- W empik go
W piekle pandemii - ebook
W piekle pandemii - ebook
Kiedy Oliwia i Marcello wyjeżdżają na długo wyczekiwany urlop, nic nie zapowiada chaosu, w jakim już wkrótce pogrąży się cały świat. Zakochani wraz z kilkorgiem bliskich przyjaciół korzystają z uroków zimowej aury, spędzają dnie na zaśnieżonych górskich stokach, a wieczory z grzańcem przy kominku. Tymczasem nad ojczyzną młodego lekarza powoli zbierają się ciemne chmury… Pewnego dnia włoskie media podają, że tajemniczy wirus z Wuhan pokonał granice kontynentów, a w szpitalu znalazł się „pacjent zero”. Od tej pory nic nie będzie już takie jak przedtem…
„W piekle pandemii” to przejmująca, autentyczna opowieść o życiu w czasach śmiercionośnego wirusa. Bergamo, Drezno, Wenecja i Wrocław, a także azyl na Lawendowym Wzgórzu w Toskanii – w każdym z tych miejsc bohaterowie spróbują znaleźć najlepszy sposób na przetrwanie trudnych czasów i poukładanie swojej rzeczywistości na nowo. Czy im się uda?
Podniosłam wzrok i na chwilę spotkały się nasze spojrzenia.
– Przychodzisz do mnie w każdym śnie – powiedział cicho. – Chcę spać jak najwięcej, śnić jak najdłużej, móc cię przytulać, dotykać, całować, słyszeć twój śmiech…
Nagle przyszło mi na myśl, że przecież on nie chodzi do pracy. Marcel nigdy nieogolony nie wychodził z domu.
– Nie pracujesz? – zapytałam.
– Siedzę w domu.
– Coś się stało?
– Miałem kontakt z zakażonym pacjentem.
(…)
– Co z tobą? – zapytałam przerażona.
– Na razie nic szczególnego – odpowiedział wymijająco.
– Powiedz mi prawdę!
Mam dodatni wynik testu – odpowiedział spokojnie. – Jestem zamknięty w domu. Nic mi nie jest, nie mam gorączki ani kaszlu. Czuję się tylko bardzo zmęczony. Błogosławię moment, kiedy wpadłem na pomysł, że zostawię cię u babci w Toskanii. Zwariowałbym teraz. Lekarze w takich sytuacjach są zawsze zagrożeniem dla swoich najbliższych. Napisz do Adrianny. Ich córeczka trafiła na oddział intensywnej terapii… Nie płacz! – Musiał zobaczyć łzy na mojej twarzy. – Nie płacz, Oli! Cieszę się, że ty jesteś bezpieczna. Opowiedz mi coś pięknego.
Jolanta Kosowska
Urodzona na Opolszczyźnie, całe życie związana z Wrocławiem, Opolem i Sobótką, absolwentka wrocławskiej Akademii Medycznej i studiów podyplomowych w Akademii Wychowania Fizycznego. Z zawodu lekarka, specjalistka w trzech dziedzinach medycyny. Nieustannie szuka nowych wyzwań i swojego miejsca na ziemi. Od kilkunastu lat mieszka i pracuje w Dreźnie. Jest związana z drezdeńską Polonią. Na co dzień przyjmuje pacjentów w poradni przyjaznej cudzoziemcom. Dzieli swój czas pomiędzy pracę zawodową, podróże i pisanie powieści. Debiutowała powieścią obyczajową „Niepamięć” (2012, Wydawnictwo Bukowy Las). Nakładem Wydawnictwa Novae Res ukazały się jej powieści „Déjà vu”, „Niemoralna gra”, „Nie ma nieba”, „W labiryncie obłędu”, „Drugie dno”, „Niepamięć”, „Wróć do Triory”, „Trzy razy miłość” oraz „Wielkie włoskie wakacje”.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-031-1 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
***
Zaczęłam czytać i ogarnęło mnie przerażenie. Weszłam na włoskie strony internetowe. Było jeszcze gorzej. Jeszcze więcej informacji, jeszcze więcej szczegółów. Wiało grozą, rozpaczą, beznadziejnością. Liczba zgonów we Włoszech na dzień dwunasty marca przekroczyła tysiąc. Liczba chorych wynosiła piętnaście tysięcy. Już przed tygodniem zamknięto szkoły i uniwersytety. Przed pięcioma dniami kwarantanną objęto Lombardię i czternaście miast prowincji w północnych Włoszech, obszar zamieszkały przez szesnaście milionów osób. Na liście miast objętych kwarantanną pojawiły się między innymi Mediolan, Bergamo, Wenecja i Padwa. Wprowadzono zakaz wjazdu i opuszczania obszaru zamkniętego, zakaz imprez zbiorowych, w tym uroczystości religijnych, pogrzebów i ślubów. Zamknięto wszystkie obiekty publiczne. Wprowadzono karę pozbawienia wolności za złamanie kwarantanny… Czytałam z wypiekami na twarzy. Serce biło mi coraz szybciej. Świat wirował. Litery zlewały mi się przed oczami. Coś chwyciło mnie za gardło i zaczęło dusić. Jak to jest możliwe? – myślałam przerażona. – Jeszcze przed trzema tygodniami, jadąc do Toskanii, zastanawialiśmy się, czy nie skręcić do Wenecji. Zrezygnowaliśmy w ostatniej chwili.
– Wenecja o tej porze roku nie jest taka piękna – odradzał Marcel. – Duża wilgotność powietrza powoduje, że odczuwa się przenikliwe zimno. Po listopadowej powodzi jest jeszcze więcej wilgoci niż zwykle. Dzwoniłem wczoraj wieczorem do Antonia. Oni z Lucią dwa dni temu wrócili do Wenecji. Mówił, że woda w kanałach jest mętna. Odór stęchlizny jest paskudny. Wieje męczący, przeszywający, zimny wiatr.
– To nie jedźmy – przerwałam mu. – Wolę pamiętać Wenecję ciepłą i piękną.
– Pojedziemy latem – powiedział Marcel. Uśmiechnął się, położył dłoń na mojej ręce. – Pojedziemy latem – powtórzył. – Tak jak wtedy.
Też już nie chciałam jechać. Chciałam zachować Wenecję w pamięci taką, jaką ujrzałam po raz pierwszy. Tamtej naszej Wenecji nigdy nie zapomnę. Błękitu laguny i tańczących na tafli wody złotych promieni słońca. Już na zawsze będzie kojarzyła mi się z naszą miłością. Byliśmy tam razem przed dwoma laty. Wyruszyliśmy do Wenecji wczesnym rankiem promem z Punta Sabbioni. Wiał lekki wiatr. Poranek był rześki. Narzuciłam sweter na ramiona, bo było mi chłodno. Wybraliśmy pierwszy prom, żeby zobaczyć miasto otulone porannymi mgłami, jeszcze bardziej tajemnicze niż zwykle. Długo było widać tylko przepływające obok nas łodzie i motorówki. W świetle budzącego się dnia wody laguny wydawały się zimnoszare, pofałdowane gdzieniegdzie białymi grzywami fal. Słychać było monotonny szum silnika. I nagle gdzieś w oddali pojawiło się zamglone, nierzeczywiste, bajkowe i nierealne miasto. W pierwszej chwili zobaczyłam Pałac Dożów, którego bladoróżowe fasady z marmuru opierają się o balkon biegnący wzdłuż całych murów, wsparty o arkady z białego kamienia, z tej odległości tak lekki, jakby był koronkowy. Obok strzelająca w górę i królująca ponad wszystkim ceglasta kampanila, z zielonym dachem w kształcie piramidy, zakończonym złotą postacią archanioła. Tuż obok okrągłe kopuły bazyliki Świętego Marka, wznoszące się wysoko ponad murami Pałacu Dożów. Naprzeciw neoklasycystyczny budynek biblioteki. Umilkły rozmowy. Szum silnika mieszał się z cichymi stuknięciami migawek aparatów. Nie tylko nas zauroczył ten widok. Niespodziewanie po lewej stronie burty wyłoniła się otulona w poranną mgłę, nierzeczywista i bajkowa wyspa San Giorgio Maggiore, z majestatycznym benedyktyńskim klasztorem. Na wodzie kołysało się kilka przycumowanych łodzi. Niektóre z nich okrywały chabrowe płachty. Już po chwili wyspa została z tyłu. My płynęliśmy dalej. Minęliśmy początek Canal Grande. Za nami, gdzieś z tyłu, została monumentalna barokowa świątynia, bazylika Santa Maria della Salute. Budził się nowy dzień. Niebo z zimnej szarości powoli przechodziło w ciepły błękit. Zmienił się kolor laguny. Promienie słoneczne rozpraszały snującą się jeszcze gdzieniegdzie mgłę. Nagle laguna ożyła. Wszystko zmieniło się w okamgnieniu. Błękitna woda zaczęła odbijać światło, mienić się, podkreślać kształty. W jednej chwili zobaczyłam kolory Wenecji: mury Pałacu Dożów stały się bardziej różowe, złota postać archanioła Gabriela błyszczała w słonecznych promieniach, dach kampanili był bardziej zielony, ściany wyraźniej ceglaste, czerwone flagi ze złotym, skrzydlatym lwem świętego Marka wydawały się nie powiewać, a płynąć na wietrze. Stojące przy brzegu gondole ukrywały się pod chabrowymi płachtami, takimi samymi jak łodzie przy San Giorgio Maggiore. Wybudowane wzdłuż wybrzeża pałace czarowały kremowymi, żółtymi i czerwonymi tynkami. Wenecja żyła w promieniach porannego słońca, mamiła i przyciągała.
Byliśmy coraz bliżej i bliżej. Wszystko stawało się bardziej wyraziste i kolorowe. Można było dostrzec coraz więcej szczegółów. Widziałam Ponte dei Sospiri, kolumny Świętego Marka i Świętego Teodora, stragany ustawione na nabrzeżu, kolorowe maski na straganach, gondolierów w kapeluszach na głowach, ubranych w białe bluzy i pasiaste, błękitno-białe koszule… Przybiliśmy do Nabrzeża Słowiańskiego. Wyruszyliśmy na zwiedzanie Wenecji. Kiedy doszliśmy do Ponte Rialto, było już bardzo ciepło. Miałam wrażenie, że powietrze w wąskich uliczkach pomiędzy wysokimi domami drży z gorąca. Mury domów nagrzewały się coraz bardziej. Wiatr znad laguny nie docierał do wąskich uliczek prowadzących w kierunku Canal Grande i Ponte Rialto. Wydawało mi się, że umrę. Wypiliśmy jeden mrożony sok, później drugi. Nic nie pomagało. Bielizna kleiła mi się do ciała. Pot spływał po plecach, kapał z twarzy i włosów. Miałam wrażenie, że zaraz upadnę. Wylałam sobie na głowę butelkę wody mineralnej. Woda spłynęła mi po włosach, zrobiła ciemne plamy na sukience. Było mi wszystko jedno, jak wyglądam. Nic nie pomogło. Szumiało mi w uszach. Ten szum z minuty na minutę był coraz głośniejszy. Z czasem zastąpił wszystkie dźwięki. Miałam mroczki przed oczami. Kręciło mi się w głowie. Świat wokół mnie wirował. Wydawało mi się, że zaraz upadnę. I do tego jeszcze wszędzie było ciasno, wszędzie tłumy ludzi. Niektórzy uśmiechnięci, inni sfrustrowani męczącą powolną wędrówką wąskimi uliczkami miasta, którymi nie dało się iść inaczej niż gęsiego. Nagle ktoś chlusnął wodą z drugiego piętra na tłum przesuwających się ulicą ludzi. Odskoczyliśmy jak oparzeni. Weszliśmy do jednego sklepiku, potem do drugiego. Mimo klimatyzacji było w nich gorąco. Kiedy usiedliśmy na schodach prowadzących do małego kościółka, miałam wrażenie, że minuty mojego życia są już policzone. Nisko opuściłam głowę. Pomyślałam, że nie nadaję się na wędrówki latem po Wenecji. Na chwilę szum w uszach zelżał. Poczułam się lepiej. Jakiś męski głos przebił się przez moje myśli.
– Może chcą państwo popłynąć gondolą?
Stojący nade mną mężczyzna był ubrany w czarne spodnie i koszulkę w biało-niebieskie pasy. Na głowie miał słomkowy kapelusz z niebieską wstążką wokół ronda.
– Widzę, że jesteście zmęczeni. Z przyjemnością zabiorę państwa na przejażdżkę.
Spojrzałam na niego nieprzytomnym wzrokiem. Pomyślałam, że znoszenie upału i duchoty to musi być kwestia przyzwyczajenia. On wyglądał rześko. Mówił ciepło. Uśmiechał się serdecznie.
– Nie wiem, czy mam siłę – mruknęłam pod nosem. – Upał mnie zabija.
– Przejażdżka gondolą to coś zupełnie innego niż przepychanie się w tłumie – powiedział. – Na pewno chcielibyście porozmawiać. Ludzie często przyjeżdżają do Wenecji, żeby porozmawiać o czymś ważnym. W tłoku się nie da. – Uśmiechnął się szeroko, patrząc na Marcela. – W trattoriach brakuje miejsc… Schody prowadzące do kościołów są okupowane przez turystów… A pewne rzeczy najłatwiej jest powiedzieć w Wenecji. Pewne słowa są tutaj czymś naturalnym, od wieków należą do tego miasta…
– Jest pan wolny? – zaczepił go angielskojęzyczny turysta.
– Nie – odpowiedziałam pospiesznie za niego.
Nagle przybyło mi sił, a pomysł przejażdżki gondolą wydał się cudowny. Wsiedliśmy. Gondolier wypłynął z wąskiego kanału. Wsunął się pomiędzy inne gondole na Canal Grande. Znad laguny powiał delikatny wiatr. Poczułam się lepiej. Na chwilę pomogło. Świat przestał wirować, mroczki sprzed oczu zniknęły, nawet szum w uszach ucichł. Po chwili było już bardzo przyjemnie. Na początku płynęliśmy Canal Grande. Wsłuchiwaliśmy się w lekki plusk wody, w odgłosy z okolic Rialta, w szum silnika przepływającej obok motorówki, w przypadkowe stuknięcia wioseł… Słyszeliśmy pozdrawiających się gondolierów. Gdzieś z daleka, z okolic Ponte dell’Accademia, dochodził głos tenora śpiewającego O sole mio. Głos odbijał się od ścian pałaców, płynął po wodzie, był czymś zaskakującym, cudownym, wyjątkowym. Wszystko wydawało się wyjątkowe. Trochę jak jawa, a trochę niczym sen. Byłam zauroczona, zachwycona, oczarowana. Z wypiekami na policzkach chłonęłam atmosferę tego miasta. Wsłuchiwałam się w plusk fal, uderzenia wiosła, dźwięk wody odbijającej się od brzegów kanału, szum silnika przepływającej gdzieś nieopodal motorówki, zgrzyt metalu, gdy tramwaj wodny przybijał do przystanku, w głos informujący, że to przystanek San Sebastian. Słychać było angielskojęzyczną rozmowę w przepływającej obok gondoli, stukot migawki czyjegoś aparatu, szczeknięcie psa podróżującego łodzią tuż obok.
Potem wpłynęliśmy w mały, wąski kanał. Świat dźwięków zmienił się wyraźnie, niezmienny był tylko plusk wody. Nic już nie wydawało się anonimowe. Życie nad bocznym kanałem było namacalne. Z pobliskiego sklepu dochodziły strzępy rozmowy, jakaś młoda kobieta nuciła dziecku piosenkę, ktoś z trzaskiem zamknął okno, dwie starsze kobiety rozmawiały o praniu, cicha muzyka płynęła z otwartych okien mieszkania. Słychać było dźwięki fortepianu. Etiudy i wprawki. Ktoś ćwiczył przed lekcją muzyki. Uspokajał mnie cichy plusk wody. Poczułam się błogo zmęczona. Przymknęłam oczy. Ściągnęłam kapelusz. Czułam delikatne podmuchy wiatru na twarzy. Jawa zaczęła się mieszać ze snem. Głos gondoliera docierał do mnie jak z zaświatów.
– Wenecja to miasto wiecznych sprzeczności. Przyciąga wielu. Przyjeżdżają tu ludzie z całego świata. Zostają na dłużej tylko wybrani. To miejsce, gdzie spleciono ze sobą wszystko, co tylko komuś mogło wydawać się najlepsze i najpiękniejsze… Tu trzeba mieć mocne buty i bardzo mocne nogi, żeby znieść to niekończące się chodzenie, te schody w górę i schody w dół, kilometry wąskich ulic, mostki i wąskie przejścia. Trzeba mieć zdrowe serce i płuca, by wytrzymać letnią wilgoć i duchotę, zimowe mgły i chłód, wszechobecny kurz, pleśń i stęchliznę, ciągłe wiatry. Trzeba być cierpliwym i wyrozumiałym, żeby znosić najwyższe we Włoszech ceny i podatki…
Chyba zasnęłam na chwilę, bo jego głos ucichł, splótł się z cichym pluskiem wody.
– Przywiozłem państwa w wyjątkowe miejsce. – W mój sen wdarł się głos gondoliera. – To moje ulubione campo. Takie campo to symbol Wenecji. Prawdziwa Wenecja to mały placyk, gdzie życie zwalnia, serce bije spokojniej, oddech się uspokaja, myśli zaczynają płynąć leniwiej, gdzie można chłonąć całym sobą spokój miasta. Dla mnie to właśnie tutaj jest prawdziwa Wenecja. Cicha, melancholijna, niedzisiejsza. Można usiąść, można odpocząć, można napić się kawy…
Piliśmy kawę, jedliśmy ciasteczka, milczeliśmy. Oparłam się plecami o mur, wyciągnęłam przed siebie nogi, wystawiłam twarz w kierunku słońca, przymknęłam oczy, pozwoliłam swoim myślom płynąć powoli, leniwie, zgodnie z tym popołudniem i atmosferą tego miejsca. Omiotłam wzrokiem campo. Ten placyk był mały, wyłożony nierównym brukiem. Po prawej stronie zobaczyłam maleńki kościółek z czerwonej cegły. Środek placyku zajmowała kamienna studnia, zaniedbana i jakby zapomniana przez wszystkich, obrośnięta chwastami i różowymi malwami. Te malwy wydawały mi się dziwnie niedzisiejsze, zaściankowe, staromodne. Tuż przy studni wylegiwał się na słońcu duży, rudy, prążkowany kot. Placyk otaczały opustoszałe domy. Pozamykane okiennice i kłódki przy niektórych bramach świadczyły o tym, że dawno tu już nikt nie mieszkał. Z parapetu okna na drugim piętrze zwisały badyle uschniętych pelargonii. Czas zwolnił. Nawet moje zmysły rejestrowały bodźce z opóźnieniem: upał, lekki ciepły wiatr, pojedyncze kroki na bruku… Wszystko stanęło w ciszy i spokoju. Piłam kawę, jadłam anyżowe ciasteczka, odwróciłam twarz do słońca, przymknęłam oczy. Czułam, że to ni sen, ni jawa, ni marzenie. Nigdy jeszcze tak nie odpoczywałam.
– Kocham cię – usłyszałam cichy szept Marcela. – Kocham cię jak nigdy nikogo przedtem.
Podniosłam głowę. Spojrzałam jeszcze raz na informacje z Wenecji. Wspomnienie prysnęło jak bańka mydlana. Jak to kwarantanna? Jak może nagle przestać bić serce takiego miasta?
***
– Oliwia! – doszedł do mnie głos signory Rossi. – Chodź na chwilę! Pokażę ci coś niesamowitego.
Starsza pani siedziała w salonie przy szeroko otwartym oknie. Przed chwilą padał deszcz. Nagle rozbłysło słońce. Potężna, podwójna tęcza wydawała się opierać o szczyty dwóch sąsiednich wzgórz. Trawa przed domem srebrzyła się kroplami dżdżu, a rozciągające się po horyzont pole z coraz odważniej kiełkującym owsem wydawało się być srebrno-zieloną taflą lustra.
– Popatrz, jak jest pięknie! – powiedziała Elena. – Przed chwilą spadł ciepły, wiosenny deszcz. Teraz wiatr rozgonił chmury i ukazało się słońce. Czujesz, jak pachnie ziemia? – zapytała. – Uwielbiam jej zapach. Parę minut temu na niebie pojawiła się tęcza. Od rana słychać świergot ptaków. Idzie prawdziwa wiosna. Już za chwilę zrobi się ciepło. Zobaczysz, każdego dnia będzie coraz bardziej zielono. Wiosną w Toskanii jest najpiękniej.
Nie odpowiedziałam. Bałam się, że się rozpłaczę. Tu idzie szczęśliwa, radosna wiosna, a tak niedaleko stąd umierają ludzie. Elena spojrzała na mnie. Zatrzymała wzrok na mojej twarzy. Czułam pod powiekami łzy. Jedna z nich jak na złość wymknęła się spod kontroli i zaczęła toczyć się po policzku.
– Dlaczego płaczesz? – zapytała signora Rossi.
– Nie wiem – skłamałam.
– Niemożliwe, że nie wiesz.
– Jakoś zrobiło mi się smutno – powiedziałam cicho.
– Zatęskniłaś za Marcellem? – zapytała.
Nie odpowiedziałam. Tęskniłam za nim bardzo, ale dzisiaj pomyślałam, że on mnie oszukał. Rozmawialiśmy często, prawie każdego wieczoru, a on nie powiedział słowa o epidemii, nie wspomniał nic o tym nieszczęściu, nie dał mi szansy powrotu do domu.
– Pytałam, czy tęsknisz za Marcellem.
– Bardzo, ale on mnie okłamuje. Każdego dnia powtarza, że wszystko jest w porządku.
– Nie powiedzieć o czymś to coś innego niż skłamać – powiedziała spokojnie Elena. – Wcale nie trzeba zawsze wszystkiego wiedzieć.
– Może i ma signora rację – odpowiedziałam pospiesznie, widząc, że przygląda mi się coraz uważniej. Zabrzmiałam mało przekonująco.
– Wiedziałam, że ten Internet to nietrafiony pomysł – niespodziewanie powiedziała babcia Marcela. – Uparłaś się, a Filippo nie potrafił ci odmówić. To było zupełnie niepotrzebne. W niczym nie pomogło, a zepsuło wiele – mówiła powoli, ważyła każde słowo, jakby zastanawiała się, co powinna powiedzieć. – Nagle wdarła się tu zawierucha z zewnątrz. Ani ty, ani ja jej teraz nie potrzebujemy.
– Pani o wszystkim wiedziała? – zaatakowałam ją.
– O wszystkim to ja nawet nie chcę wiedzieć – przerwała mi łagodnie. – Ta wiedza nie jest mi do niczego potrzebna. U nas życie zawsze toczyło się inaczej. Te domy porozrzucane po wzgórzach rządzą się własnymi prawami, w pewnym sensie same dla siebie są światem. Tu zawsze było jakoś bezpieczniej.
– Kto signorze powiedział o tej epidemii? Marcel? – dopytywałam.
– Tak, Marcello.
Poczułam się jeszcze gorzej. Dzwonił z Polski każdego dnia. Opowiadał o nic nieznaczących drobiazgach, a nie powiedział o takiej tragedii.
– Kiedy on to pani powiedział? – zapytałam.
– Kiedy zadzwonił, że przyjedzie tutaj z tobą.
– Mówił mi, że to babcia do niego zadzwoniła…– weszłam jej w słowo.
– Czy to takie ważne, kto do kogo zadzwonił? – uśmiechnęła się ciepło kobieta.
– Dla mnie bardzo ważne…
– Ważne jest to, co ustalono – przerwała mi łagodnie. – Nieważne, kto wybrał numer. A ustalono najlepiej, jak można było w tej sytuacji.
Niewiele zrozumiałam. Chciałam dopytać, ale babcia Marcela nie dopuściła mnie do słowa.
– Posłuchaj, Oliwio, najpierw zróbmy sobie kawę – powiedziała łagodnie. – Usiądźmy wygodnie. Rozmowy przy kawie są zawsze o wiele przyjemniejsze. Wczoraj Filippo kupił panforte. Schowałam je na jakąś szczególną okazję. Wygląda na to, że dzisiaj jest właśnie taka. Jadłaś kiedyś to ciasto?
– Nie pamiętam – odpowiedziałam rozdrażniona. Nie chciałam teraz rozmawiać o kawie i ciastach.
– Skoro nie pamiętasz, to nie jadłaś! – roześmiała się Elena. – Tego smaku nie można zapomnieć. Mnie kojarzy się z Bożym Narodzeniem. Moja mama piekła panforte tylko na święta. Teraz można to ciasto kupić o każdej porze roku. Jest dostępne przez cały rok w każdej toskańskiej kawiarni. Mnie to nie przeszkadza, bo i tak jest wyjątkowe i odświętne.
Mówiła ciepło. Uśmiechała się do mnie.
– Wypijemy cappuccino, zjemy po kawałku pysznego ciasta i porozmawiamy. Przy dobrej kawie i dobrym cieście nawet o bardzo ciężkich sprawach rozmawia się o wiele łatwiej.
Już po chwili na małym stoliku przykrytym koronkowym obrusem, wydzierganym kiedyś przed laty przez panią Rossi, wylądowały porcelanowe, białe filiżanki zdobione w pąki róż, pękaty czajniczek i równie pękata cukierniczka, na której pąki przeplatały się z delikatnie rozwiniętymi kwiatami. Kawa kusiła zapachem, ciasto wyglądało cudownie. Siedziałyśmy, piłyśmy kawę. Już dawno zniknęła tęcza za oknem, a niebo pokryło się ciemnymi chmurami. Po chwili o parapet okna zadudniły pierwsze duże krople.
– Marcello zadzwonił do mnie, kiedy byliście na nartach. Poszliście ze znajomymi na kolację. W trattorii był włączony telewizor. W dzienniku podano wiadomość o szesnastu przypadkach zachorowania na koronawirusa w miejscowości Bergamo w Lombardii. Wszyscy ci ludzie zachorowali jednego dnia… Marcel się przeraził. Dwa dni wcześniej odbył się jakiś mecz w Mediolanie. Nagle wpadł w panikę. Wiesz przecież, że on, zanim zaczął studiować medycynę we Wrocławiu, skończył mikrobiologię na uniwersytecie w Rzymie?
Wiedziałam.
– Marcel połączył pewne fakty. Ten wirus musiał tam być już dużo wcześniej. Krążył po okolicy. Zainfekowani ludzie zdążyli w tym czasie zarazić setki, a może tysiące innych. Zanim wyjechaliście z Dolomitów, pojawiła się informacja o pierwszym zgonie. Sytuacja wyglądała poważnie. To był okres ferii zimowych. Ludzie z całej Europy przyjechali do północnych Włoch na narty…
Nagle uświadomiłam sobie, że wiem, kiedy to było. Jedliśmy w szóstkę kolację, śmialiśmy się, żartowaliśmy. Tylko Marcel nie odrywał wzroku od telewizora wiszącego na ścianie za moimi plecami. Był małomówny, markotny. Myślałam, że zmęczył się na stoku. Tego dnia bili jakieś rekordy z Antoniem.
– Marcello zadzwonił do mnie. – Głos Eleny przebił się przez tamto wspomnienie. – Opowiedział mi o wszystkim. Nie musiał mnie do niczego przekonywać.
Przerwała na chwilę. Wypiła łyk kawy. Włożyła do ust kęs ciasta. Nie ponaglałam jej.
– Ten dom już wiele razy ratował naszą rodzinę przed nieszczęściem. Mówiłam ci, że tutaj żyje się inaczej. To taki kawałek ziemi, który rządzi się własnymi prawami. Na tych bezdrożach jesteś bezpieczna.
– Bezpieczna? Nagle poczułam się tutaj uwięziona… – przerwałam jej.
– Dlaczego tak mówisz? – żachnęła się Elena. – Mieszkasz w dużym domu. Za oknami widzisz wzgórza ciągnące się aż po horyzont. Stajesz przed domem i czujesz się wolna. Cisza, spokój, otwarte przestrzenie, widoki, bezdroża… Jak bardzo czułabyś się zamknięta w małym mieszkaniu, na przykład w Bergamo?
Podniosła na mnie wzrok. Utkwiła spojrzenie w mojej twarzy. Jej oczy były smutne. Uraziłam ją przez przypadek. Poczułam się fatalnie.
– Chyba źle się wyraziłam – mruknęłam pod nosem. – Nie o to mi chodziło. Czytałam w Internecie, że przed czterema dniami Słowenia zamknęła granice, zaraz po niej zrobiła to Szwajcaria, dzisiaj Austria… Włochy są odcięte od reszty Europy. Nie można się przemieszczać, nie można podróżować, nie można stąd wyjechać… – zaczęłam wyliczać.
– I co z tego? – przerwała mi dziwnie gwałtownie. – Ludzie pędzą bez sensu. Nie doceniają żadnego miejsca… Wszystkiego im zawsze jest mało.
Wydawało mi się, że ona mnie atakuje. Podniosłam wzrok. Napotkałam spojrzenie jej ciepłych oczu. Chyba ją źle zrozumiałam.
– Chodzi mi o to, że signora czuje się już lepiej, Filippo zagląda tutaj parę razy dziennie. Czy ze mną, czy beze mnie życie w tym domu toczy się normalnie. Jest poukładane i bezpieczne. Nie jestem tu pani potrzebna…
– Nie chodzi o mnie – weszła mi w słowo. – Ja tutaj żyję od wielu lat i tutaj umrę. Tu chodzi o ciebie.
– O mnie? – zapytałam zaskoczona.
– O ciebie – potwierdziła.
Podniosła się powoli. Wolnym krokiem podeszła do okna. Właśnie znowu przestało padać. Na chwilę niebo błysnęło błękitem. Ciemne chmury wisiały już tylko nad odległymi wzgórzami. Znowu trawa zaiskrzyła się kroplami.
– Jestem Włoszką, dla mnie najważniejsza jest rodzina – odezwała się po chwili Elena. – Poza nią nic się tak naprawdę nie liczy. Nic nie ma takiego znaczenia. Źle wychowałam moją córkę. Dla matki Marcella wszystko jest ważniejsze od rodziny. Marcello jest inny. Frederica opuściła dom rodzinny, żeby studiować. Poznała ojca Marcella i zaraz po studiach wyjechała z nim do Polski. Nie podobała jej się nasza Toskania. Była za bardzo zaściankowa, za tradycyjna, za staroświecka, za biedna i za nudna. Po paru latach wrócili. On miał wystawę swoich obrazów we Florencji. Potem wystawy w Sienie, w Volterze i San Gimignano. Spodobało mu się tutaj. Mówił, że Toskania jest rajem dla artystów, że jest łagodna, barwna, spokojna, urokliwa… Przez parę lat miał pracownię na strychu naszego domu. Dlatego w dachu pojawiło się to olbrzymie okno. Zaczął organizować plenery dla początkujących malarzy z różnych krajów Europy. Szło mu nawet. Marcello urodził się we Włoszech. Spędził dzieciństwo w tym domu. Pierwszą klasę rozpoczął w szkole w Volterze. Potem nagle wyjechali. Moja córka się tutaj nudziła. Praca w kancelarii prawniczej w małym miasteczku w Toskanii była dla niej za mało atrakcyjna. Zapragnęła pojechać do Polski, założyć tam własną kancelarię. Za małe były dla niej te miasteczka w Toskanii, za ciasne – mówiła z wyrzutem Elena. – Marcella zabrali ze sobą. Wrócił do Włoch dwa lata przed maturą. Po maturze studiował mikrobiologię w Rzymie. Skończył ją i pojechał studiować medycynę do Polski. Po studiach został we Wrocławiu. Pracuje na uczelni. Moja córka zepsuła mu życie. On nie wie, kim jest. Raz czuje się bardziej Polakiem, raz bardziej Włochem… Ma dwie jaźnie, dwie osobowości, dwa języki, korzenie w dwóch kulturach…
Pomyślałam, że to prawda. Zawsze, kiedy przyjeżdżamy do Włoch, Marcel nagle się zmienia. Na ciemnych włosach pojawia się żel, na twarzy dwudniowy, ciemny zarost, T-shirt zastępuje koszula, a do kolacji zamiast dżinsów wkłada spodnie w kant. Jak mało o nim wiem, pomyślałam zdziwiona. Zakochałam się w jego głosie, ciemnych włosach, orzechowych oczach, mocnych dłoniach i silnych ramionach. Wiem tylko to, co przeżyliśmy razem. Niewiele o jego przeszłości. Prawie o niej nie mówił.
Podmuch wiatru uderzał o mur domu niezabezpieczoną okiennicą. Nagle uświadomiłam sobie, że już od dłuższej chwili siedzimy w milczeniu.
– Mówiła signora, że to nie chodzi o signorę, tylko o mnie – odezwałam się.
– Cały czas zastanawiam się, czy powinnaś do mnie tak mówić. To brzmi tak zimno… – powiedziała nieoczekiwanie Elena. – Wprowadza dziwny dystans i powoduje, że stawiamy mur oddzielający nas od siebie. Jesteś kimś bardzo bliskim dla Marcella. A on jest najbliższą osobą dla mnie. Słowo „signora” brzmi paskudnie i zimno. Zupełnie nieadekwatnie do naszej relacji. Marcello mówił mi, że nie masz dziadków.
– Nie mam – odpowiedziałam pospiesznie. Przestraszyłam się nagle, że mam jej o sobie opowiedzieć.
– Jak nie chcesz, to nic nie mów – zastrzegła, jakby czytała w moich myślach. – Nie musimy rozmawiać o rzeczach smutnych. Może kiedyś zechcesz mi to sama opowiedzieć. Chodzi mi o coś innego… Każdemu przyda się babcia.
Postawiłam krzesła przy uchylonym oknie. Obie patrzyłyśmy na cienie chmur szybko przesuwające się po niebie.
– Lubię patrzeć, jak wiatr goni chmury, a po ziemi pędzą ich cienie – odezwała się Elena. – Jeszcze dwa, może trzy tygodnie i urosną zboża. Wtedy jest najpiękniej. Lekki wiatr, falujące łany, cienie chmur… Można tak siedzieć i patrzeć bez końca.
– Mówiłaś, że to nie o ciebie chodzi, a o mnie – zaczęłam kolejny raz. – Nie rozumiem.
– Nie zdążyliście ze sobą porozmawiać. Nie było okazji. On czekał, że ty coś powiesz. Nic nie powiedziałaś. On wie, że jesteś w ciąży. Po tych wieściach z Bergamo spodziewał się, co może nastąpić. Przywiózł cię tutaj, bo tutaj jesteś bezpieczna. W tym domu można przeczekać każdą zawieruchę.
***
Trzy tygodnie wcześniej…
Spędziliśmy ponad dwa tygodnie na naszych wymarzonych wakacjach. Wszystko było zaplanowane w każdym szczególe. Czekaliśmy na ten wyjazd od dawna. Marcel nareszcie skończył pisać swoją pracę, publikować ostatnie doniesienia, wygłaszać wykłady, zaliczać swoim studentom ćwiczenia, dyżurować w szpitalu i konsultować pacjentów. Obronił się. Został doktorem nauk medycznych i dostał od szefa zgodę na urlop. Mnie udało się odesłać do wydawnictwa podręcznik do nauki języka włoskiego. Postanowiłam zrobić przerwę w udzielaniu lekcji i prowadzeniu konwersacji. Zimą zawsze było mniej chętnych, ponieważ w szkołach trwały ferie, na uczelniach sesja. Lekcje włoskiego nigdy nie należą do najważniejszych, a w tym okresie spadają w hierarchii ważności jeszcze niżej. Stają się mniej ważne od wyjazdów, zdawanych egzaminów, zaplanowanych urlopów. Nikt nie ma czasu ani ochoty na wkuwanie słówek, ćwiczenie zwrotów, przygotowywanie się do konwersacji. Zimą spada też zapotrzebowanie na tłumaczenia. Postanowiliśmy pojechać na długie zimowe wakacje.
– Zasłużyliśmy na ten wyjazd jak nigdy wcześniej – śmiał się Marcel.
Pojechaliśmy w Dolomity na narty. Jeździmy tam od trzech lat. Zawsze zatrzymujemy się w tym samym pensjonacie, zawsze spotykamy tych samych znajomych. Miejscowość Arabba jest naszą bazą wypadową. Mamy swoją paczkę, która zimą spotyka się na nartach w północnych Włoszech, a latem na żaglach w Chorwacji. Trzymamy się razem od trzech lat. Wszystko zaczęło się od tego, że spotkaliśmy w pensjonacie dwóch kolegów Marcela z kongresu internistycznego w Pradze. Byli z żonami. Berndt jest lekarzem rodzinnym z Drezna, Adrianna pracuje z nim jako pielęgniarka, a prywatnie jest jego żoną i matką ich córeczki. Antonio praktykuje jako lekarz rodzinny w Wenecji. Lucia pracuje jako nauczycielka w szkole podstawowej. Poznaliśmy się, przypadliśmy sobie do gustu i tak już zostało. W szóstkę było ciekawiej i weselej.
– Macie ten sam apartament, co zawsze – przywitała nas Veronica, córka właścicieli pensjonatu.
Nasz apartament jest najładniejszy. Jego taras wychodzi na południowy zachód. Z tarasu rozciąga się widok na górskie szczyty, za którymi zachodzi słońce.
Każde z nas miało swój plan. Ja chciałam okrążyć masyw Sella, jadąc trasą Sella Ronda, Marcel zaliczyć jak najwięcej tras w okolicy. Dni spędzaliśmy na nartach. Popołudnia w trattoriach. Wieczorami lubiłam siedzieć w naszym apartamencie przy blasku kominka. Cudowny czas. Poranki ze śniegiem mocno skrzypiącym pod nogami, który iskrzył się w promieniach wstającego słońca, otulał płoty, tworzył czapy na słupach, przykrywał drzewa puchową kołdrą, zasypywał samochody. Najbardziej lubię być na stoku rano, kiedy trasę znaczą pojedyncze ślady nart, na nartostradach jest jeszcze niewielu ludzi, a po horyzont ciągną się ostre górskie szczyty, pokryte bielą nieskalaną śladami ludzkich stóp. Dolomity są w zimie biało-niebieskie. Nawet przy tych obserwowanych z tarasu zachodach słońca dominują błękit, biel i skrzące się w każdej drobinie lodu zimne, żółto-pomarańczowe promienie słońca. Nie ma letniej gry kolorów. Nie ma tych dziesiątków odmian gorącej czerwieni.
– Zimowe zachody słońca są chłodne i eleganckie, jakby zupełnie nie pasowały do tej części Europy – mówiła Adrianna, która przychodziła do nas każdego popołudnia, żeby obserwować z naszego tarasu zachód słońca.
Lazurowe niebo, niebieskie cienie drzew i skał, biel otwartych przestrzeni. Skrzypnięcia śniegu pod nartami. Cudowny, niezapomniany czas.
– Jak narty, to we Włoszech – mawia zawsze Marcel. – W Polsce i w Czechach za mało śniegu, w Austrii i Szwajcarii za zimno i za drogo, do Francji za daleko. We Włoszech jest idealnie. Nie za zimno, nie za drogo i nie za daleko… Ciepło, przyjaźnie, rodzinnie. I ten czas, który nagle zwalnia. Zaczyna biec spokojniej, roztropniej i leniwiej.
Spędziliśmy z przyjaciółmi dwa tygodnie. Wyjeżdżając, zarezerwowaliśmy sobie apartament na przyszył rok, dograliśmy terminy.
Stamtąd już sami pojechaliśmy do Toskanii. Ona zawsze kojarzyła mi się z latem, słońcem, falującymi na wietrze zbożami, żółtymi kwiatami krzewów żarnowca, czerwonymi łanami maków, kwitnących w przydrożnych parowach, ze srebrzysto-zielonymi gajami oliwnymi, strzelającymi w górę cyprysami i rozłożystymi piniami rosnącymi przy wąskich drogach, których korony łączyły się ze sobą, tworząc zielone tunele. Tym razem było inaczej. Nigdy nie byłam w Toskanii o tej porze roku. Średniowieczne mury na szarych wzgórzach wydawały się ponure i przerażające. Gdzieniegdzie nieśmiało kiełkowała zieleń. Było jeszcze szaro i zimno, ponuro i smutno. Od razu zatęskniłam za Dolomitami i prawdziwą, białą zimą. Gdzieniegdzie na polach leżały jeszcze łaty brudnego śniegu. Było szaro, buro i beznadziejnie. Ni to zima, ni wiosna. Przedwiośnie. To nie był dalszy ciąg naszych wakacji. Jechaliśmy do babci Marcela. Pani Elena Rossi mieszka niedaleko od Volterry. Matka Marcela jest Włoszką. Marcel ma po niej śniadą skórę, bardzo ciemne włosy i ciemnobrązowe oczy. Nie planowaliśmy wcześniej tej podróży do Toskanii. Ten pomysł zrodził się nagle, na dwa dni przed naszym wyjazdem z Arabby. Wróciłam do pokoju ze spaceru z dziewczynami i zastałam Marcela z telefonem w ręku. Pomyślałam, że rozmawia z matką. Zwykle unikał rozmów z nią przy mnie. Wiedział, że się nie lubimy. Zauważyłam, że był zdenerwowany. Mówił cicho, ale zdecydowanym głosem. Dochodziły do mnie tylko strzępy tej rozmowy.
– Nie, ja nie mogę zostać… Przecież wiesz, że jestem lekarzem… Nie potrafiłbym inaczej. Już w poniedziałek oczekują mnie we Wrocławiu w pracy. Nie mogę… Nie dam rady…
Wyszedł z pokoju, jakby nie chciał, żebym była świadkiem tej rozmowy. Poczułam się niezręcznie. Niewiele wiem o jego rodzinie. On niewiele mówi. Ja nie dopytuję. Najcieplej opowiada o babci. Rodzice Marcela się rozwiedli. Ojciec na stałe mieszka we Francji. Jest wykładowcą na wydziale malarstwa akademii sztuk pięknych. Sam też maluje. Jego życie biegnie od jednego do drugiego wernisażu. Widują się rzadko. Ostatni raz spotkali się przed dwoma laty, kiedy Marcel był na kongresie w Paryżu. Poszli razem na kolację. Marcel poznał drugą żonę swojego ojca. Ponoć ona była wcześniej jego studentką. Opowiadał mi po powrocie, że tych dwoje pasuje do siebie idealnie. Są tak samo pozytywnie zakręceni. Cieszył się, że jego ojciec jest nareszcie szczęśliwy. Był na ich wspólnej wystawie.
– Zgadnij, co przedstawia obraz najwyżej oceniany przez krytyków?
– Nie mam pojęcia.
– Kropkę.
– Kropkę? – zapytałam zdziwiona.
– Ta kropka jest alegorią życia.
– Kropka jest alegorią życia? Nie rozumiem.
– Ja też nie rozumiałem. Teraz już rozumiem. Kropka kończy zdanie. Nasze życie to ciąg wydarzeń. Każde z nich można opisać zdaniami. Kropka kończy też ostatnie zdanie… Rozumiesz? Kropka i koniec, kropka i nic. Taka kropka to symbol śmierci.
– Rozumiem, ale nie wiem, czy to jest sztuka.
– Też nie chciałbym mieć takiego dzieła na ścianie w salonie, nawet jeżeli jego autorem jest druga żona mojego ojca – zażartował Marcel. – Ale to ponoć jest właśnie współczesna sztuka. Krytycy pieją z zachwytu. Ja osobiście zamiast tej kropki wolałem daktyle.
– Daktyle?
– Tak, daktyle. To też bardzo nowoczesne dzieło. Dostałem je w prezencie od ojca. Całe naczynie pełne ususzonych na słońcu, słodkich i mięsistych daktyli.
– Naczynie pełne daktyli?
– Tak. Ojciec twierdzi, że sztuką jest tak namalować owoce, żeby patrząc na nie, czuć ich miękkość i mięsistość, w ustach mieć ich słodycz, a w nozdrzach zapach. Te daktyle pobudzają wszystkie zmysły.
– Wszystkie zmysły? A słuch?
– Słuch również. Naczynie z daktylami jest przewrócone i turla się po stole. Owoce z niego wypadają. Masz wrażenie, że słyszysz dźwięk, z jakim szkło uderzyło o drewniany blat.
– To dzieło stworzył twój ojciec?
– Zgadza się.
– Ono też jest symbolem ludzkiego życia?
– Nie. Dzieło nazywa się Zmysły. Przywiozłem je ze sobą. Pokażę ci ten obraz, kiedy wpadniesz do mnie na kolację.
Z ojcem widywali się rzadko, dzwonili do siebie często. Potrafili gadać godzinami. Inaczej było z matką. Matka Marcela mieszka na Pomorzu. Jest znaną prawniczką. Ma dużą kancelarię. Widziałam ją tylko raz, kiedy przyjechała na obronę pracy doktorskiej Marcela. Po oficjalnej części poszła z nami na kolację.
– Lubię, kiedy ludzie mają konkretny zawód – zaczęła mówić, zanim podano przystawki. –To, co pani robi, to raczej jest hobby. Skończyła pani filologię włoską i co dalej? Prywatne lekcje i korepetycje to za mało, żeby odnieść w życiu sukces… To były takie studia dla przyjemności. Studiowała pani swoje hobby. To tak jak studiowanie malarstwa, muzyki, historii sztuki czy filozofii… Na to mogą sobie pozwolić tylko bogaci. Myślę, że pani teraz nie wie, o czym mówię – stwierdziła lodowatym tonem. – Kiedyś mnie pani na pewno zrozumie.
Nie spuszczała ze mnie spojrzenia. Jej wzrok przesuwał się po mojej twarzy, wędrował po włosach, głębokim dekolcie, obcisłej i kończącej się tuż ponad kolanami sukience, zsuwał się po nogach w kierunku krótkich kozaków. Marcel nigdy wcześniej nie opowiadał mi, jaka jest jego matka. Nic o niej nie mówił. Gdybym wiedziała, jaką jest osobą, to być może ubrałabym się na tę kolację inaczej, chociaż uważam, że czarna, krótka sukienka jest odpowiednim strojem na takie okazje. Tym bardziej że noszę do niej jeszcze wdzianko w kolorze brudnego różu, czarną torebkę i eleganckie czarne, krótkie kozaczki. Tego wieczoru na szyi miałam jeszcze łańcuszek, który dostałam przed kilku laty od mojej babci. Łańcuszek ma medalion przypominający puzderko. We wnętrzu medalionu wygrawerowano różę. Matka Marcela nie odrywała ode mnie wzroku. Wpatrywała się we mnie nachalnie. Z minuty na minutę czułam się coraz bardziej niezręcznie i niepewnie. Jakbym przyszła na tę kolację nago. Zapomniałam rozłożyć serwetki na kolanach, wzięłam nie te sztućce do przystawki, niepewnie podniosłam kieliszek, rozbryzgując na biały obrus lepkie krople czerwonego wina. Im więcej irytacji widziałam w jej spojrzeniu, tym bardziej czułam się spięta. Jak na złość do Marcela ktoś zadzwonił. Podniósł się niechętnie. Wyszedł z pomieszczenia z komórką w ręku. Jego matka odprowadziła go wzrokiem, jakby chciała mieć pewność, że jej nie usłyszy.
– Ładna buzia i zgrabne nogi to za mało, żeby ustawić się w życiu – powiedziała lodowatym tonem. – Marcel został na uczelni. Teraz obronił doktorat, za parę lat zrobi habilitację. Ma potencjał. Profesor go lubi. Nie będzie mu rzucał kłód pod nogi. Nie będzie blokował jego kariery. Widzi w nim swojego następcę. Mój syn rok po roku będzie parł do przodu, piął się po szczeblach kariery. Jest zdolny i zdyscyplinowany – mówiła szybko, jakby się obawiała, że Marcel za chwilę wróci i ona nie zdąży powiedzieć tego wszystkiego, co sobie zaplanowała. – Ma to po moim ojcu. Może osiągnąć bardzo wiele… Osiągnie bardzo wiele – poprawiła się pospiesznie. – Tylko musi mieć przy sobie odpowiednią osobę, kogoś, kto będzie go wspierał, motywował, mobilizował, rozumiał… A co pani planuje? Jak potoczy się pani zawodowa droga? – Jej głos przeszedł w syczący szept. W drzwiach pomieszczenia stanął Marcel. – Nie pozwolę na to, żeby pani zniszczyła jego karierę. Nie pozwolę, żeby ktokolwiek na nim wisiał, ciągnął się za nim jak kula u nogi. Wykorzystywał go i ograniczał. Myślę, że pani mnie rozumie? – Spojrzała na mnie. – Beze mnie Marcel jest nikim – powiedziała pospiesznie. – Jego zarobki nie bilansują jego wydatków. Bez mojej pomocy zginie.
Świat wokół mnie wirował. Było mi duszno i gorąco. Serce biło jak szalone. Czułam łzy pod powiekami.
– O czym rozmawiacie? – Głos Marcela dotarł do mnie jak z innej rzeczywistości. Przebił się przez szum w uszach i głośne bicie mojego serca.
– O przyszłości – powiedziała spokojnym głosem pani Dobrzyńska.
– Na rozmowy o przyszłości mamy jeszcze trochę czasu – odparł Marcel. – Na razie świętujemy mój doktorat, a za parę dni jedziemy na wakacje.
Dopiero teraz spojrzał w moją stronę. Jak na złość łzy wymknęły mi się spod kontroli i zaczęły się toczyć po policzkach. Wstałam. Przypadkowo potrąciłam stół, czerwone krople znowu upstrzyły obrus. Parę z nich wylądowało na garsonce pani mecenas. Odcinały się wyraźnie od kremowego koloru spódnicy.
– Przepraszam – burknęłam pod nosem. – Naprawdę nie chciałam – dodałam zupełnie niepotrzebnie.
Szybkim krokiem ruszyłam do wyjścia. Marcel dogonił mnie przy szatni.
– Nie uciekaj! – powiedział spokojnym głosem. – Nie wiem, co ci powiedziała moja matka, ale mogę się tego domyślić. Jej ego sięga nieba. Nikt nie jest dla niej wystarczająco dobry. Ty nie jesteś. Mój ojciec też nie był. Chciałem dobrze, a wyszło fatalnie. Myślałem, że się zmieniła. Dopytywała o ciebie. Prosiła o spotkanie… Ludzie się jednak nie zmieniają. Przynajmniej nie ona. Przepraszam.
Pomógł mi włożyć płaszcz. Poprawił szalik pod szyją. Sam też pospiesznie się ubrał. Wyszliśmy razem. Nie chciałam pojechać taksówką. Wolałam się przejść. Szliśmy w kierunku mojego domu. Był chłodny, zimowy wieczór. Ta zima wydawała się beznadziejna. Szara, brudna, bez śniegu. Owego dnia nawet niebo było brudnoszare i paskudne. Nie chwyciłam wyciągniętej ręki Marcela. Nagle ciepło kieszeni płaszcza wydawało mi się przyjemniejsze. Czułam, jak wiatr osusza łzy na mojej twarzy. Serce zwolniło. Oddech się spłycił. Nawet ten dziwny ucisk w gardle wydawał się zelżeć. Było mi zimno. Próbowałam się skupić na zimnie, na mdłym świetle mijanych latarni. Milczeliśmy. Żadnemu z nas nie spieszyło się do rozmowy. Tak naprawdę nie było o czym rozmawiać. Kiedy zatrzymaliśmy się pod moim domem, dochodziła jedenasta.
– Czy mogę wejść z tobą na górę? – zapytał.
– Nie – odpowiedziałam pospiesznie. – Dzisiaj wolę być sama.
Dawno już o to nie pytał. Zawsze otwierał drzwi swoimi kluczami. Najczęściej zaczynaliśmy się całować już na schodach. Tym razem było inaczej. Nie przytuliłam się do niego. Nie objął mnie ramieniem. Nie pocałował na pożegnanie. Odwróciłam się, otworzyłam drzwi, wbiegłam po schodach i już po chwili byłam w moim mieszkaniu. Nie zapaliłam światła. Zwykle Marcel stał pod domem i czekał, aż mu pomacham. Po tej kolacji przerosło mnie wszystko, nawet pomachanie ręką przez okno wydawało mi się czymś niewykonalnym. Nie powstrzymywałam już łez. Usiadłam na łóżku i wszystko, co czułam, przeszło w jeden przeciągły szloch. Po chwili usłyszałam dźwięk nadchodzącej wiadomości.
Przepraszam. To miał być taki cudowny wieczór. Chciałem dobrze, a wyszło fatalnie. Kocham Cię. Poza Tobą nikt inny się nie liczy. Śpij spokojnie. Pomyśl o naszych wakacjach.
Marcel
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej