Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W otchłani - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 lutego 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W otchłani - ebook

Dziewczyna jest przeszczęśliwa, przyjaciółki przerażone, bo o mężczyźnie niewiele wiadomo, rodzice cieszą się, gdyż przyszły zięć jest bogaty, wykształcony i kulturalny – po prostu ideał.

Weronika dla Dawida rezygnuje z pracy i życia towarzyskiego. Mężczyzna zdaje się być tajemniczy, nie lubi opowiadać o swojej przeszłości. Wokół pary mnożą się niepokojące sytuacje, które kobiecie każą się zastanowić, czy jej narzeczony naprawdę jest tym, za kogo się podaje. Na domiar złego ktoś wysyła Weronice list, w którym oskarża Dawida o najcięższą zbrodnię.

Filip przeżywa żałobę po śmierci ukochanej żony. Nie mogąc poradzić sobie ze stratą, przenosi się w odludne tereny Bieszczad, by nie musieć przebywać wśród ludzi. Jednak jego samotność zakłóca niespodziewane znalezisko…

Jak łączą się te historie? Jaką tajemnicę skrywa Dawid? Czy naprawdę jest księciem z bajki, za którego uważa go Wera? Czy może despotycznym, nieznoszącym sprzeciwu człowiekiem, przy którym nie powinna czuć się bezpiecznie? Co na ten temat ma do powiedzenia komisarz Kowalski?

Jedno jest pewne – rozwiązanie tej historii zszokuje niejednego czytelnika!

Katarzyna Wolwowicz

ur. w 1983 roku. Absolwentka studiów magisterskich na kierunku Stosunki Międzynarodowe na Akademii Ekonomicznej (teraz Uniwersytet Ekonomiczny), studiów magisterskich na kierunku Psychologia Kliniczna w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej ( obecnie Uniwersytet Humanistycznospołeczny ) oraz studiów podyplomowych na kierunku Mediacje w Biznesie w Wyższej Szkole Bankowej. Pracowała jako stewardesa w liniach lotniczych, instruktor fitness (po fakultecie Instruktora Sportu i Rekreacji na AWF we Wrocławiu), ekonomistka, przedstawiciel medyczny oraz psycholog. Dorastała w malowniczej górskiej miejscowości - Szklarskiej Porębie. Kocha przestrzeń, wolność i naturę, ale także ogień trzaskający w kominku, saunę i morsowanie w górskich wodospadach. Uwielbia sport, zwłaszcza narciarstwo alpejskie, a także taniec towarzyski i latynoamerykański. Pisaniem pasjonowała się w młodości. Początkowo były to romantyczne opowiadania, które jednak nigdy nie zostały opublikowane. Książki pisze dla przyjemności, ponieważ pozwalają wyrażać emocje w zaciszu domowego ogniska. Mama dwóch wspaniałych synów, których imionami obdarowała swoich pierwszych książkowych bohaterów.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8132-463-2
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

We­ro­nika

Długo za­sta­na­wia­łam się, jak za­cząć opo­wia­da­nie tej hi­sto­rii. Od któ­rego dnia? Tak że­by­ście mo­gli mieć cały ob­raz sy­tu­acji i zro­zu­mieć, co się wła­ści­wie wy­da­rzyło, jak do tego do­szło i w któ­rym mo­men­cie można było jesz­cze coś zmie­nić. Albo czy w ogóle można było. Czy po­ja­wiły się ja­kieś znaki ostrze­gaw­cze? Nie wiem. Może tak, ale ja ich nie za­uwa­ża­łam. Albo je pod­świa­do­mie igno­ro­wa­łam. My­ślę, że każdy czło­wiek ma pewne pre­dys­po­zy­cje psy­cho­lo­giczne i za­pi­sane w pa­mięci wy­da­rze­nia z ży­cia, które po­py­chają go do okre­ślo­nych za­cho­wań i od­czuć. I pew­nie każdy z was bę­dzie od­bie­rał tę hi­sto­rię ina­czej. Z per­spek­tywy czasu mogę tylko po­wie­dzieć, że wo­la­ła­bym ni­gdy tego zle­ce­nia nie przyj­mo­wać. Albo cho­ciaż nie być wtedy ra­zem z Gośką, bo to wła­śnie ona spra­wiła, że spoj­rza­łam mu w oczy – głę­bo­kie, ciemne i wpa­trzone we mnie – i już ni­gdy nie po­tra­fi­łam o nich za­po­mnieć. My­ślę, że to wła­śnie ta chwila była po­cząt­kiem wszyst­kiego, co wy­da­rzyło się po­tem. Wszyst­kiego, co po­zwo­liło mi od­kryć, kim je­stem, jaka je­stem i czego pra­gnę. Wszyst­kiego, co mnie znisz­czyło i co mnie zbu­do­wało na nowo. Ale przejdźmy do sa­mego po­czątku...We­ro­nika, je­sień 2019

Patrzę na ko­lo­rowe świa­tełka. Ga­niają po świeżo po­ma­lo­wa­nej, le­śnej tra­wie, na któ­rej za chwilę po­ja­wią się domki smer­fów. Wy­glą­dają jak ma­giczne kwiaty, które mu­skane po­dmu­chami wia­tru roz­chy­lają i za­my­kają swoje de­li­katne płatki. Chyba będę mu­siała je tam do­ma­lo­wać, my­ślę i uśmie­cham się sama do sie­bie. To bę­dzie ma­giczna wio­ska smer­fów. Jako ab­sol­wentka ma­lar­stwa na wro­cław­skiej ASP lu­bię za­nu­rzać się w wi­zjach o stwo­rze­niu cze­goś no­wego. Pod­cho­dzę do sze­ro­kiego, bia­łego pa­ra­petu osło­nię­tego na czas re­montu fo­lią, na któ­rym roz­ło­ży­łam swoje przy­bor­niki z far­bami i pędz­lami.

– Co się tak szcze­rzysz? – pyta Gośka, która przed chwilą przy­pi­nała do su­fitu przy oknie łań­cuszki pry­zma­tów. Prze­cho­dzi przez nie świa­tło sło­neczne, roz­sz­cze­pia­jąc się na ko­lo­rowe plamki rzu­cane na ścianę... Wy­syła mi ło­bu­zer­skie spoj­rze­nie, po czym ze­ska­kuje z dra­biny na zie­mię. – Czyż­byś my­ślała o ja­kimś przy­stoj­niaku? – Sztur­cha mnie łok­ciem i pusz­cza oko.

– No ja­sne! – Śmieję się. – Bo je­dy­nym po­wo­dem, który może wy­wo­ły­wać uśmiech na ko­bie­cych ustach, jest wy­łącz­nie męż­czy­zna. – Kręcę z nie­do­wie­rza­niem głową. Że też u niej wszystko ob­raca się wo­kół fa­ce­tów.

– No... – Po­chyla się do mnie i kon­spi­ra­cyj­nie ści­sza głos. – Gdyby na mnie co chwila zer­kał ten bo­sko zbu­do­wany dok­to­rek, który te­raz stoi przy dy­żurce i od pię­ciu mi­nut gapi się na cie­bie jak sroka w gnat, też bym się tak szcze­rzyła. – Wska­zuje zna­cząco wzro­kiem na szklaną ścianę od­dzie­la­jącą nas od dy­żurki pie­lę­gnia­rek. Nie­wer­bal­nie mówi mi: „Nie mów, że nie za­uwa­ży­łaś, głu­pia!”.

Nie za­uwa­ży­łam. Ge­ne­ral­nie, gdy od­daję się ma­lo­wa­niu, mało co za­uwa­żam. Znaj­duję się wtedy w in­nym świe­cie i od­czu­wam go wszyst­kimi zmy­słami, głę­biej, in­ten­syw­niej, sur­re­ali­stycz­nie. Wszystko do­okoła może wtedy prze­stać ist­nieć. Żadna ze mnie świa­to­wej klasy ma­larka. Ra­czej wo­lon­ta­riuszka, która co ja­kiś czas jest pro­szona o na­ma­lo­wa­nie po­staci z ba­jek w sa­lach na szpi­tal­nych od­dzia­łach dzie­cię­cych. Ale dla mnie nie­ważne, co, kiedy i gdzie ma­luję, od­daję się temu cał­ko­wi­cie.

– Wa­riatka! – Śmieję się z niej. – Pa­trzy na nas obie, bo je­ste­śmy tu jak zwie­rzęta w zoo. Nie ma wy­boru. A poza tym może po pro­stu cie­kawi go to, co ma­lu­jemy.

– No ja­sne – od­po­wiada na­dal ści­szo­nym gło­sem, jakby przez za­mknięte szklane drzwi i ściany ten fa­cet mógł nas usły­szeć. Dla pew­no­ści za­sła­nia so­bie jesz­cze usta ręką. – To dla­czego mam te­raz wra­że­nie, że mnie tu nie ma, a wy pro­wa­dzi­cie ja­kąś in­tymną te­le­pa­tyczną roz­mowę? I to taką, w któ­rej on po­żera cię wzro­kiem, a ty się za­sta­na­wiasz, dla­czego tak po­woli.

Ma ra­cję. Nie po­tra­fię tego wy­tłu­ma­czyć. Od czasu, gdy na­sze spoj­rze­nia się spo­tkały, żadne z nas nie chce spu­ścić wzroku ani ode­rwać go od tej dru­giej osoby. Żadne z nas nie robi też nic wię­cej. Można się prze­cież uśmiech­nąć, po­ma­chać, po­dejść i się przed­sta­wić. Po­znać się, jak za­zwy­czaj ro­bią to za­in­te­re­so­wani sobą lu­dzie. Ale nie. My sto­imy jak za­hip­no­ty­zo­wani, do­póki jedna z pie­lę­gnia­rek nie pod­bie­gnie, za­pewne z prośbą o po­moc, i ta­jem­ni­czy pan dok­tor znika mi z oczu. Stoję da­lej w bez­ru­chu i za­sta­na­wiam się, co się przed chwilą stało. Nie był to grom z ja­snego nieba, po­czu­cie wszech­ogar­nia­ją­cego pa­ra­liżu, bez­de­chu czy trze­po­ta­nia mo­tyli w brzu­chu, które za­zwy­czaj są opi­sy­wane w ta­kich sy­tu­acjach. Ale kiedy tak na mnie pa­trzył, ja chyba po pro­stu czu­łam spo­kój. Spo­kój i po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. A te­raz, kiedy od­szedł, przez uła­mek se­kundy wy­peł­niła mnie pustka, i to oka­zało się nie­mal bo­le­snym do­zna­niem.

– Hej, je­steś tu? – Sły­szę do­cho­dzący z od­dali głos przy­ja­ciółki.

– Hm? Je­stem. Je­stem, je­stem... Ma­lu­jemy?

– Boże, Wera, co to było? W ży­ciu cię ta­kiej nie wi­dzia­łam. – Jej ner­wowy śmiech roz­brzmiewa po sali, kiedy prze­suwa dra­binę na drugi ko­niec okna. A ja po­mału wra­cam do rze­czy­wi­sto­ści.

– Nie mam po­ję­cia! – Od­gar­niam grzywkę zsu­wa­jącą mi się na oczy, wkła­dam te słod­kie, ró­żowe rę­ka­wiczki udo­stęp­nione nam przez per­so­nel szpi­tala i za­bie­ramy się do pracy.

– – –

Na­stępne dni mi­jają mi jak zwy­kle w oka­mgnie­niu. Sama nie wiem, dla­czego czas tak cią­gle prze­la­tuje mi przez palce. Ale się nie skarżę. Mam cał­kiem przy­jemne ży­cie. Pra­cuję w ga­le­rii sztuki przy wro­cław­skim Rynku. Za­zwy­czaj jest to tylko kilka go­dzin dzien­nie, choć by­wają sy­tu­acje, kiedy praca po­chła­nia mnie bez reszty. Uwiel­biam brać udział w au­kcjach dzieł sztuki, jeź­dzić po pol­skich i eu­ro­pej­skich wy­sta­wach ma­lar­stwa i rzeźby, a na­wet cho­dzić week­en­dami po kier­ma­szach ze sta­ro­ciami, wy­szu­ku­jąc pe­rełki wśród rze­czy, które sprze­da­jący do tej pory trzy­mali na stry­chu. Mam dwa­dzie­ścia sie­dem lat i du­szę ro­man­tyczki. Nie zna­czy to, że je­stem cał­kiem ode­rwaną od re­aliów świata ar­tystką, ra­czej wraż­liwą i usta­bi­li­zo­waną ży­ciowo młodą ko­bietą.

Z Gośką znamy się do­kład­nie od trzech lat, kiedy to w środku nocy wpro­wa­dzi­łam się do są­sied­niego miesz­ka­nia na Cze­re­śnio­wej, a ona przy­szła do mnie z wi­nem. Oznaj­miła, że mu­simy się za­przy­jaź­nić, bo jedną są­siadkę wa­riatkę już miała i dru­giej nie zdzierży. I tak się wła­śnie stało.

Wy­biła dwu­na­sta w po­łu­dnie i wiem, że za chwilę spo­tkamy się na ka­wie. To nasz co­dzienny ry­tuał. Mamy to szczę­ście pra­co­wać bli­sko wro­cław­skiego Rynku, który ko­cham jak ża­den inny w tym kraju. Od kilku lat dzień w dzień prze­cha­dzam się po nim w po­rze lun­chu i my­ślę, że ni­gdy mi się to nie znu­dzi. Je­stem szczę­ściarą. Wolną, sa­mo­dzielną, ko­cha­jącą ży­cie i mia­sto, w któ­rym żyję, szczę­ściarą.

Wcho­dzę do do­brze zna­nego mi wnę­trza urzą­dzo­nego w moim ulu­bio­nym lo­ftowo-in­du­strial­nym stylu. Ba­ri­sta Mi­chał wita mnie, ma­cha­jąc. Znamy się nie od dziś i mogę śmiało po­wie­dzieć, że trak­tuję go już nie­mal jak członka ro­dziny.

– To co zwy­kle? – Uśmie­cha się.

– Po­pro­szę.

– A może dasz się dziś na­mó­wić na ser­nik? – Spo­gląda na mnie wy­cze­ku­jąco. – Wi­dzę, że tro­chę ci się schu­dło po­mimo do­dat­ko­wych dwóch pom­pek sy­ropu wa­ni­lio­wego do kawy, które za­wsze za­ma­wiasz. – Kiedy tak szcze­rzy się do mnie, wi­dać jego wy­sta­jące górne kły. Za­wsze roz­czula mnie, gdy tak się śmieje. Wy­gląda wtedy jak z rodu wam­pi­rów.

– Do­bra. Prze­ko­na­łeś mnie. Ale do­dat­kowy sy­rop zo­staje. – A co mi tam, skoro mówi, że schu­dłam...

– Cia­sto na koszt firmy. – Pusz­cza do mnie oko, a mnie prze­myka przez głowę myśl, że może on mnie pod­rywa.

Trzy­ma­jąc w jed­nej ręce kawę, a w dru­giej ta­lerz z ser­ni­kiem, prze­miesz­czam się w głąb ka­wiarni i szu­kam Gośki. Wła­ści­wie te po­szu­ki­wa­nia to tylko pro forma, bo moja przy­ja­ciółka sły­nie z tego, że za­wsze się spóź­nia.

Wszyst­kie loże są już za­jęte i wolne miej­sca wi­dzę tylko przy wspól­nym, dłu­gim na całą sze­ro­kość ka­wiarni me­ta­lo­wym stole, przy któ­rym stoją ma­sywne, drew­niane krze­sła. Znaj­duję dwa wolne, sia­dam i zaj­muję jedno dla Gośki. Ką­tem oka do­strze­gam ją przez prze­szkloną ścianę ka­wiarni. Cał­kiem nie­źle, my­ślę, je­dy­nie pięć mi­nut spóź­nie­nia. Za­nu­rzam wi­de­lec w mięk­kim cie­ście. Uwiel­biam ser­niki. Już mam za­miar wziąć do ust pierw­szy ka­wa­łek, kiedy mę­ski, znie­wa­la­jący głos ży­czy mi „smacz­nego”. Spo­glą­dam do­kład­nie na wprost sie­bie i na­sze oczy się spo­ty­kają. Znowu.

– Dzię­kuję – od­po­wia­dam, sta­ra­jąc się za­cho­wy­wać zu­peł­nie na­tu­ral­nie. Czuję jed­nak, jak po­liczki za­czy­nają mi się ru­mie­nić, a ką­ciki ust mi­mo­wol­nie uno­szą się w uśmie­chu. Za­wsze wi­dać wszyst­kie moje emo­cje. – Je­stem Wera. – Sły­szę tym ra­zem sie­bie i wi­dzę moją rękę wy­su­wa­jącą się w kie­runku dok­torka. Pod pa­znok­ciami mam wczo­raj­sze ślady nie­bie­skiej farby olej­nej. Nie jest wcale ła­two zmyć to cho­ler­stwo. Jego do­tyk jest silny i de­li­katny za­ra­zem. Chwyta moją dłoń i za­miast nią lekko po­trzą­snąć i pu­ścić, trzyma ją, pa­trząc mi w oczy. Czuję cie­pło jego skóry.

– A ja Da­wid. Do­brze w końcu cię po­znać. – Uśmie­cha się.

– W końcu? Brzmi, jak­byś długo na to cze­kał – od­po­wia­dam non­sza­lancko, cią­gle pa­trząc w jego ciemne oczy. Nie wiem dla­czego, ale trak­tuję to tro­chę jak wy­zwa­nie – kto pierw­szy spu­ści wzrok, prze­grywa. My­ślę, że on też wie, że w to gramy, i nie ma za­miaru się pod­dać.

– Tak wła­śnie było. – Gła­dzi moją dłoń pal­cami, a po­tem de­li­kat­nie, nie od­ry­wa­jąc ode mnie oczu, po­chyla się do niej i lekko ca­łuje. Ale nie tak jak w sta­ro­daw­nych cza­sach dżen­tel­men ca­ło­wał damę. Od­wraca ją i mu­ska ustami we­wnętrzną stronę. – Te­raz mo­żemy już być spo­kojni.

– Spo­kojni? – Wła­ści­wie gdy przy nim je­stem, czuję spo­kój. Cie­kawe. I choć z jed­nej strony jego gest mnie pa­ra­li­żuje, spra­wia­jąc, że nie mogę cof­nąć ręki, to z dru­giej wcale nie chcę jej za­brać.

– Tak. Już ni­gdy się nie roz­sta­niemy – mówi to tak zwy­czaj­nie, jakby opo­wia­dał o po­go­dzie za oknem.

– A co tu się wy­pra­wia? – Sły­szę na­gle pod­eks­cy­to­wany głos mo­jej przy­ja­ciółki, która wresz­cie wpa­ro­wała do ka­wiarni. – No, hej! – Spo­gląda z nie­do­wie­rza­niem raz na mnie, raz na niego i szel­mow­sko się uśmie­cha, po czym zwraca się do Da­wida: – Gośka je­stem, miło mi w końcu cię po­znać.

Oboje wy­bu­chamy śmie­chem. Na szczę­ście ona wie, że to ja­kaś gra słów, któ­rej przez swoje spóź­nie­nie nie może roz­szy­fro­wać, i nie ma nam tego za złe. Siada w fo­telu, wie­sza na jego opar­ciu płó­cienny czer­wony płaszcz i daje mi ca­łusa w po­li­czek.

– Wi­dzę, że już za­mó­wi­łaś – za­uważa, lekko dy­sząc. – No sorki, nie da­łam rady wcze­śniej. Zo­sta­wię rze­czy i pójdę po kawę. Da­cie so­bie beze mnie radę? – pyta ni­czym matka zo­sta­wia­jąca na chwilę dzieci, upew­nia­jąc się, że nie będą roz­ra­biały. Wła­ści­wie to nie wiem, o co tu cho­dzi. Czy ona wie­działa o tym spo­tka­niu? Bo za­cho­wuje się tak swo­bod­nie, że za­czy­nam ją wła­śnie o to po­dej­rze­wać. Czy to było ukar­to­wane? Po­sy­łam jej wy­mowne spoj­rze­nie, które po la­tach przy­jaźni po­winna zro­zu­mieć, a ona po­chyla się tylko i szep­cze mi do ucha: – Za­je­bi­sty jest! Będę trzy­mała kciuki! – I z uśmie­chem od­cho­dzi po swoje za­mó­wie­nie, zu­peł­nie nie stre­su­jąc się tym, że szept był na tyle gło­śny, że Da­wid wszystko sły­szał. Od­no­szę wra­że­nie, że zro­biła to spe­cjal­nie.

– To mó­wisz, że się przy­jaź­ni­cie? – pyta ze śmie­chem.

– Aha – po­twier­dzam. – Więc je­żeli masz za­miar ni­gdy się ze mną nie roz­sta­wać, bę­dziesz mu­siał za­ak­cep­to­wać ją w pa­kie­cie. – Czuję się przy nim cał­kiem swo­bod­nie, co wła­ści­wie tro­chę mnie dziwi. Za­zwy­czaj trak­tuję męż­czyzn z dy­stan­sem.

– Ja­koś to zniosę. – Uśmie­cha się sze­roko, wy­cią­ga­jąc z kie­szeni ma­ry­narki wi­bru­jący te­le­fon.

A ja na­bie­ram prze­ko­na­nia, że mo­gła­bym się od tego uśmie­chu uza­leż­nić.

– Prze­pra­szam cię na chwilę – od­zywa się cie­płym, ale po­waż­nym gło­sem. – Tak? Tak, je­stem we Wro­cła­wiu. Okej. Będę za trzy­dzie­ści mi­nut. – Wkłada te­le­fon z po­wro­tem do kie­szeni. – Wero... – Spo­gląda na mnie. A ja słu­cham go jak dziecko z pierw­szej klasy pod­sta­wówki, które chce zro­zu­mieć za­da­nie do­mowe. – Mu­szę te­raz iść do pracy, ale chciał­bym się z tobą spo­tkać ju­tro wie­czo­rem. Co ty na to? Mogę cię po­rwać na ko­la­cję i spa­cer?

– No – od­po­wia­dam jakże elo­kwent­nie. I w tej sa­mej chwili zdaję so­bie sprawę, że do ju­tra jest jesz­cze ka­wał czasu, a ja już tę­sk­nię za tym fa­ce­tem, któ­rego wła­ści­wie nie znam i o któ­rym nic nie wiem poza tym, że chyba jest le­ka­rzem w tu­tej­szym szpi­talu, a jego ręce są cie­płe i de­li­katne. Wy­cią­gam z port­fela wi­zy­tówkę i daję mu ją do ręki. Pa­trzy na nią przez chwilę, po­tem pod­cho­dzi do mnie i jakby ni­gdy nic daje mi bu­ziaka w usta, mó­wiąc:

– To do ju­tra.

Wy­cho­dzi, zo­sta­wia­jąc po so­bie tylko do­bre wra­że­nie i in­try­gu­jący, nie­znany mi do­tąd za­pach mę­skich per­fum. Już wiem, że będę je czuła cały dzień na so­bie.

– To było me­ga­dziwne! Wy­glą­da­li­ście co naj­mniej jak mał­żeń­stwo w po­dróży po­ślub­nej. – Gośka siada koło mnie, sta­wia­jąc na stole kawę i ta­le­rzyk z trzema ro­ga­lami i rzuca spoj­rze­nie z cy­klu: no co, nie mo­głam się oprzeć! Za­wsze tak pa­ła­szuje w re­stau­ra­cjach, a wie­czo­rami układa przy wi­nie plan od­chu­dza­nia.

– My­ślisz, że dziwne? – pod­śmie­wam się. – Po­wiem ci jedno.

– Da­waj!

– Wła­śnie po­zna­łam mo­jego przy­szłego męża...

Na­prawdę tak my­ślę. Skądś wiem, że to ten je­dyny. Ni­gdy wcze­śniej cze­goś ta­kiego nie prze­ży­łam i zdaję so­bie sprawę z tego, jak idio­tycz­nie to brzmi, ale tak rze­czy­wi­ście czuję. Za­cza­ro­wał mnie. W ja­kiś ma­giczny i nie­od­gad­niony spo­sób rzu­cił na mnie swój urok. Za­czy­nam śmiać się sama z sie­bie. Za­cho­wuję się jak idiotka, jak bo­ha­terka ta­nich ro­man­sów dla pen­sjo­na­rek. To, że mam du­szę ro­man­tyczki i ar­tystki, nie zna­czy, że nie po­tra­fię trzeźwo oce­nić sy­tu­acji. Mo­gła­bym za­cząć się za­sta­na­wiać nad tym, co mnie w nim tak po­ciąga. Roz­ło­żyć na czyn­niki pierw­sze jego spo­sób by­cia i moje do­tych­cza­sowe związki, które za­pewne spra­wiły, że po­trzeba mi ko­goś ta­kiego. Ale nie za­mie­rzam tego ro­bić. Pierw­szy raz od dawna chcę po pro­stu pły­nąć z nur­tem. Pod­dać się chwili, po­czuć wszyst­kimi zmy­słami każdą po­ja­wia­jącą się emo­cję i nie mó­wić so­bie: „Prze­stań, daj spo­kój, od­puść”. Carpe diem!

– – –

Wie­czo­rem nie mogę się już do­cze­kać na­stęp­nego dnia. Cho­dzę po domu i nie wiem, co mam ze sobą zro­bić. Gośka po­szła do kina z sio­strą w ra­mach po­pra­wia­nia sto­sun­ków ro­dzin­nych. Pa­trząc na nie ra­zem, mam wra­że­nie, że będą po­trze­bo­wały wielu se­an­sów. Anka jest jej to­tal­nym prze­ci­wień­stwem Gośki: ustat­ko­wana, wy­wa­żona, spo­kojna matka czwórki dzieci. Przy­kładna żona i go­spo­dyni do­mowa, która wszystko ma po­ukła­dane i za­pięte na ostatni gu­zik. A Gośka? Po­strze­lona wa­riatka, ży­jąca chwilą. Ona nie wie, gdzie znaj­duje się że­lazko i czy w ogóle je ma, za to świet­nie orien­tuje się w re­per­tu­arze chi­lij­skich win w skle­pie na rogu. No ale ro­dzina to pod­stawa, jak twier­dzi pięt­na­ście lat star­sza Anna, dla­tego one dwie mę­czą się te­raz ra­zem w ki­nie, a ja mę­czę się sama ze sobą w domu, bez moż­li­wo­ści wy­ga­da­nia się ko­muś. Czy nie mam in­nych ko­le­ża­nek? Ow­szem, ale w su­mie na­wet nie bar­dzo jest jesz­cze o czym opo­wia­dać. Po­sta­na­wiam więc prze­nieść wszyst­kie swoje siły na po­rząd­ko­wa­nie miesz­ka­nia. Ja­koś za­wsze, kiedy je­stem tak pod­eks­cy­to­wana i ze­stre­so­wana za­ra­zem, że nie wiem, co mam ze sobą zro­bić, naj­le­piej idzie mi sprzą­ta­nie. I żeby nie było, to wła­ści­wie je­dyna sy­tu­acja, kiedy ta czyn­ność idzie mi sto­sun­kowo do­brze. Mija dwu­dzie­sta trze­cia, a ja mam już wy­szo­ro­wane wszyst­kie ka­felki i fugi w ła­zience, ogar­niętą sy­pial­nię z sa­lo­nem i po­ukła­dane zi­mowe rze­czy w sza­fach, bo prze­cież zima tuż-tuż, czyli za ja­kieś pięć mie­sięcy.

– Nie­źle cię szur­nęło. – Sły­szę prze­cią­gły gwizd za ple­cami. – Po­wiem wię­cej: od­wa­liło ci na maksa! – Gośka stoi za mną z za­ło­żo­nymi rę­koma i nie wie­rzy w to, co wi­dzi.

– Tak so­bie po­my­śla­łam, że może chcia­ła­byś zjeść ju­tro pizzę z pod­łogi, więc mu­sia­łam po­sprzą­tać – le­dwo silę się na żar­cik, bo pa­dam na twarz. Mam na­dzieję, że zmę­cze­nie po­zwoli mi przy­naj­mniej szybko za­snąć. – A jak tam w ki­nie? – Uśmie­cham się sar­ka­stycz­nie, do­my­śla­jąc się od­po­wie­dzi.

– A daj żyć! – Śmieje się pod no­sem. – Nie masz cza­sem tej pizzy dzi­siaj? Bo ro­dzinne po­tyczki po­zba­wiły mnie zu­peł­nie ener­gii!

– – –

Noc mija mi cał­kiem spo­koj­nie. Bu­dzę się tylko dwa razy. Raz – żeby sko­rzy­stać z to­a­lety, i drugi – kiedy wy­daje mi się, że sły­szę za oknem ja­kąś bandę pi­ja­nych im­pre­zo­wi­czów. Ale nie mam siły zwlec się z łóżka do okna, żeby po­twier­dzić swoje przy­pusz­cze­nia. Sta­ram się nie my­śleć o Da­wi­dzie i na­wet mi się to udaje. Mo­men­tal­nie za­sy­piam i nic mi się nie śni. My­jąc rano zęby, znowu szcze­rzę się do lu­stra jak głu­pia. Wiem, że dzi­siaj go zo­ba­czę, i nie mogę prze­stać się uśmie­chać.

Po­sta­na­wiamy spo­tkać się w szpi­talu, po­nie­waż Da­wid chce mi po­ka­zać, jak wiele do­brego uczy­niły moje ma­lo­wi­dła na ścia­nach. Mówi, że dzieci chcą mi po­dzię­ko­wać i przy­go­to­wały dla mnie śliczną pio­senkę. Roz­czula mnie tym to­tal­nie. Od­po­wia­dam mu, że to nie tylko moja za­sługa, ale on cał­ko­wi­cie igno­ruje udział Gośki w tym przed­się­wzię­ciu.

Wcho­dząc na od­dział on­ko­lo­gii dzie­cię­cej, czuję się tro­chę nie­swojo. No do­bra, je­stem cał­kiem roz­bita. Co in­nego ma­lo­wać ściany w pu­stej, re­mon­to­wa­nej sali, a co in­nego przy­cho­dzić tu i oglą­dać śmier­tel­nie chore dzieci. Za­wsze je­stem pełna po­dziwu dla lu­dzi, któ­rzy po­tra­fią mie­rzyć się z czymś ta­kim na co dzień i nieść ra­dość po­mimo pę­ka­ją­cego serca. Bo nie wie­rzę, że serce im nie pęka, gdy pa­trzą na tyle cier­pie­nia.

– Je­steś. – Da­wid wita mnie bar­dziej stwier­dze­niem niż py­ta­niem i przy­cią­ga­jąc do sie­bie, daje mi ca­łusa w usta. Prze­myka mi przez głowę py­ta­nie, czy już za­wsze tak bę­dzie? Prze­cież tak na­prawdę my się w ogóle nie znamy. – Chodź. Dzie­ciaki cze­kają.

Czuję, jak mo­men­tal­nie na­pi­nają mi się wszyst­kie mię­śnie. Czy je­stem na to go­towa? Ale on nie daje mi czasu na zna­le­zie­nie od­po­wie­dzi. Nie mija mi­nuta, a wcho­dzimy do ko­lo­ro­wej sali, tej sa­mej, w któ­rej uj­rza­łam go po raz pierw­szy. Tylko że te­raz wy­peł­niona jest grupką dzieci ba­wią­cych się ra­zem na ko­lo­ro­wym dy­wa­nie. Zro­bili tu po­kój za­baw. Wła­ści­wie wy­gląda jak sala w przed­szkolu – pełna za­ba­wek i ksią­żek. I tylko wą­tłe dzie­ciaki z chu­s­tami na gło­wach za­miast wło­sów przy­po­mi­nają mi, gdzie tak na­prawdę je­ste­śmy.

– Ko­chani, to jest wła­śnie We­ro­nika. To ta pani na­ma­lo­wała wam śliczne ob­razki na ścia­nach – mówi i bie­rze mnie pod rękę. Chyba wy­czuł moje na­pię­cie i chce mi do­dać otu­chy. W samą porę, bo czuję, jak nogi ugi­nają się pode mną, i gdyby nie to, że się na nim wspie­ram, chy­ba­bym upa­dła.

Dzie­ciaki pod­bie­gają do mnie i przy­tu­lają się, jak­bym była ich do­brą ko­le­żanką albo cio­cią, która przy­szła z pre­zen­tami. A po­tem usta­wiają się w sze­regu i śpie­wają ja­kąś śliczną pio­senkę, któ­rej słów w ogóle nie re­je­struję, bo wzru­sze­nie od­biera mi ja­sność umy­słu. Sta­ram się nie roz­pła­kać, cho­ciaż jest to trud­niej­sze, niż mi się wcze­śniej wy­da­wało. Łzy na­pły­nęły mi do oczu i wiem, że nie mogę te­raz mru­gać, bo spłyną mi po po­licz­kach. Jak to moż­liwe, że te dzieci są sil­niej­sze ode mnie?

– A ja chyba umrę – wy­rywa mnie z za­my­śle­nia je­den z chłop­ców, chwy­ta­jąc mnie za rękę. – My­śli pani, że u Bozi też jest taki ma­giczny smerfi ogród? Bo ja bym chciał, żeby był.

Serce pod­cho­dzi mi do gar­dła, a łzy już pra­wie wy­pły­wają z oczu. Ma­lec ma może ja­kieś pięć lat. Jest chu­dziutki i blady, co spra­wia, że jego wiel­kie, nie­bie­skie oczy wy­dają się nie­pro­por­cjo­nal­nie ogromne w sto­sunku do reszty ciałka i prze­szy­wają mnie na wy­lot swoim spoj­rze­niem.

– Alanku... – Da­wid klęka na pod­ło­dze i bie­rze ma­łego za drugą rączkę. Te­raz je­ste­śmy już we troje po­łą­czeni tym dziw­nym, ta­jem­ni­czym uści­skiem, który daje ma­łemu po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, a mnie prze­raża swoją re­al­no­ścią. – Bę­dziemy ro­bili wszystko, że­byś wy­zdro­wiał. Wszy­scy tu­taj, le­ka­rze i pie­lę­gniarki, a na­wet pani We­ro­nika, trzy­mają kciuki i wie­rzą, że wy­zdro­wie­jesz.

– Ale jak umrę, to czy u Bozi też jest taki ogród? – do­py­tuje się nie­cier­pli­wie, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę.

– Tak – oświad­cza bez wa­ha­nia Da­wid. – U Bozi są wszyst­kie ogrody świata. Ja­kie tylko chcesz. Na­wet taki ma­giczny jak ten.

– W ta­kim ra­zie nie boję się umrzeć – oznaj­mia, uśmie­cha się i bie­gnie do in­nych dzieci. Jakby ni­gdy nic. Jakby py­tał, czy ju­tro też bę­dzie słońce i wyj­dziemy na spa­cer.

Kiedy je­dziemy w stronę Rynku, w au­cie pa­nuje kom­pletna ci­sza. Ob­razy prze­su­wają mi się przed oczami, a ja nie mogę po­skła­dać my­śli. To jest na­sza pierw­sza praw­dziwa randka, a ja za­cho­wuję się jak głu­cho­niema. Da­wid zjeż­dża na po­bo­cze i się za­trzy­muje. Oho, chyba już po spo­tka­niu.

– Prze­pra­szam cię. Nie wie­dzia­łem, że tak to prze­ży­jesz.

Pa­trzę na niego onie­miała, bo niby za co ten czło­wiek mnie prze­pra­sza? To on za­cho­wał się tak, jak po­wi­nien. To on był cie­pły, rze­czowy, pro­fe­sjo­nalny. To on nie stra­cił kon­taktu z rze­czy­wi­sto­ścią po wy­mia­nie kilku zdań z cho­rym dziec­kiem. A ja tak. To ja po­win­nam go prze­pra­szać. Za­miast tego pa­trzę na niego bez­myśl­nie i za­sta­na­wiam się, skąd w nim tyle siły, by co­dzien­nie od­po­wia­dać na ta­kie py­ta­nia. By co­dzien­nie pa­trzeć na ta­kie tra­ge­die. Być może ten chło­piec prze­żyje, ale ilu ta­kich ma­łych bo­ha­te­rów mu­siał już po­że­gnać w swoim za­wo­do­wym ży­ciu? To jest ten mo­ment, w któ­rym za­czy­nam go po­dzi­wiać jako czło­wieka. Do­strze­gam w nim nad­ludz­kie siły po­trzebne do po­ko­ny­wa­nia tru­dów ży­cia i za­czy­nam pra­gnąć, by za­brał mnie do sie­bie i już ni­gdy nie wy­pusz­czał, bo tylko przy nim mogę czuć się bez­pieczna.

– Mam pro­po­zy­cję – mówi. – Za­mówmy coś na wy­nos i po­jedźmy do mnie. – I nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, do­daje: – Ja­kie lu­bisz je­dze­nie? Kuch­nia wło­ska?

Ideał. I jesz­cze od­ga­duje moje pra­gnie­nia.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: