cze­nia. W po­chleb­nym tym mnie­ma­niu pod­trzy­mu­je mnie i to, że w wie­lu współ­cze­snych ar­ty­ku­łach na te­ma­ty ro­syj­skie spo­tka­łem się z na­wią­za­niem do nie­któ­rych po­wie­dzeń i opi­nii wy­ra­żo­nych na kar­tach mej książ­ki, a ro­dzaj tych wzmia­nek świad­czy o ja­sno­ści mego wi­dze­nia i traf­no­ści sądu. Nie po­trze­bu­ję chy­ba za­pew­niać, że pi­sząc tę po­wieść nie mia­łem in­ne­go celu na oku, jak przed­sta­wić pod po­sta­cią zda­rzeń zmy­ślo­nych ogól­ną praw­dę za­war­tą w wy­da­rze­niach – wraz z mo­imi szcze­ry­mi prze­ko­na­nia­mi o mo­ral­nym ob­li­czu pew­nych fak­tów mniej lub wię­cej zna­nych ca­łe­mu świa­tu.

Je­że­li idzie o samo po­wsta­nie utwo­ru, mogę po­wie­dzieć, że kie­dy za­czy­na­łem pi­sać, mia­łem wy­raź­ną kon­cep­cję je­dy­nie czę­ści pierw­szej z trze­ma po­sta­cia­mi – Hal­di­na, Ra­zu­mo­wa i rad­cy Mi­ku­li­na – za­ry­so­wa­ny­mi ja­sno w mej gło­wie. Do­pie­ro gdy ukoń­czy­łem część pierw­szą, ob­ja­wi­ła mi się peł­na fa­bu­ła – w ca­łym swym tra­gi­zmie i na­stęp­stwie wy­da­rzeń – jako ca­łość nie­unik­nio­na a za­ra­zem dość roz­le­gła w za­ry­sie, by po­zo­sta­wić swo­bo­dę memu twór­cze­mu in­stynk­to­wi i dra­ma­tycz­nym moż­li­wo­ściom te­ma­tu.

Prze­bie­gu ak­cji wy­ja­śniać nie trze­ba. Na­su­nę­ła się sama – bar­dziej dro­ga­mi uczu­cia niż my­śli. Jest to owoc nie tyle bez­po­śred­nie­go do­świad­cze­nia, ile ogól­nej wie­dzy, wspar­tej przez su­mien­ne roz­wa­ża­nia. Naj­więk­szą.moją tro­ską było zna­leźć i utrzy­mać ton ści­słej bez­stron­no­ści.

Obo­wią­zek ab­so­lut­nej rze­tel­no­ści zo­stał mi na­ło­żo­ny przez wzglę­dy hi­sto­rycz­ne i dzie­dzicz­ne – szcze­gól­ne do­świad­cze­nia na­ro­do­we i ro­dzin­ne, nie mó­wiąc już o za­sad­ni­czym moim prze­ko­na­niu, że tyl­ko praw­da może być ra­cją bytu ja­kiej­kol­wiek twór­czo­ści li­te­rac­kiej, któ­ra ro­ści so­bie naj­skrom­niej­sze pra­wo do imie­nia sztu­ki i pra­gnie zna­leźć miej­sce w do­rob­ku kul­tu­ral­nym męż­czyzn i ko­biet swo­je­go cza­su. Nig­dy jesz­cze nie przy­szło mi z więk­szym tru­dem zdo­by­wać od­po­wied­ni dy­stans w sto­sun­ku do przed­mio­tu, wznieść się po­nad wszyst­kie na­mięt­no­ści, prze­są­dy i na­wet oso­bi­ste wspo­mnie­nia. Może wła­śnie ze wzglę­du na ten dy­stans „W oczach Za­cho­du” nie mia­ło po­wo­dze­nia u pu­blicz­no­ści, gdy uka­za­ło się po raz pierw­szy w An­glii. Na­gro­da spo­tka­ła mnie w sześć lat póź­niej, kie­dy do­tar­ły do mnie pierw­sze wia­do­mo­ści o po­wszech­nym uzna­niu dla mo­jej książ­ki w Ro­sji, gdzie wy­da­no ją w licz­nych na­kła­dach.

Roz­ma­ite po­sta­cie, któ­re bio­rą udział w tej hi­sto­rii, rów­nież nie za­wdzię­cza­ją swe­go ist­nie­nia bez­po­śred­nie­mu do­świad­cze­niu, lecz ogól­nej wie­dzy o sy­tu­acji w Ro­sji, jak też o mo­ral­nych i uczu­cio­wych re­ak­cjach ro­syj­skie­go tem­pe­ra­men­tu na ucisk ty­rań­skie­go bez­pra­wia, któ­re – uży­wa­jąc ogól­no­ludz­kich ter­mi­nów – moż­na by spro­wa­dzić do for­mu­ły: bez­sen­sow­na roz­pacz, wy­wo­ła­na bez­sen­sow­ną ty­ra­nią. Mnie in­te­re­so­wa­ło przede wszyst­kim to, jak przed­sta­wiał się wy­gląd, cha­rak­ter i los jed­no­stek w za­chod­nich oczach sta­re­go na­uczy­cie­la ję­zy­ków. On sam był przed­mio­tem licz­nych uwag kry­tycz­nych: nie za­mie­rzam jed­nak po upły­wie tylu lat uspra­wie­dli­wiać jego ist­nie­nia. Był mi po­trzeb­ny i dla­te­go są­dzę, że przy­da się też czy­tel­ni­ko­wi, za­rów­no jako żywy ko­men­tarz, jak i dzię­ki roli, któ­rą od­gry­wa w roz­wo­ju wąt­ku po­wie­ści. Chcąc wy­wo­łać wra­że­nie rze­czy­wi­sto­ści uwa­ża­łem za ko­niecz­ne mieć na­ocz­ne­go świad­ka zda­rzeń w Ge­ne­wie. Po­trzeb­ny mi był rów­nież współ­czu­ją­cy przy­ja­ciel dla pan­ny Hal­din, któ­ra bez nie­go mu­sia­ła­by wy­dać się nad­to już sa­mot­na i opusz­czo­na, by bu­dzić wra­że­nie oso­by praw­dzi­wej. Nie mia­ła­by obok sie­bie ni­ko­go, kto po­tra­fił­by do­strzec jej wia­rę w ide­ały, jej wiel­kie ser­ce i pro­ste uczu­cia.

Ra­zu­mow zo­stał po­trak­to­wa­ny ze współ­czu­ciem. Dla­cze­goż mia­ło­by być in­a­czej? Jest to zwy­czaj­ny mło­dy czło­wiek, ob­da­rzo­ny zdro­wą zdol­no­ścią do pra­cy i zdro­wy­mi am­bi­cja­mi. Po­sia­da prze­cięt­ne su­mie­nie. Je­że­li jest w nim coś z lek­ka nie­nor­mal­ne­go – to prze­czu­le­nie co do wła­snej po­zy­cji spo­łecz­nej. Jako dziec­ko ni­czy­je od­czu­wa ży­wiej niż kto­kol­wiek inny, że jest Ro­sja­ni­nem – albo ni­kim. Ra­zu­mow zu­peł­nie słusz­nie pa­trzy na całą Ro­sję jako na swo­ją oj­co­wi­znę. Krwa­wa bez­ce­lo­wość zbrod­ni i po­świę­ceń fer­men­tu­ją­cych w tej bez­kształt­nej ma­sie ogar­nia go i ła­mie. Nie są­dzę jed­nak, by w swo­jej roz­ter­ce był kie­dy­kol­wiek po­twor­ny. Ni­ko­go nie przed­sta­wi­łem tu­taj jako po­two­ra – ani pro­sto­dusz­nej Te­kli, ani fa­na­tycz­nej Zo­fii An­to­nów­ny. Piotr Iwa­no­wicz i pani de S. pro­szą się o cię­gi. Są mał­pa­mi zło­wro­giej dżun­gli i zo­sta­li po­trak­to­wa­ni tak, jak na to za­słu­gi­wa­ły stro­jo­ne przez nie gry­ma­sy. Je­śli idzie o Ni­ki­tę – zwa­ne­go Ne­ka­to­rem – jest on ty­po­wym wy­kwi­tem ter­ro­ry­stycz­ne­go ma­tecz­ni­ka. W two­rze­niu tej po­sta­ci naj­wię­cej trud­no­ści spra­wia­ła mi nie jej po­twor­ność, lecz ba­nal­ność. Wy­sta­wia­no ją na wi­dok pu­blicz­ny przez lata całe w tak zwa­nych re­we­la­cjach dzien­ni­kar­skich, w se­kret­nych szki­cach hi­sto­rycz­nych, w sen­sa­cyj­nych po­wie­ściach.

Naj­bar­dziej prze­ra­ża re­flek­sja (mó­wię te­raz we wła­snym imie­niu), że wszy­scy ci lu­dzie nie są zja­wi­skiem wy­jąt­ko­wym, lecz po­wszech­nym – są nor­mal­nym wy­two­rem swe­go kra­ju, cza­su i rasy. Okru­cień­stwo i głu­po­ta rzą­dów au­to­kra­tycz­nych, od­rzu­ca­jąc wszel­ką pra­wo­rząd­ność i opie­ra­jąc się w grun­cie rze­czy na zu­peł­nej anar­chii mo­ral­nej, wy­wo­łu­ją nie mniej głu­pią i dzi­ką re­ak­cję cał­kiem uto­pij­ne­go re­wo­lu­cjo­ni­zmu, któ­ry od­da­je się nisz­cze­niu, nie prze­bie­ra­jąc w środ­kach – w tej dzi­wacz­nej wie­rze, że w ślad za upad­kiem ist­nie­ją­ce­go po­rząd­ku musi przyjść za­sad­ni­cza prze­mia­na w ser­cach. Ci lu­dzie nie są w sta­nie zro­zu­mieć, że mogą osią­gnąć je­dy­nie zmia­nę nazw. Za­rów­no prze­śla­dow­cy, jak prze­śla­do­wa­ni są na wskroś Ro­sja­na­mi; i świat raz jesz­cze prze­ko­ny­wa się o praw­dzi­wo­ści przy­sło­wia, że ty­grys nie po­tra­fi zmie­nić pręg na swej skó­rze ani lam­part cę­tek.

1920

J. C.

Wol­ność przy­ję­ła­bym z każ­dej ręki,jak

czło­wiek głod­ny chwy­ta ka­wa­łek chle­ba

Na­ta­lia Hal­dinCZĘŚĆ PIERW­SZA

Na po­cząt­ku pra­gnę stwier­dzić, że brak mi tych gór­nych da­rów wy­obraź­ni i sło­wa, któ­re po­zwo­li­ły­by memu pió­ru stwo­rzyć dla czy­tel­ni­ków po­stać czło­wie­ka, któ­ry ro­syj­skim oby­cza­jem na­zy­wał sie­bie Cy­ry­lem, sy­nem Izy­do­ra – Ki­ry­ła Si­do­ro­wi­cza Ra­zu­mo­wa.

O ile na­wet po­sia­da­łem kie­dy tego ro­dza­ju zdol­no­ści w ja­kiej­kol­wiek ży­wej for­mie, to zo­sta­ły one już daw­no zdu­szo­ne przez mro­wie wy­ra­zów. Wy­ra­zy, jak wia­do­mo, są wiel­ki­mi nie­przy­ja­ciół­mi rze­czy­wi­sto­ści. Przez wie­le lat by­łem na­uczy­cie­lem ję­zy­ków. Jest to za­ję­cie, któ­re w koń­cu sta­je się zgu­bą dla tych skrom­nych za­so­bów wy­obraź­ni, spo­strze­gaw­czo­ści i in­tu­icji, ja­kie mogą być udzia­łem prze­cięt­ne­go czło­wie­ka. Dla na­uczy­cie­la ję­zy­ków nad­cho­dzi czas, kie­dy świat wy­da­je się tyl­ko sie­dzi­bą mno­gich słów, a czło­wiek po pro­stu ga­da­ją­cym zwie­rzę­ciem, nie­wie­le cie­kaw­szym od pa­pu­gi.

W tych wa­run­kach nie po­tra­fił­bym od­gad­nąć, ani przez ob­ser­wa­cję, ani dro­gą in­tu­icji, ja­kim Ra­zu­mow był w rze­czy­wi­sto­ści. Tym mniej był­bym zdol­ny wy­obra­zić go so­bie, a na­wet wy­my­ślić choć­by su­che fak­ty jego ży­cia. Są­dzę jed­nak, że i bez tych za­pew­nień czy­tel­ni­cy ni­niej­szych kar­tek będą mo­gli wy­kryć w mej opo­wie­ści ce­chy udo­ku­men­to­wa­nej praw­dy. I tak jest w isto­cie. Rzecz opie­ra się na do­ku­men­cie; ja wnio­słem tyl­ko zna­jo­mość ję­zy­ka ro­syj­skie­go – wy­star­cza­ją­cą, by wy­ko­nać, o co się tu po­ku­si­łem. Do­ku­ment ów jest oczy­wi­ście czymś w ro­dza­ju pa­mięt­ni­ka czy dzien­ni­ka, cho­ciaż na­zwa ta nie okre­śla go do­kład­nie. Nie był bo­wiem pi­sa­ny z dnia na dzień, acz­kol­wiek wszyst­kie za­pi­ski są da­to­wa­ne. Nie­któ­re z nich obej­mu­ją całe mie­sią­ce i cią­gną się przez dzie­siąt­ki stron. Cała część wstęp­na ma cha­rak­ter re­tro­spek­tyw­ny i opo­wia­da o fak­cie, któ­ry zda­rzył się mniej wię­cej o rok wcze­śniej.

Mu­szę tu nad­mie­nić,' że przez dłu­gi czas prze­by­wa­łem w Ge­ne­wie. Jed­ną z dziel­nic tego mia­sta, ze wzglę­du na wiel­ką ilość miesz­ka­ją­cych tam Ro­sjan, na­zy­wa­ją „La Pe­ti­te Rus­sie”–Małą Ro­sją. Utrzy­my­wa­łem wów­czas dość sze­ro­kie sto­sun­ki z ową Małą Ro­sją. A jed­nak mu­szę wy­znać, że nie poj­mu­ję cha­rak­te­ru Ro­sjan. Nie­lo­gicz­ność ich po­staw, ar­bi­tral­ność są­dów, czę­ste od­chy­le­nia od przy­ję­tej nor­my – to wszyst­ko nie po­win­no być trud­ne do zro­zu­mie­nia dla ba­da­cza licz­nych gra­ma­tyk. Ale na prze­szko­dzie sta­je chy­ba jesz­cze coś in­ne­go: ja­kiś rys szcze­gól­ny – jed­na z tych sub­tel­nych od­ręb­no­ści, nie­uchwyt­nych dla zwy­kłe­go pro­fe­so­ra. Co przede wszyst­kim musi ude­rzyć na­uczy­cie­la ję­zy­ków, to nie­zwy­kłe roz­mi­ło­wa­nie Ro­sjan w sło­wach. Gro­ma­dzą je i lu­bu­ją się w nich, ale nie cho­wa­ją w swo­im wnę­trzu; wręcz prze­ciw­nie: go­to­wi są za­wsze, w każ­dej po­rze dnia i nocy, wy­rzu­cać je z sie­bie z ta­kim en­tu­zja­zmem, w tak nie­okieł­zna­nej ob­fi­to­ści i nie­kie­dy tak traf­nie, że jak to bywa z do­brze wy­uczo­ny­mi pa­pu­ga­mi, nie spo­sób oprzeć się po­dej­rze­niu, iż ro­zu­mie­ją na­praw­dę, co mó­wią. W ich mo­wie mie­ści się ja­kiś szla­chet­ny za­pał, co od­da­la ją bar­dzo od po­spo­li­te­go ga­dul­stwa; ale jest ona z re­gu­ły zbyt bez­ład­na, by za­słu­gi­wać na mia­no praw­dzi­wej elo­kwen­cji. Pro­szę mi jed­nak wy­ba­czyć tę dy­gre­sję.

Nie zda­ło­by się na nic do­cie­kać, dla­cze­go pan Ra­zu­mow po­zo­sta­wił ten pa­mięt­nik. Trud­no uwie­rzyć, by pi­sał go dla ludz­kich oczu. Od­gry­wa tu rolę ja­kiś ta­jem­ni­czy po­pęd ludz­kiej na­tu­ry. Nie mó­wiąc już o Sa­mu­elu Pe­py­sie, któ­ry tą dro­gą otwo­rzył so­bie bra­my nie­śmier­tel­no­ści, nie­zli­czo­na ilość lu­dzi, zbrod­nia­rzy, świę­tych, fi­lo­zo­fów, mło­dych dziew­cząt, mę­żów sta­nu i zwy­kłych głup­ców, spi­sy­wa­ła swo­je naj­skryt­sze my­śli, bez wąt­pie­nia z próż­no­ści, ale na pew­no też z in­nych, bar­dziej nie­uchwyt­nych po­wo­dów. To w sa­mych wy­ra­zach musi tkwić ja­kaś dziw­na, ko­ją­ca moc, sko­ro tylu lu­dzi uży­wa ich do po­ro­zu­mie­nia z wła­sną du­szą. Oso­bi­ście, jako czło­wiek spo­koj­ny, przy­pusz­czam, że wszy­scy po­szu­ku­ją w grun­cie rze­czy pew­nej for­my lub może tyl­ko pew­nej for­muł­ki spo­ko­ju. Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że lu­dzie wo­ła­ją o po­kój cał­kiem gło­śno w dzi­siej­szych cza­sach. Ale jaki ro­dzaj spo­ko­ju spo­dzie­wał się zna­leźć Ki­ry­ło Si­do­ro­wicz Ka­zu­mow w pi­sa­niu swe­go pa­mięt­ni­ka – tego nie po­tra­fię od­gad­nąć.

Fak­tem jest, że go na­pi­sał.

Pan Ra­zu­mow był wy­so­kim, do­brze zbu­do­wa­nym mło­dzień­cem o ce­rze wy­jąt­ko­wo ciem­nej, jak na Ro­sja­ni­na z cen­tral­nych gu­ber­ni. Nie­wąt­pli­wie moż­na by go na­zwać przy­stoj­nym, gdy­by nie ude­rza­ją­cy brak sub­tel­no­ści ry­sów. Mia­ło się wra­że­nie, że tę twarz, wy­ra­zi­ście uro­bio­ną z wo­sku (i na­wet dość bli­ską kla­sycz­nej po­praw­no­ści), przy­trzy­ma­no tak dłu­go nad ogniem, aż cała wy­ra­zi­stość li­nii za­tar­ła się w top­nie­ją­cym ma­te­ria­le. Ale i tak pre­zen­to­wał się cał­kiem do­brze. Obej­ście miał tak­że do­bre. W roz­mo­wie ła­two pod­da­wał się sile ar­gu­men­ta­cji i po­wa­dze cu­dze­go zda­nia. W obec­no­ści młod­szych od sie­bie współ­ziom­ków przy­bie­rał po­sta­wę nie­prze­nik­nio­ne­go słu­cha­cza, z ro­dza­ju tych, któ­rzy zda­ją się słu­chać z peł­nym zro­zu­mie­niem, a po­tem – po pro­stu zmie­nia­ją przed­miot roz­mo­wy.

Ta­kie sztucz­ki, któ­rych źró­dłem by­wa­ją in­te­lek­tu­al­ne bra­ki albo nie­do­sta­tecz­na pew­ność wła­snych prze – ko­nań, zjed­na­ły panu Ra­zu­mo­wo­wi opi­nię czło­wie­ka głę­bo­kie­go. Ła­two zro­zu­mieć, że wśród gro­ma­dy za­pa­lo­nych ga­du­ło w, któ­rzy mają zwy­czaj wy­ży­wa­nia się co­dzien­nie w go­rą­cych dys­ku­sjach, osob­ni­ko­wi ra­czej mil­czą­ce­mu przy­pi­su­je się ukry­tą siłę. Po­mię­dzy ko­le­ga­mi Ki­ry­ło Si­do­ro­wicz Ra­zu­mow, stu­dent trze­cie­go roku fi­lo­zo­fii uni­wer­sy­te­tu pe­ters­bur­skie­go, ucho­dził za sil­ny cha­rak­ter i w ogó­le czło­wie­ka god­ne­go za­ufa­nia. W kra­ju, gdzie prze­ko­na­nia by­wa­ją prze­stęp­stwem ka­ra­nym śmier­cią, a nie­kie­dy na­wet lo­sem gor­szym od śmier­ci, zna­czy­ło to, że moż­na mu spo­koj­nie zwie­rzać za­ka­za­ne po­glą­dy. Lu­bia­no go też dla uprzej­me­go obej­ścia i spo­koj­nej go­to­wo­ści od­da­wa­nia ko­le­gom drob­nych przy­sług, na­wet kosz­tem wła­snej wy­go­dy.

O panu Ra­zu­mo­wie ma­wia­no, że jest sy­nem popa i że ma opie­ku­na w oso­bie wy­bit­ne­go ma­gna­ta, po­cho­dzą­ce­go po­dob­no z tej sa­mej co on od­le­głej gu­ber­ni. Ale po­wierz­chow­ność mło­dzień­ca nie bar­dzo prze­ma­wia­ła za tak skrom­nym po­cho­dze­niem. Wy­da­wa­ło się ono mało praw­do­po­dob­ne, to­też prze­bą­ki­wa­no, że pan Ra­zu­mow był sy­nem przy­stoj­nej cór­ki popa, co oczy­wi­ście rzu­ca­ło inne świa­tło na całą spra­wę, wy­ja­śnia­jąc rów­no­cze­śnie pro­tek­cję owe­go wy­bit­ne­go ma­gna­ta. Nie do­cie­ka­no jed­nak szcze­gó­łów ani tłu­ma­czo­no so­bie tego zło­śli­wie. Nikt nie wie­dział, kim był ów ma­gnat, i nikt się o to nie trosz­czył. Ra­zu­mow otrzy­my­wał skrom­ną, ale zu­peł­nie wy­star­cza­ją­cą pen­syj­kę z rąk ja­kie­goś pod­rzęd­ne­go ad­wo­ka­ta, któ­ry zda­wał się wy­stę­po­wać w pew­nej mie­rze jako jego opie­kun. Od cza­su do cza­su by­wał Ra­zu­mow na nie­ofi­cjal­nym przy­ję­ciu u ja­kie­goś pro­fe­so­ra, ale poza tym nie miał chy­ba żad­nych sto­sun­ków to­wa­rzy­skich w sto­li­cy. Na wy­kła­dy uczęsz­czał re­gu­lar­nie i wła­dze uwa­ża­ły go za wiel­ce obie­cu­ją­ce­go stu­den­ta. W domu pra­co­wał jak mło­dy czło­wiek, któ­re­mu za­le­ży na po­stę­pach, lecz nie od­gra­dzał się w tym celu su­ro­wo od resz­ty świa­ta. Za­wsze był przy­stęp­ny, a jego ży­cie nie było skry­te ani za­mknię­te.I

Po­czą­tek za­pi­sków pana Ra­zu­mo­wa wią­że się z za­ma­chem na wy­bit­ne­go męża sta­nu, wy­da­rze­niem cha­rak­te­ry­stycz­nym dla współ­cze­snej Ro­sji nie tyl­ko jako sam fakt – ale bar­dziej jesz­cze jako przy­kład mo­ral­ne­go roz­kła­du ucie­mię­żo­ne­go spo­łe­czeń­stwa, w któ­re­go ło­nie naj­szla­chet­niej­sze dą­że­nia ludz­kie, pra­gnie­nie wol­no­ści, go­rą­cy pa­trio­tyzm, umi­ło­wa­nie spra­wie­dli­wo­ści, zmysł współ­czu­cia, a na­wet wier­ność pro­stacz­ków wy­ra­dza­ją się w za­cie­kłą nie­na­wiść i strach – nie­od­łącz­nych to­wa­rzy­szy uciąż­li­we­go de­spo­ty­zmu.

Mam tu na my­śli uda­ny za­mach na ży­cie pana de P., pre­ze­sa gło­śnej przed pa­ro­ma laty Ko­mi­sji Kar­nej, mi­ni­stra sta­nu ob­da­rzo­ne­go wy­jąt­ko­wą wła­dzą. Pra­sa roz­pi­sy­wa­ła się wte­dy sze­ro­ko na te­mat tego chu­de­go fa­na­ty­ka w mun­du­rze ob­szy­tym zło­tem, o twa­rzy ze zmię­te­go per­ga­mi­nu, wy­bla­kłych oczach w oku­la­rach i z Or­de­rem Św. Pro­ko­pa, za­wie­szo­nym na cien­kiej szyi. Przez pe­wien czas, jak ła­two so­bie przy­po­mnieć, nie było mie­sią­ca, by jego po­do­bi­zny nie po­ja­wia­ły się w ilu­stro­wa­nych cza­so­pi­smach Eu­ro­py. Słu­żył mo­nar­chii, ska­zu­jąc na wię­zie­nie wy­gna­nie lub szu­bie­ni­cę za­rów­no męż­czyzn, jak ko­bie­ty, mło­dych i sta­rych, z jed­na­ko­wą nie­stru­dzo­ną gor­li­wo­ścią.

W swo­im mi­stycz­nym od­da­niu za­sa­dzie au­to­kra­cji ści­gał i nisz­czył wszyst­ko, co w in­sty­tu­cjach pu­blicz­nych prze­ja­wia­ło ja­kie­kol­wiek po­zo­ry swo­bo­dy. Prze­śla­du­jąc bru­tal­nie wzra­sta­ją­ce po­ko­le­nie, zda­wał się dą­żyć do znisz­cze­nia sa­mej na­dziei wol­no­ści.

Mó­wią, że ten po­twór nie po­sia­dał na tyle wy­obraź­ni, by zda­wać so­bie spra­wę z nie­na­wi­ści, jaką wzbu­dzał. Trud­no w to uwie­rzyć; wsze­la­ko jest fak­tem, że mało dbał o swo­je oso­bi­ste bez­pie­czeń­stwo. W przed­mo­wie do pew­ne­go słyn­ne­go „uka­zu” oświad­czył kie­dyś, że „myśl o wol­no­ści nie mie­ści­ła się nig­dy w za­mia­rach Stwór­cy. Z róż­no­rod­no­ści ludz­kich są­dów nie może się zro­dzić nic prócz bun­tu i cha­osu, a bunt i cha­os w świe­cie stwo­rzo­nym do po­słu­szeń­stwa i po­rząd­ku są grze­chem. Nie ro­zum, lecz Wła­dza jest wy­ra­zi­cie­lem Bo­skich za­mia­rów. Bóg to Au­to­kra­ta Wszech­świa­ta…” Może czło­wiek, któ­ry zło­żył ta­kie oświad­cze­nie, wie­rzył świę­cie, że samo nie­bo po­win­no go ochra­niać w jego bez­względ­nej obro­nie Au­to­kra­cji na tym świe­cie.

Nie­wąt­pli­wie czuj­ność po­li­cji oca­li­ła go wie­le razy, ale rzecz pew­na, że kie­dy spo­tkał go los, któ­ry mu był są­dzo­ny, kom­pe­tent­ne wła­dze nie… były w sta­nie go ostrzec. Nie wie­dzia­ły o żad­nym spi­sku na ży­cie mi­ni­stra, nie otrzy­ma­ły ze zwy­kłych źró­deł in­for­ma­cyj­nych naj­mniej­szej wzmian­ki o nim, nie do­strze­gły żad­nych zna­ków, żad­ne po­dej­rza­ne dzia­ła­nia ani nie­bez­piecz­ne oso­by nie zwró­ci­ły ich… uwa­gi.

Pan de P. je­chał na sta­cję ko­lei że­la­znej w dwu­kon­nych, od­kry­tych sa­niach z lo­ka­jem i stran­gre­tem na koź­le. Śnieg pa­dał przez całą noc i o tej wcze­snej go­dzi­nie dro­ga, jesz­cze nie­prze­tar­ta, była dla koni bar­dzo cięż­ka. Śnie­ży­ca nie usta­wa­ła. Ale wi­docz­nie sa­nie śle­dzo­no już przed­tem i zna­no je do­brze. Gdy przed za­krę­tem zje­cha­ły w lewo, lo­kaj za­uwa­żył chło­pa, któ­ry szedł wol­no brze­giem chod­ni­ka, z rę­ko­ma w kie­sze­niach ba­ra­nie­go ko­żu­cha i z gło­wą po uszy scho­wa­ną w koł­nierz przed sy­pią­cym śnie­giem. Kie­dy go mi­ja­no, czło­wiek ten od­wró­cił się na­gle i za­mach­nął. Na­tych­miast na­stą­pił strasz­ny wy­buch, któ­re­go od­głos stłu­mi­ła śnież­na za­dym­ka; oba ko­nie pa­dły roz­szar­pa­ne, a stan­gret, krzyk­nąw­szy prze­raź­li­wie, zle­ciał z ko­zła, ra­nio­ny śmier­tel­nie. Lo­kaj (któ­ry oca­lał) nie zdą­żył za­uwa­żyć „twa­rzy czło­wie­ka w ba­ra­nim ko­żu­chu. Rzu­ciw­szy bom­bę, czło­wiek ten uszedł, praw­do­po­dob­nie jed­nak, wi­dząc lu­dzi wy­nu­rza­ją­cych się z wszyst­kich stron i bie­gną­cych po­przez za­dym­kę do miej­sca wy­bu­chu, uznał za bez­piecz­niej­sze za­wró­cić ra­zem z nimi.

W mgnie­niu oka wo­kół sań ze­brał się pod­nie­co­ny tłum. Mi­ni­ster, nie­tknię­ty, sko­czył w głę­bo­ki śnieg i stał przy ję­czą­cym stan­gre­cie, zwra­ca­jąc się raz po raz do tłu­mu swo­im sła­bym, bez­barw­nym gło­sem:

– Pro­szę was, od­stąp­cie! Na mi­łość bo­ską, do­brzy lu­dzie, od­stąp­cie!

Wte­dy to ja­kiś wy­so­ki mło­dzie­niec, któ­ry stał naj­spo­koj­niej pod bra­mą o dwa domy da­lej, wy­szedł na uli­cę i zbli­żyw­szy się szyb­ko, rzu­cił dru­gą bom­bę po­nad gło­wa­mi tłu­mu. Bom­ba ugo­dzi­ła mi­ni­stra w ra­mię, wła­śnie kie­dy po­chy­lał się nad umie­ra­ją­cym stan­gre­tem. Po­tem spa­dła mu pod nogi i wy­bu­chła ze strasz­li­wą, skon­cen­tro­wa­ną siłą, kła­dąc go tru­pem na miej­scu, do­bi­ja­jąc ran­ne­go słu­gę i w mgnie­niu oka roz­no­sząc pu­ste sa­nie. Tłum z okrzy­kiem gro­zy roz­pry­snął się na wszyst­kie stro­ny – z wy­jąt­kiem tych, co sta­li naj­bli­żej mi­ni­stra i wraz z nim po­nie­śli śmierć, oraz jed­ne­go czy dwu, któ­rzy pa­dli, od­bie­gł­szy o kil­ka kro­ków.

Pierw­szy wy­buch zgro­ma­dził tłum jak­by cza­ro­dziej­ską mocą, dru­gi rów­nie szyb­ko opróż­nił uli­cę na set­ki jar­dów w obu kie­run­kach. Po­przez pa­da­ją­cy śnieg lu­dzie pa­trzy­li z da­le­ka na kup­kę mar­twych ciał, le­żą­cych jed­no na dru­gim w po­bli­żu pa­dłych koni. Nikt nie śmiał się zbli­żyć, aż przy­ga­lo­po­wa­ło kil­ku ko­za­ków z ulicz­ne­go pa­tro­lu, któ­rzy, zsiadł­szy z koni, za­czę­li oglą­dać za­bi­tych. Po­śród le­żą­cych na bru­ku nie­win­nych ofiar dru­giej eks­plo­zji znaj­do­wał się trup czło­wie­ka w ba­ra­nim ko­żu­chu; twarz jego znie­kształ­ci­ło nie do po­zna­nia, a że w kie­sze­niach nędz­nej odzie­ży nie zna­le­zio­no ab­so­lut­nie ni­cze­go, był on je­dy­ną ofia­rą, któ­rej toż­sa­mość nie zo­sta­ła nig­dy usta­lo­na.

Tego dnia pan Ra­zu­mow wstał o zwy­kłej po­rze i spę­dził ra­nek na uni­wer­sy­te­cie na wy­kła­dach oraz pra­cu­jąc przez czas ja­kiś w bi­blio­te­ce. W stu­denc­kiej ja­dło­daj­ni, gdzie ja­dał za­zwy­czaj obiad o go­dzi­nie dru­giej, do­szły go pierw­sze nie­ja­sne po­gło­ski o ja­kimś rzu­ce­niu bom­by. Po­gło­ski te po­da­wa­no so­bie jed­nak tyl­ko szep­tem, a dzia­ło się to w Ro­sji, gdzie in­te­re­so­wa­nie się szep­ta­mi pew­ne­go ga­tun­ku nie za­wsze było bez­piecz­ne, zwłasz­cza dla stu­den­ta. Ra­zu­mow na­le­żał do lu­dzi, któ­rym w cza­sach umy­sło­wo i po­li­tycz­nie nie­spo­koj­nych in­stynkt każe trzy­mać się nor­mal­ne­go, prak­tycz­ne­go, po­wsze­dnie­go ży­cia. Zda­wał so­bie spra­wę z… uczu­cio­we­go na­pię­cia tych cza­sów, a na­wet był na nie wraż­li­wy w nie okre­ślo­ny bli­żej spo­sób. Ale trosz­czył się przede wszyst­kim o swo­ją pra­cę, stu­dia i wła­sną przy­szłość.

Ra­zu­mow nie po­sia­dał ro­dzi­ny ani ofi­cjal­nie, ani fak­tycz­nie (bo cór­ka popa zmar­ła już daw­no), żad­ne więc wpły­wy do­mo­we nie kształ­to­wa­ły jego po­glą­dów ani uczuć. Był w świe­cie tak sa­mot­ny, jak czło­wiek pły­ną­cy przez głę­bo­kie mo­rze. Na­zwi­sko Ra­zu­mow sta­no­wi­ło po pro­stu ety­kie­tę sa­mot­nej jed­nost­ki. Nie miał nig­dzie krew­nych tego na­zwi­ska. Całą jego przy­na­leż­ność ro­dzin­ną okre­ślał fakt, że był Ro­sja­ni­nem. Wszel­kie do­bro, ja­kie­go spo­dzie­wał się od ży­cia, mo­gło mu być dane lub od­ję­te tyl­ko dzię­ki tej przy­na­leż­no­ści. We­wnętrz­na roz­ter­ka szar­pa­ła jego ol­brzy­mią ro­dzi­nę, on zaś in­stynk­tow­nie stro­nił od za­tar­gów, jak czło­wiek do­bro­dusz­ny cofa się przed wzię­ciem udzia­łu w gwał­tow­nym spo­rze ro­dzin­nym.

Wra­ca­jąc do domu Ra­zu­mow roz­my­ślał o tym, że bę­dąc już do­sta­tecz­nie przy­go­to­wa­ny do eg­za­mi­nu, mógł­by te­raz po­świę­cić się pra­cy kon­kur­so­wej. Uśmie­chał mu się srebr­ny me­dal. Na­gro­da była ufun­do­wa­na przez Mi­ni­ster­stwo Oświa­ty; na­zwi­ska ubie­ga­ją­cych się mia­ły być przed­sta­wio­ne sa­me­mu mi­ni­stro­wi. Już sam fakt wzię­cia udzia­łu w kon­kur­sie był­by do­brze wi­dzia­ny w wyż­szych sfe­rach, a zdo­byw­ca na­gro­dy po uzy­ska­niu dy­plo­mu mógł się spo­dzie­wać otrzy­ma­nia lep­szej po­sa­dy rzą­do­wej. Stu­dent Ra­zu­mow w przy­stę­pie pod­nie­ce­nia za­po­mniał o nie­bez­pie­czeń­stwach gro­żą­cych trwa­ło­ści sa­mych in­sty­tu­cji, któ­re roz­dzie­la­ją na­gro­dy i po­sa­dy. Wspo­mniaw­szy jed­nak ko­le­gę, na­gro­dzo­ne­go me­da­lem w ze­szłym roku, Ra­zu­mow, mło­dzie­niec bez ro­dzi­ny, otrzeź­wiał. Tak się zło­ży­ło, że znaj­do­wał się w miesz­ka­niu tego ko­le­gi z kil­ko­ma in­ny­mi stu­den­ta­mi wła­śnie w chwi­li, gdy na­de­szło urzę­do­we za­wia­do­mie­nie o na­gro­dzie. Był to ci­chy i skrom­ny chło­piec.

– Wy­bacz­cie – po­wie­dział z nie­śmia­łym, prze­pra­sza­ją­cym uśmie­chem i wziął czap­kę, – Idę ku­pić wina, ale przede wszyst­kim po­ślę te­le­gram do domu. A to się do­pie­ro sta­rzy ucie­szą, mó­wię wam! Wszyst­kich są­sia­dów na dwa­dzie­ścia mil wko­ło spro­szą na tę uro­czy­stość.

Ra­zu­mow po­my­ślał, że jego nig­dy nic ta­kie­go nie cze­ka. Jego suk­ces nie ob­szedł­by ni­ko­go. Nie ży­wił jed­nak żalu do swe­go ary­sto­kra­tycz­ne­go pro­tek­to­ra, któ­ry nie był pro­win­cjo­nal­nym ma­gna­tem, jak to ogól­nie przy­pusz­cza­no. Był to w rze­czy­wi­sto­ści ni mniej, ni wię­cej, tyl­ko ksią­żę K., nie­gdyś wy­bit­na po­stać wiel­kie­go świa­ta, a te­raz, gdy czas jego mi­nął, se­na­tor i scho­ro­wa­ny po­da­gryk, ży­ją­cy wciąż jesz­cze na wy­so­kiej sto­pie, ale już w za­ci­szu do­mo­wym. Miał kil­ko­ro dzie­ci i żonę, nie mniej ary­sto­kra­tycz­ną i dum­ną niż on sam.

W cią­gu ca­łe­go ży­cia Ra­zu­mow raz tyl­ko zo­stał do­pusz­czo­ny do oso­bi­ste­go kon­tak­tu z księ­ciem.

Mia­ło to po­zór przy­pad­ko­we­go spo­tka­nia w kan­ce­la­rii ma­łe­go ad­wo­ka­ci­ny. Przy­szedł­szy o umó­wio­nej go­dzi­nie, za­stał tam nie zna­ne­go so­bie wy­so­kie­go pana o ary­sto­kra­tycz­nym wy­glą­dzie, z je­dwa­bi­sty­mi, si­wy­mi fa­wo­ry­ta­mi. Mały, łysy, chy­try ad­wo­kat za­wo­łał z iro­nicz­ną ser­decz­no­ścią:

– Wejdź pan, wejdź, pa­nie Ra­zu­mow! – po czym zwra­ca­jąc się do do­stoj­ne­go nie­zna­jo­me­go wy­ja­śnił – oto mój pu­pil, eks­ce­len­cjo. Je­den z naj­bar­dziej obie­cu­ją­cych stu­den­tów swo­je­go wy­dzia­łu na uni­wer­sy­te­cie w Pe­ters­bur­gu.

Ra­zu­mow był moc­no za­sko­czo­ny spo­strze­gł­szy wy­cią­gnię­tą ku so­bie bia­łą i kształt­ną dłoń. Zmie­szał się bar­dzo. Gdy ją uj­mo­wał (była mięk­ka i bier­na), usły­szał pro­tek­cjo­nal­ny po­mruk, w któ­rym roz­róż­nił tyl­ko sło­wa: „bar­dzo do­brze” i „wy­trwaj”. Ale naj­bar­dziej zdu­miał się po­czuw­szy na­gle wy­raź­ny uścisk tej bia­łej kształt­nej dło­ni na mo­ment przed jej cof­nię­ciem – lek­ki uścisk, niby taj­ny znak. Do­znał strasz­li­we­go wstrzą­su. Wy­da­ło mu się, że ser­ce ska­cze mu do gar­dła. Gdy pod­niósł oczy, ary­sto­kra­tycz­ny nie­zna­jo­my, od­su­nąw­szy na bok ad­wo­ka­ta, otwo­rzył drzwi i już wy­cho­dził.

Ad­wo­kat przez chwi­lę grze­bał w pa­pie­rach na biur­ku.

– Czy pan wie, kto to był? – za­py­tał na­gle. Ra­zu­mow, któ­re­go ser­ce wciąż jesz­cze tłu­kło się w pier­siach, za­prze­czył ru­chem gło­wy.

– To ksią­żę K. Za­sta­na­wiasz się pan pew­nie, cze­go szu­kał w no­rze ta­kie­go bied­ne­go szczu­ra praw­ni­cze­go jak ja? Hę? Naj­więk­si pa­no­wie mie­wa­ją swo­je sen­ty­men­tal­ne za­in­te­re­so­wa­nia, nie in­a­czej niż zwy­kli grzesz­ni­cy. Ale gdy­bym był pa­nem, Ki­ry­ło Si­do­ro­wi­czu – cią­gnął da­lej, zer­ka­jąc na stu­den­ta z uko­sa i kła­dąc szcze­gól­ny na­cisk na pa­tro­ni­mium – nie prze­chwa­lał­bym się zbyt­nio tym spo­tka­niem. By­ło­by to nie­roz­trop­nie z pań­skiej stro­ny, Ki­ry­ło Si­do­ro­wi­czu. O tak! Nie­roz­trop­nie! Mo­gło­by to na­wet stać się nie­bez­piecz­ne dla pań­skiej przy­szło­ści.

Uszy mło­de­go czło­wie­ka pa­li­ły jak ogień, w oczach miał mgłą. „Więc to On – po­wta­rzał so­bie – to On.”

Od­tąd Ra­zu­mow przy­zwy­cza­ił się tym za­im­kiem okre­ślać w my­ślach nie­zna­jo­me­go pana o si­wych, je­dwa­bi­stych fa­wo­ry­tach. Od tego cza­su rów­nież, prze­cho­dząc przez bar­dziej ele­ganc­kie dziel­ni­ce, przy­glą­dał się z za­ję­ciem wspa­nia­łym ko­niom i po­jaz­dom, po­wo­żo­nym przez stan­gre­tów w li­be­rii księ­cia K. Raz zo­ba­czył księż­nę, wy­sia­da­ją­cą z ka­re­ty i wcho­dzą­cą do skle­pu w to­wa­rzy­stwie dwóch dziew­czy­nek, z któ­rych jed­na była pra­wie o gło­wę wyż­sza od dru­giej. Ich ja­sne wło­sy spa­da­ły luź­no na ple­cy an­giel­ską modą, a oczy śmia­ły się we­so­ło; obie mia­ły jed­na­ko­we płasz­czy­ki, muf­ki i fu­trza­ne cza­pecz­ki, a ich po­licz­ki i no­ski po­ró­żo­wia­ły od mro­zu. Prze­szły przez chod­nik tuż przed Ra­zu­mo­wem, on zaś po­szedł da­lej, uśmie­cha­jąc się z lek­ka do sie­bie. „Jego” cór­ki. Po­dob­ne były do „Nie­go”. Mło­dy czło­wiek do­znał uczu­cia go­rą­cej życz­li­wo­ści dla tych dziew­czy­nek, któ­re nig­dy nie do­wie­dzą się o jego ist­nie­niu. Nie­dłu­go wyj­dą za mąż za ja­kichś ge­ne­ra­łów lub ka­mer­jun­krów i z ko­lei będą mieć wła­sne dzie­ci, któ­re może usły­szą o nim, jako o sław­nym sta­rym pro­fe­so­rze ob­sy­pa­nym od­zna­cze­nia­mi, może taj­nym rad­cy, jed­nej z chlub Ro­sji – i na tym ko­niec!

Ale sław­ny pro­fe­sor – to już ktoś! Sła­wa prze­mie­ni­ła­by ety­kie­tę Ra­zu­mow na czci­god­ne na­zwi­sko. W pra­gnie­niu stu­den­ta Ra­zu­mo­wa, aże­by się wy­bić, nie było nic dziw­ne­go. Praw­dzi­wym ży­ciem czło­wie­ka jest to, któ­re­go udzie­la­ją mu w swo­ich my­ślach inni lu­dzie, z sza­cun­ku lub szcze­rej mi­ło­ści. Wra­ca­jąc do domu w dzień za­ma­chu na pana de P. Ra­zu­mow po­sta­no­wił po­ku­sić się na do­bre o zdo­by­cie srebr­ne­go me­da­lu.

Ufny w swe po­wo­dze­nie, wcho­dził wol­no na czwar­te pię­tro po ciem­nych scho­dach domu, gdzie miesz­kał. Na­zwi­sko od­zna­czo­ne­go me­da­lem bę­dzie ogło­szo­ne w ga­ze­tach w dzień No­we­go Roku. I na myśl, że „On” je prze­czy­ta, Ra­zu­mow aż przy­sta­nął na scho­dach – po czym ru­szył da­lej, śmie­jąc się tro­chę z wła­sne­go wzru­sze­nia. – Nie­waż­ne – po­wie­dział so­bie. – Za to me­dal to już so­lid­ny po­czą­tek.

Z ta­kim pra­co­wi­tym pla­nem w gło­wie miło było po­my­śleć o cie­ple wła­sne­go po­ko­ju. – Po­pra­cu­ję uczci­wie ze czte­ry go­dzi­ny – po­wie­dział so­bie. Ale za­le­d­wie za­mknął za sobą drzwi, osłu­piał z prze­ra­że­nia. Pod pie­cem, czer­nie­jąc na tle bia­łych ka­fli prze­świe­ca­ją­cych z mro­ku – sta­ła ja­kaś obca po­stać w dłu­giej brą­zo­wej be­kie­szy, prze­pa­sa­nej rze­mie­niem, w bu­tach z cho­le­wa­mi i w ma­łej ka­ra­ku­ło­wej czap­ce na gło­wie. Ma­ja­czy­ła tam jak gdy­by w bo­jo­wym po­go­to­wiu. Ra­zu­mow zmie­szał się ogrom­nie. Od­zy­skał mowę do­pie­ro wte­dy gdy przy­bysz, po­stą­piw­szy ku nie­mu dwa kro­ki, spy­tał spo­koj­nym, po­waż­nym gło­sem, czy drzwi od sie­ni są za­mknię­te.

– Hal­din! Wik­tor Wik­to­ro­wicz… Wy tu­taj?! Tak, drzwi od sie­ni za­mkną­łem, jak na­le­ży. Ależ to nie­spo­dzian­ka!

Wik­tor Hal­din, je­den z naj­star­szych wie­kiem stu­den­tów, nie od­zna­czał się szcze­gól­ną pil­no­ścią w na­ukach. Na wy­kła­dach pra­wie się go nie wi­dy­wa­ło, a u władz miał bar­dzo złą opi­nię jako „nie­spo­koj­ny” i „nie­pra­wo­myśl­ny”. Był jed­nak wiel­kim au­to­ry­te­tem wśród ko­le­gów i miał wpływ na ich spo­sób my­śle­nia. Ra­zu­mow nie utrzy­my­wał z nim nig­dy bli­skich sto­sun­ków, choć spo­ty­ka­li się cza­sem na ze­bra­niach ko­le­żeń­skich u in­nych stu­den­tów. Raz na­wet dys­ku­to­wa­li ze sobą na te­ma­ty za­sad­ni­cze, tak dro­gie krew­kiej mło­do­ści.

Ra­zu­mow był­by wo­lał, żeby Hal­din wy­brał inną porę do przyj­ścia na po­ga­węd­kę. Czuł się w do­brym na­stro­ju do kon­kur­so­wej pra­cy! Ale po­nie­waż Hal­di­na nie wy­pa­da­ło po­zby­wać się zbyt lek­ko, Ra­zu­mow przy – brał go­ścin­ny ton, pro­sił go sia­dać i po­czę­sto­wał pa­pie­ro­sem.

– Ki­ry­ło Si­do­ro­wi­czu – rzekł Hal­din, zdej­mu­jąc czap­kę – nie je­ste­śmy być może cał­kiem z tego sa­me­go obo­zu. Wa­sze po­ję­cia są bar­dziej fi­lo­zo­ficz­ne. Je­ste­ście ma­ło­mów­ni, ale nie spo­tka­łem ni­ko­go, kto śmiał­by wąt­pić w szla­chet­ność wa­szych uczuć. Ma­cie sil­ny cha­rak­ter, a siła idzie w pa­rze z od­wa­gą.

Sło­wa te po­chle­bi­ły Ra­zu­mo­wo­wi i już za­czął mam­ro­tać z za­że­no­wa­niem, że bar­dzo go cie­szy to do­bre mnie­ma­nie Hal­di­na, gdy ten pod­niósł rękę.

– To wła­śnie mó­wi­łem so­bie – cią­gnął da­lej Hal­din – kie­dym się obi­jał w skła­dzie drze­wa nad rze­ką. „To moc­ny cha­rak­ter, ten mło­dy czło­wiek – po­wie­dzia­łem so­bie. – On du­szy na wiatr nie rzu­ca.” Wa­sza po­wścią­gli­wość za­chwy­ca­ła mnie za­wsze, Ki­ry­ło Si­do­ro­wi­czu. Więc sta­ra­łem się przy­po­mnieć so­bie wasz ad­res. I pa­trz­cie, co za szczę­ście! Stróż wa­sze­go domu roz­ma­wiał wła­śnie z ja­kimś woź­ni­cą po dru­giej stro­nie uli­cy. Nie spo­tka­łem na scho­dach ni­ko­go, ani ży­wej du­szy! Kie­dy zna­la­złem się na czwar­tym pię­trze, spo­strze­głem go­spo­dy­nię wy­cho­dzą­cą z wa­sze­go po­ko­ju, ale ona mnie nie wi­dzia­ła i prze­szła po­przez sień do sie­bie. Wte­dy się tu wśli­zną­łem i cze­kam od dwóch go­dzin, wy­pa­tru­jąc was każ­dej chwi­li.

Ra­zu­mow słu­chał ze zdu­mie­niem. Nim zdą­żył otwo­rzyć usta, Hal­din do­dał bar­dzo wy­raź­nie:

– To ja za­bi­łem dziś rano mi­ni­stra de P. Ra­zu­mow zdła­wił okrzyk prze­ra­że­nia. Świa­do­mość, że jego aspi­ra­cje ży­cio­we le­gły w gru­zach w ze­tknię­ciu ze strasz­ną zbrod­nią, wy­ra­zi­ła się w oso­bli­wym, na wpół iro­nicz­nym we­wnętrz­nym okrzy­ku: „Prze­padł mój srebr­ny me­dal!”

Hal­din, po­cze­kaw­szy chwa­lę, cią­gnął da­lej:

– Nic nie mó­wi­cie, Ki­ry­ło Si­do­ro­wi­czu? Ro­zu­miem wa­sze mil­cze­nie. Oczy­wi­ście nie mogę się spo­dzie­wać, że­by­ście wy z tym swo­im an­giel­skim chło­dem rzu­ci­li mi się na szy­ję. Ale mniej­sza o wa­sze zwy­cza­je. Ma­cie dość ser­ca, aby nie za­mknąć uszu na jęki i zło­rze­cze­nia, ja­kie ten czło­wiek wy­wo­ły­wał w ca­łym kra­ju. Było tego do­syć, by ode­brać wszel­kie ro­zum­ne na­dzie­je. Nisz­czył z ko­rze­nia­mi naj­de­li­kat­niej­sze pędy. Trze­ba go było po­wstrzy­mać. To był czło­wiek nie­bez­piecz­ny – czło­wiek prze­ko­nań. Dal­sze trzy lata jego dzia­łal­no­ści to by­ło­by prze­dłu­że­nie nie­wo­li o lat pięć­dzie­siąt. A w tym cza­sie ile dusz stra­co­nych. Ile zmar­no­wa­nych ist­nień!

Jego cię­ty, pew­ny sie­bie głos stra­cił na­gle swą dźwięcz­ność i Hal­din do­dał głu­cho:

– Tak, bra­cie, za­bi­łem go. Cięż­ka ro­bo­ta!

Ra­zu­mow opadł na krze­sło. Spo­dzie­wał się, że gro­ma­da po­li­cjan­tów wtar­gnie tu lada chwi­la – z pew­no­ścią już ty­sią­ce ich bie­ga­ją po mie­ście, szu­ka­jąc tego czło­wie­ka, któ­ry cho­dzi tam i z po­wro­tem po jego po­ko­ju. A Hal­din mó­wił da­lej mia­ro­wym, spo­koj­nym gło­sem. Od cza­su do cza­su wy­ko­ny­wał ja­kiś ruch ręką – wol­no, bez pod­nie­ce­nia.

Opo­wie­dział Ra­zu­mo­wo­wi, że już od roku roz­my­ślał nad swo­im czy­nem – a spać nie mógł od ty­go­dni. „Pew­na oso­ba” wczo­raj wie­czo­rem do­nio­sła mu i „temu dru­gie­mu” – o prze­jeź­dzie mi­ni­stra. On i „ów dru­gi” przy­go­to­wa­li swo­je „ma­szyn­ki” i po­sta­no­wi­li nie zmru­żyć oka, do­pó­ki „dzie­ło” nie zo­sta­nie do­ko­na­ne. Ze swy­mi „ma­szyn­ka­mi” krą­ży­li więc po uli­cach wśród pa­da­ją­ce­go śnie­gu, nie za­mie­nia­jąc ani sło­wa przez noc, dłu­gą jak ży­cie. Gdy spo­ty­ka­li pa­trol po­li­cyj­ny, bra­li się pod ręce a uda­wa­li pi­ja­nych chło­pów, za­ta­cza­jąc się i roz­pra­wia­jąc pi­jac­ki­mi, ochry­pły­mi gło­sa­mi. Poza tymi oso­bli­wy­mi wy­bu­cha­mi mil­cze­li, cho­dząc bez­u­stan­nie. Swój plan omó­wi­li już po­przed­nio. O świ­cie uda­li się na miej­sce, któ­rę­dy, jak wie­dzie­li, mu­sia­ły prze­jeż­dżać sa­nie. Kie­dy je spo­strze­gli, wy­mie­ni­li mru­kli­we po­że­gna­nie i ro­ze­szli się. „Tam­ten” po­zo­stał na rogu, Hal­din za­jął sta­no­wi­sko nie­co da­lej…

Rzu­ciw­szy swo­ją „ma­szyn­kę”, Hal­din po­czął biec, wkrót­ce zaś do­pę­dzi­li go prze­ra­że­ni lu­dzie, ucie­ka­ją­cy z miej­sca za­ma­chu po dru­gim wy­bu­chu. Byli nie­przy­tom­ni z prze­ra­że­nia. Po­trą­co­no go pa­ro­krot­nie. Zwol­nił kro­ku i dał się wy­mi­nąć tłu­mo­wi, po czym skrę­cił w lewo w ja­kąś wą­ską ulicz­kę. Był sam..

Zdu­mia­ła go ła­twość, z jaką uda­ło mu się wy­mknąć. Ro­bo­ta zo­sta­ła wy­ko­na­na. Za­le­d­wie mógł w to uwie­rzyć. Mu­siał wal­czyć z nie­prze­par­tą pra­wie ocho­tą, aby po­ło­żyć się na bru­ku i… usnąć. Ale to sen­ne znu­że­nie mi­nę­ło szyb­ko. Przy­śpie­szył kro­ku, kie­ru­jąc się ku ubo­giej dziel­ni­cy mia­sta, żeby od­na­leźć Zie­mia­ni­cza.

Ów Zie­mia­nicz, jak do­wie­dział się Ra­zu­mow, był chło­pem, któ­re­mu się w mie­ście po­wio­dło. Trud­nił się wy­naj­mo­wa­niem sa­nek i koni. Hal­din prze­rwał opo­wia­da­nie i wy­krzyk­nął:

– To mą­dra gło­wa! Śmia­ła du­sza! Naj­lep­szy woź­ni­ca w Pe­ters­bur­gu. Ach, jaką on ma trój­kę… O! To czło­wiek!

Zie­mia­nicz obie­cał, że za­wie­zie bez­piecz­nie jed­ną lub dwie oso­by w do­wol­nej po­rze na dru­gą albo trze­cią sta­cję ko­lei wio­dą­cej na po­łu­dnie. Ale nie star­czy­ło cza­su, by uprze­dzić go po­przed­nie­go wie­czo­ra. Za­zwy­czaj moż­na go było zna­leźć w li­chym szyn­ku na przed­mie­ściu. Hal­din po­szedł tam, ale Zie­mia­ni­cza nie za­stał: nie spo­dzie­wa­no go się wcze­śniej jak wie­czo­rem. Hal­din po­wlókł się da­lej pe­łen nie­po­ko­ju.

Uj­rzał otwar­tą bra­mę ja­kie­goś skła­du z drze­wem i wszedł, by zna­leźć osło­nę od wia­tru, któ­ry dął po pu­stej, sze­ro­kiej jezd­ni ulicz­nej. Wiel­kie, za­wia­ne śnie­giem sagi po­rą­ba­ne­go drze­wa wy­glą­da­ły jak wiej­skie cha­ty. Z po­cząt­ku stróż, któ­ry zna­lazł Hal­di­na przy­ku – nie­tę­go po­śród nich, roz­ma­wiał z nim przy­jaź­nie. Był to su­chy sta­ru­szek w dwóch po­dar­tych, woj­sko­wych płasz­czach, wło­żo­nych je­den na dru­gi; jego po­marsz­czo­na, drob­na twarz, pod­wią­za­na brud­ną, czer­wo­ną chust­ką, wy­glą­da­ła ko­micz­nie. Na­gle za­sę­pił się i ni stąd, ni zo­wąd za­czął wrzesz­czeć:

– Czy nie my­ślisz za­brać się stąd na­resz­cie, wał­ko­niu ja­kiś! Zna­my się na ta­kich ro­bot­ni­kach fa­brycz­nych! Chłop mło­dy i moc­ny jak byk! I na­wet pi­ja­ny nie je­steś. Cze­go tu szu­kasz? My­ślisz, że się cie­bie boję? Wy­noś się stąd! Źle ci z oczu pa­trzy.

Hal­din za­trzy­mał się przed sie­dzą­cym nie­ru­cho­mo Ra­zu­mo­wem. Ja­kaś wy­nio­sła śmia­łość biła z jego gib­kiej po­sta­ci o bia­łym czo­le, nad któ­rym je­ży­ły się pro­ste ja­sne wło­sy.

– Nie po­do­ba­ły mu się moje oczy – rzekł – i oto… je­stem tu­taj.

Ra­zu­mow z wy­sił­kiem zdo­był się na spo­koj­ny ton.

– Wy­bacz­cie, Wik­to­rze Wik­to­ro­wi­czu. My się tak mało zna­my… Nie poj­mu­ję, dla­cze­go wy do mnie…

– Za­ufa­nie – rzekł Hal­din.

To sło­wo za­mknę­ło Ra­zu­mo­wo­wi usta, jak gdy­by ja­kaś ręka na nich spo­czę­ła. W mó­zgu wrza­ły mu ar­gu­men­ty.

– I oto… je­ste­ście tu­taj – mruk­nął przez zęby. Tam­ten nie za­uwa­żył gniew­ne­go tonu. Nie po­dej­rze­wał go na­wet.

– Tak. I nikt nie wie, że tu je­stem. Je­ste­ście ostat­nią oso­bą, któ­rą moż­na by po­dej­rze­wać, gdy­by mnie schwy­ta­no. To waż­ne, ro­zu­mie­cie sami. Zresz­tą mó­wiąc z czło­wie­kiem o wyż­szej umy­sło­wo­ści, jak wa­sza, mogę być cał­kiem szcze­ry. Przy­szło mi na myśl, że wy – wy nie ma­cie ni­ko­go z bli­skich, żad­nych wę­złów ro­dzin­nych, że w naj­gor­szym ra­zie, gdy­by się to wy­da­ło, nikt by na tym nie ucier­piał. Dość już było w Ro­sji zruj­no­wa­nych ognisk do­mo­wych. Ale nie wy­obra­żam so­bie, ja­kim spo­so­bem mo­gli­by się do­wie­dzieć, że by­łem w wa­szym miesz­ka­niu. Je­że­li mnie zła­pią, po­tra­fią mil­czeć, choć­by ro­bi­li ze mną, co im się tyl­ko spodo­ba – do­dał po­nu­ro.

Za­czął znów cho­dzić po po­ko­ju, gdy Ra­zu­mow sie­dział bez ru­chu, prze­ję­ty stra­chem.

– Po­my­śle­li­ście, że ja… – wy­krztu­sił nie­mal dła­wiąc się z obu­rze­nia.

– Tak, Ra­zu­mow. Tak, bra­cie. Kie­dyś po­mo­że­cie, nam bu­do­wać. Uwa­ża­cie mnie za ter­ro­ry­stę, no tak… Za bu­rzy­cie­la tego, co jest. Ale po­my­śl­cie, że praw­dzi­wy­mi bu­rzy­cie­la­mi są ci, co nisz­czą du­cha po­stę­pu i praw­dy, a nie mści­cie­le, któ­rzy tyl­ko za­bi­ja­ją cia­ła prze­śla­dow­ców ludz­kiej god­no­ści. Tacy lu­dzie, jak ja, po­trzeb­ni są, aby zro­bić miej­sce dla trzeź­wych my­śli­cie­li – jak wy. Cóż, każ­dy z nas po­świę­cił już swo­je ży­cie; a jed­nak rad bym się oca­lił, je­śli się tyl­ko uda. Nie o ży­cie mi cho­dzi, ale o moż­ność dzia­ła­nia. Nie my­ślę o ży­ciu bez­czyn­nym. O nie! Nie zro­zum­cie mnie źle, Ra­zu­mow. Lu­dzi mo­je­go po­kro­ju jest nie­wie­lu. A przy tym taki przy­kład, jak dzi­siej­szy, bar­dziej jesz­cze prze­ra­ża gnę­bi­cie­li, je­śli spraw­ca znik­nie bez śla­du. Sie­dzą w swo­ich ga­bi­ne­tach i pa­ła­cach i drżą ze stra­chu. Otóż wszyst­ko, cze­go żą­dam od was, ko­le­go – to że­by­ście do­po­mo­gli mi znik­nąć. Nie­wiel­ka to rzecz. Pój­dzie­cie po pro­stu do Zie­mia­ni­cza, tam gdzie by­łem dziś rano, i po­wie­cie mu: „Ten, któ­re­go znasz, po­trze­bu­je sa­nek z do­bry­mi koń­mi. O wpół do pierw­szej w nocy niech cze­ka­ją przy siód­mej la­tar­ni na lewo, li­cząc od gór­ne­go koń­ca Ka­ra­biel­nej. Gdy­by nikt nie wsiadł, niech san­ki ob­ja­dą parę ulic i za dzie­sięć mi­nut wró­cą na to samo miej­sce.”

Ra­zu­mow dzi­wił się sam so­bie, dla­cze­go nie prze­rwał do­tąd tej ga­da­ni­ny i nie po­wie­dział już daw­no temu czło­wie­ko­wi, żeby so­bie po­szedł. By­łaż to sła­bość czy może co in­ne­go?

Do­szedł do prze­ko­na­nia, że był to zdro­wy in­stynkt. Hal­di­na na pew­no wi­dzia­no. Nie­po­dob­na, żeby ktoś z tłu­mu nie za­uwa­żył twa­rzy i wy­glą­du czło­wie­ka, któ­ry rzu­cił dru­gą bom­bę. Hal­din był oso­bą rzu­ca­ją­cą się w oczy. Ty­sią­ce po­li­cjan­tów już po go­dzi­nie mu­sia­ło po­sia­dać jego ry­so­pis. Nie­bez­pie­czeń­stwo ro­sło z każ­dą chwi­lą. Je­że­li się go wy­pra­wi te­raz, żeby się zno­wu wa­łę­sał po uli­cach – to go w koń­cu schwy­ta­ją.

W krót­kim cza­sie po­li­cja do­wie się o nim wszyst­kie­go. We­zmą się do wy­kry­cia spi­sku. Każ­dy, kto miał kie­dy­kol­wiek do czy­nie­nia z Hal­di­nem, znaj­dzie się w naj­więk­szym nie­bez­pie­czeń­stwie. Ja­kieś nie­bacz­ne sło­wa, ja­kieś dro­bia­zgi – same przez się nie­win­ne – będą po­czy­ta­ne za zbrod­nię. Ra­zu­mow przy­po­mniał so­bie pew­ne wła­sne po­wie­dze­nia, prze­mó­wie­nia, ja­kich słu­chał, nie­win­ne ze­bra­nia, na ja­kich był obec­ny. Pra­wie nie­po­do­bień­stwem było dla stu­den­ta uchy­lać się od ta­kich rze­czy – ko­le­dzy za­czę­li­by na nie­go po­dejrz­li­wie pa­trzeć.

Ra­zu­mow uj­rzał się już uwię­zio­nym w twier­dzy, nę­ka­nym, może na­wet bi­tym. Wi­dział sie­bie ze­sła­nym na pod­sta­wie rzą­do­we­go uka­zu, a swo­je ży­cie zła­ma­ne i odar­te z wszel­kich na­dziei. Wi­dział się – w naj­lep­szym ra­zie – pę­dzą­cym nędz­ną eg­zy­sten­cję pod do­zo­rem po­li­cji, w. da­le­kiej mie­ści­nie pro­win­cjo­nal­nej, bez przy­ja­ciół, któ­rzy by mu po­mo­gli w po­trze­bie, a może na­wet przed­się­wzię­li kro­ki dla ulże­nia jego lo­so­wi – przy­ja­ciół, ja­kich nie bra­kło in­nym. Inni mie­li ro­dzi­ców, bra­ci, krew­nych, zna­jo­mych, któ­rzy po­ru­szy­li­by dla nich nie­bo i zie­mię – on nie miał ni­ko­go. Na­wet ci urzęd­ni­cy, któ­rzy ska­żą go któ­re­goś dnia rano, za­po­mną przed za­cho­dem słoń­ca, że w ogó­le ist­niał.

Wi­dział, jak mło­dość jego mija w nę­dzy i gło­dzie, jak opusz­cza­ją go siły, a wła­dze umy­sło­we mar­nie­ją. Wi­dział się tu­ła­ją­cym po uli­cach, zła­ma­nym, w li­chej odzie­ży, umie­ra­ją­cym bez opie­ki w ja­kiejś cuch­ną­cej no­rze lub na ohyd­nym łóż­ku rzą­do­we­go szpi­ta­la.

Wzdry­gnął się. Po­tem zstą­pił na nie­go chłod­ny, gorz­ki spo­kój. Tak, tego czło­wie­ka nie wol­no wy­pu­ścić na uli­cę, do­pó­ki nie bę­dzie moż­na po­zbyć się go z jaką taką szan­są, że zdo­ła uciec. To naj­lep­sze, co moż­na było zro­bić. Oczy­wi­ście Ra­zu­mow czuł, że bez­pie­czeń­stwo jego sa­mot­nej eg­zy­sten­cji bę­dzie już za­wsze za­gro­żo ne. Wy­pad­ki dzi­siej­sze­go wie­czo­ra zwró­cić się mogą prze­ciw­ko nie­mu każ­dej chwi­li, do­pó­ki ten czło­wiek bę­dzie żyć i do­pó­ki będą trwać obec­ne in­sty­tu­cje pań­stwo­we. Wy­da­ły mu się one w tej chwi­li mą­dre i nie­znisz­czal­ne. Tkwi­ła w nich po­tę­ga har­mo­nii i ładu – w prze­ci­wień­stwie do strasz­li­we­go za­mę­tu, jaki ten czło­wiek wniósł tu­taj. Nie­na­wi­dził tego czło­wie­ka. Rzekł spo­koj­nie:

– Tak, ro­zu­mie się, że pój­dę. Mu­si­cie mi udzie­lić ści­słych wska­zó­wek, a co do resz­ty mo­że­cie po­le­gać na mnie.

– Ach, cóż za czło­wiek! Opa­no­wa­ny – zim­ny jak głaz. Praw­dzi­wy An­glik. Skąd u was taka du­sza? Nie­wie­lu jest ta­kich. Po­słu­chaj, bra­cie! Lu­dzie mo­je­go po­kro­ju nie zo­sta­wia­ją po­tom­stwa, ale ich du­sze nie giną. Ni­czy­ja du­sza nie gi­nie. Speł­nia swo­je po­słan­nic­two – bo in­a­czej ja­kąż war­tość mia­ło­by za­par­cie się sie­bie, mę­czeń­stwo, moc prze­ko­nań, wia­ra, wszyst­kie du­cho­we wy­sił­ki? Co sta­nie się z moją du­szą, gdy umrę, a umrzeć mu­szę nie­dłu­go – może bar­dzo nie­dłu­go? Nie zgi­nie tak­że. Zro­zum­cie mnie, Ra­zu­mow. To nie był mord. To woj­na, woj­na. Mój duch wo­jo­wać bę­dzie da­lej w cie­le ja­kie­goś in­ne­go Ro­sja­ni­na, aż wszel­ki fałsz zo­sta­nie wy­mie­cio­ny ze świa­ta. Dzi­siej­sza cy­wi­li­za­cja jest fał­szy­wa, ale z Ro­sji wyj­dzie nowe ob­ja­wie­nie. Ha!

Mil­czy­cie? Je­ste­ście scep­ty­kiem. Sza­nu­ję wasz fi­lo­zo­ficz­ny scep­ty­cyzm, lecz nie ty­kaj­cie du­szy – tej ro­syj­skiej du­szy, któ­ra żyje w nas wszyst­kich. To na­sza przy­szłość. Ta du­sza ma mi­sję do speł­nie­nia, mó­wię wam… Gdy­by nie to, cóż mo­gło­by mnie skło­nić do do­ko­na­nia ta­kiej rze­czy – okrut­nie – jak rzeź­nik… siać śmierć – wśród tych nie­win­nych lu­dzi? ja! ja!… Prze­cież ja nie tknął­bym na­wet mu­chy!

– Nie tak gło­śno – ostrzegł szorst­ko Ra­zu­mow.

Hal­din usiadł na­gle, po­ło­żył gło­wę na sple­cio­nych rę­kach i wy­buch­nął pła­czem. Pła­kał dłu­go. W po­ko­ju ściem­ni­ło się zu­peł­nie. Ra­zu­mow sie­dział bez ru­chu i słu­chał tych łkań z po­nu­rym zdzi­wie­niem. Wresz­cie Hal­din pod­niósł gło­wę, wstał i za­czął mó­wić ci­cho, z tru­dem opa­no­wu­jąc głos.

– Tak, tacy lu­dzie jak ja nie zo­sta­wia­ją po­tom­stwa! – po­wtó­rzył. – Ale mam sio­strę. Miesz­ka z moją sta­rą mat­ką; na­mó­wi­łem je, chwa­ła Bogu, w tym roku, żeby wy­je­cha­ły za gra­ni­cę. Nie­zła dziew­czy­na ta moja sio­stra. Ma tak ufne oczy jak chy­ba ża­den czło­wiek, co stą­pał po tej zie­mi. Mam na­dzie­ję, że znaj­dzie do­bre­go męża. Może bę­dzie mia­ła dzie­ci – może sy­nów. Spójrz­cie na mnie, Ra­zu­mow. Mój oj­ciec był urzęd­ni­kiem pań­stwo­wym na pro­win­cji. Miał tak­że ka­wał zie­mi. Pro­sty słu­ga Boży… Na swój spo­sób praw­dzi­wy Ro­sja­nin. Wcie­le­nie po­słu­szeń­stwa. Ale ja się w nie­go nie wda­łem. Mó­wią, że je­stem po­dob­ny do naj­star­sze­go bra­ta mo­jej mat­ki, ofi­ce­ra. Roz­strze­la­li go w dwu­dzie­stym ósmym roku. Za Mi­ko­ła­ja, wie­cie. Czy nie mó­wi­łem, że to jest woj­na, woj­na… Ale, o Boże spra­wie­dli­wy! Ja­każ to cięż­ka ro­bo­ta!

Ra­zu­mow sie­dząc na krze­śle, z gło­wą opar­tą na ręku, prze­mó­wił jak gdy­by z dna ot­chła­ni:

– Wie­rzy­cie w Boga, Hal­din?

– Chwy­ta­cie mnie za sło­wa, któ­re wy­rwa­ły się z du­szy. Ja­każ to róż­ni­ca? Co po­wie­dział ten An­glik: „Jest w rze­czach bo­ska du­sza…” Niech go dia­bli – już dziś nie pa­mię­tam. Ale po­wie­dział praw­dę. Kie­dy przyj­dzie wasz dzień, my­śli­cie­le, nie za­po­mi­naj­cie o tym, co jest bo­skie­go w du­szy Ro­sja­ni­na: to re­zy­gna­cja. Sza­nuj­cie ją w wa­szym in­te­lek­tu­al­nym nie­po­ko­ju, nie po­zwól­cie, żeby wa­sza aro­ganc­ka mą­drość zni­we­czy­ła jej po­słan­nic­two dla świa­ta. Mó­wię do was jak czło­wiek, któ­ry czu­je już po­wróz na szyi. Jak my­śli­cie – kim je­stem? Isto­tą zbun­to­wa­ną? Nie. To wy, my­śli­cie­le, ży­je­cie w cią­głym bun­cie. Ja je­stem jed­nym ze zre­zy­gno­wa­nych. Cóż uczy­ni­łem, kie­dy spa­dła na mnie ko­niecz­ność tej cięż­kiej ro­bo­ty i zro­zu­mia­łem, że to musi być wy­ko­na­ne? Czy sza­la­łem z ra­do­ści? Czy pysz­ni­łem się moim za­mia­rem? Czy pró­bo­wa­łem zwa­żyć jego cenę i na­stęp­stwa? Nie. By­łem zre­zy­gno­wa­ny. Po­wie­dzia­łem so­bie: „Niech się dzie­je wola Boża.”

Rzu­cił się ca­łym cia­łem na łóż­ko Ra­zu­mo­wa i za­sło­niw­szy oczy grzbie­tem dło­ni, po­zo­stał tak bez ru­chu i w zu­peł­nym mil­cze­niu. Na­wet nie moż­na było do­sły­szeć, czy od­dy­cha. Gro­bo­wa ci­sza pa­no­wa­ła w po­ko­ju, aż w ciem­no­ści za­brzmiał po­nu­ry głos Ra­zu­mo­wa:

– Hal­din!

– Co? – za­py­tał na­tych­miast przy­bysz, cał­kiem już nie­wi­docz­ny na łóż­ku i wciąż nie­ru­cho­my.

– Czy nie czas na mnie?

– Tak, bra­cie – po­wie­dział Hal­din jak­by przez sen, le­żąc bez ru­chu w ciem­no­ści – nad­szedł czas, by wy­pró­bo­wać los.

Prze­rwał na chwi­lę, po czym dał kil­ka zwię­złych, ja­snych wska­zó­wek gło­sem spo­koj­nym i bez­oso­bo­wym, jak czło­wiek w tran­sie. Ra­zu­mow go­to­wał się do wyj­ścia bez sło­wa od­po­wie­dzi. Gdy opusz­czał po­kój, głos z łóż­ka po­wie­dział za nim:

– Idź z Bo­giem, mil­czą­ca du­szo. Wy­szedł­szy na scho­dy, Ra­zu­mow po ci­chu za­ry­glo­wał drzwi i wło­żył klucz do kie­sze­ni.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: