- W empik go
W płomieniach - ebook
W płomieniach - ebook
Książka napisana we Lwowie w 1915 roku. Opisuje historię tego miasta w czasie I wojny światowej - od zamordowania austriackiego następcy tronu, Franciszka Ferdynanda, do wkroczenia wojsk rosyjskich. Pisana z osobistej perspektywy polskiego uchodźcy, jest zbiorem jego luźnych refleksji i spostrzeżeń, nie ma ambicji ukazania prawdy historycznej.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-280-5039-2 |
Rozmiar pliku: | 455 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książka niniejsza, zamówiona przez jedną z warszawskich firm wydawniczych podczas okupacji Galicji wschodniej przez wojska rosyjskie, napisana została we Lwowie, w maju 1915 roku. Działa twierdzy przemyskiej już były umilkły, a tylko od strony Karpat dolatywał ich huk głuchy wprawdzie i oddalony, lecz nieustanny.
Rękopis, wysłany do Warszawy przez okazję, doszedł do rąk wydawców, zdaje się, dopiero gdzieś w czerwcu, kiedy nad wydaniem książki tego rodzaju dobrze należało się zastanowić. Wydawcy, po dokładnem rozważeniu okoliczności, trafnie zadecydowali, iż na wydanie tej książki w Warszawie jest już zapóźno, wobec czego rękopis, również przez okazję, wysłali mi do Kijowa. „Okazja“, jeden z ewakuowanych z Królestwa Polskiego urzędników kolejowych, tułał się, podobnie jak i ja, przez dwa lata po Rosji, nigdzie mnie spotkać ani znaleźć nie mogąc, jednakże w zacności swojej woził mój rękopis ze sobą i po dwuch latach doręczył mi go wreszcie w Kijowie, ku wielkiej mojej radości zachowany doskonale i we wzorowym porządku, za co szanownemu rodakowi należny dank tu składam.
Z wielką obawą zasiadłem do odczytania rękopisu, którego kartki były mi jak nowe. Obawiałem się, że książka ta straciła już wszelką aktualność i wszelką wartość. Obejmuje ona historję Lwowa od zamordowania austryackiego następcy tronu, Franciszka Ferdynanda d’Este, aż do wkroczenia wojsk rosyjskich do Lwowa, tedy, możemy dziś powiedzieć, jedną tylko drobną scenę z wielkiej naszej tragedji, fragment, ginący wobec ogromu wypadków, jakie po nim przyszły. W dodatku nie jest to wcale praca historyczna, lecz impresje, oparte na pewnej prawdzie subjektywnej, rzekłbym — na mojej własnej prawdzie, nikogo może nie obowiązującej, a czy możliwej do obronienia wobec tytanicznej nieledwie rzeczywistości naszych czasów?
Jednakże w miarę, jak pogrążałem się w lekturę rękopisu, obawy moje pierzchły i dziś z całem poczuciem odpowiedzialności powtarzam słowa, jakiemi przed dwoma laty charakteryzowałem swą pracę w przedmowie.
Jeśli zaznaczę, iż zdaję sobie sprawę z wielu niedostatków, jakie niezawodnie tej książce wytknąć się da, to nie dlatego, abym tem chciał powiedzieć, iż mógłbym je usunąć i dać rzecz doskonałą. Przeciwnie, wyznaję otwarcie, iż usunąć ich nie mogłem i nie umiałem. To, co podaję, jest tylko słabym i nieudolnym obrazem rzeczy widzianych i przeżytych, poglądem subjektywnym, nie pozbawionym przypuszczalnie zwrotów nieszczęśliwych, sądów powierzchownych, frazesów literackich, których—przy najlepszej chęci—tak trudno wyzbyć się literatowi, stronniczości zupełnie zrozumiałej u człowieka, patrzącego na rzecz z pewnego swego ustalonego stanowiska, pod jakimś z góry powziętym kątem widzenia. Mając do czynienia z potężną, bujną, żywą i wielką rzeczywistością a nie z literacką koncepcyjką, czułem aż nadto dobrze, iż łamać się z nią nie mogę, ponieważ jej nie pokonam. Nie zadawałem sobie też tego trudu, lecz z pokorą przystąpiwszy do pracy, dałem to, na co mnie w danej chwili stać było. Napisałem tak, jak rzeczy widziałem i jak je rozumiałem i odczułem. Napisałem szczerze i poprostu.
Nie jest to krótka, zwięzła i treściwa kronika wypadków. Za nieliczne i kto wie, czy nie nieścisłe daty nie biorę odpowiedzialności, dokumentów żadnych nie podaję. Być może, że czegoś podobnego nie umiałbym nawet napisać, w żadnym razie dzieła historycznego nie zamierzałem. Czasy były takie, że „kiedy, zamknąwszy oczy, przypominam je sobie, spostrzegam, iż nie było różnicy między dniem i nocą. Wypadki, a właściwie chaos nieuporządkowanych wrażeń widzę w nieskończonej głębi letniego nieba, rozświetlonego słońcem.“ Są to obrazki, obserwacje, refleksje, anegdoty, wspomnienia. Daję je w chronologicznym porządku wrażeń, a raczej daję gamę swoich wrażeń, utożoną nie tyle według kalendarza, ile w miarę ich głębokości i siły. Rozumie się, że trzymałem się w tem logicznego następstwa dziejowego, było to jednak o tyle nieścisłe, że gdy prawie połowa książki wypada na okres dwuch miesięcy, materjału do drugiej połowy dostarczył zaledwo jeden tydzień wojny, tak szybko już po sobie wypadki wówczas następowały. Niepodobna mi było utrzymać książkę w tempie dziejowem, albowiem trzymając się go, musiałbym był ku końcowi książki przyśpieszać, aby wreszcie przejść w jakieś chaotyczne „presto“, w pisaniu niemożliwe. A przecież mimo to niewątpliwie niejedną rzecz, godną uwagi i utrwalenia, przepuściłem. Niezawodnie uniknąłbym tęgo, gdybym zadał sobie trud ustalania i porządkowania faktów kronikarskim sposobem, wówczas jednak powstałoby coś w rodzaju „dzieła historycznego“, o którem w danych okolicznościach nawet marzyć nie można było, a które i tak prędzej czy później powstanie. Jednakże, nie mówiąc już o tem, że podobna praca obecnie technicznie jest niemożliwa, myśl przeżuwania w dzisiejszych czasach tych dla mnie dawno już przebrzmiałych rzeczy, przykuwanie duszy do pierwszego aktu, a bodaj, czy nie prologu wielkiego i pysznego dramatu dziejowego, to wieczne, niedołężne „kuśtykanie“ za chwilą, gdy dusza wyrywa się naprzód—to mi jest wstrętne i tegobym nie potrafił. Daję to, com widział i przeżył, świeże jeszcze w barwie i smaku, nie robiąc z tego wielkiej historji, lecz — epizod w rodzaju tych, które w tragedjach greckich szybko i gwałtownie opowiadają posłowie.
Zanim jednak powstaną dzieła, pełne dat, dokumentów, cytat z dzienników i innego materjału papierowego, społeczeństwo polskie powinno wiedzieć, jakie to dzieje przechodziła w tych czasach dusza polska, a część tych jej dziejów stanowi to, co myśmy przechodzili w Galicji. Nie kto inny tu cierpiał, łamał się i skręcał w ogniu tortur moralnych i fizycznych, jeno Polak, z pod austrjackiego zaboru wprawdzie, lecz ten sam, co w Warszawie i Poznańskiem, Polak bardzo dobrej woli, gorącej miłości Ojczyzny i wysokiej kultury, choć politycznie mniej może wyrobiony, a niegodnie oszukiwany i wywodzony w pole, powiedziałbym, uwodzony—jak naiwna dziewczyna. Przeżycia te należą do dziejów duszy polskiej i znać je powinno się choćby dlatego, że one to właśnie wzbogacają skarbiec doświadczeń naszych, naszej wiedzy, gamę naszego życia i cierpień. Jest to akord w pieśni.
W okresie, o którym piszę, Galicja była odcięta od Królestwa Polskiego, izolowana. Wpływy austrjackie, szerzone w niej i podtrzymywane przez zaprzedanych lub nieszczerze polskich urzędników i dziennikarzy, niesumiennych lub bezmyślnych karjerowiczów politycznych, nie mogły już podlegać żadnej krytyce ani kontroli. Jak wąż bypnotyzuje mysz, która nie tylko nie ucieka przed nim, ale bezwładna i bezbronna, w małych podskokach sunie ku niemu, tak Wiedeń hypnotyzował duszę polską w Galicji wschodniej. To była tortura, a nie niedojrzałość społeczeństwa. Wciąż jeszcze mało kto wie na szerokim świecie, co się w tym czasie we Lwowie działo. Dzienniki nie mogą być miarodajne—czuwała przecież nad niemi austrjacka cenzura.
Wojna zaskoczyła społeczeństwo polskie w Galicji wschodniej. Społeczeństwo to, „oddając cesarzowi—co cesarskiego“, z początku nie tylko nie okazywało ze swej strony żadnej inicjatywy, ale, zachowując się biernie, zapatrywało się na swój mimowolny udział w wojnie wcale sceptycznie. Rząd austrjacki, poddawszy tych ludzi biernych i nie zdecydowanych, działaniu usilnej a przewrotnej propagandy, przy pomocy fałszywych informacji zdołał ich zdemoralizować, wciągnął ich podstępnie w cały wir kłamstw i tak stopniowo doprowadził do tego, że ludzie ci wbrew swym przekonaniom nie tylko oddali to, co oddać musieli, ale nawet złożyli rządowi dobrowolną bekatombę w postaci kilku tysięcy młodzików, zorganizowanych w legjonie wschodnim. To był najtragiczniejszy moment tych wszystkich przejść.
Nie wątpiąc, iż w opowiadaniu tego zawiłego i bolesnego procesu psychologicznego, mimowoli dopuściłem się wielu niedokładności, zaznaczam, że nie wszystkie są z mojej winy. Ustrój społeczeństwa polskiego w Galicji był bardzo skomplikowany i stąd w opowiadaniu liczne dygresje, tu też źródło niejednego poglądu nieścisłego, powierzchownego, a nawet pozornie sprzecznego z rzeczywistością.
Ostatecznie—dałem, na co mnie stać było. Mogę się mylić w sądach—rzeczy widziane odtworzyłem wiernie, jak również powtarzałem tylko to, co mi opowiadali ludzie, w moich oczach uchodzący za wiarogodnych.
Lwów 29 maja 1915—Kijów 1917.
__________LWÓW.
Po kilkudziesięciu latach pokoju, w którym Europa zapomniała już, jak dawne wojny wyglądąły a o stylu wojny nowoczesnej nie miała najmniejszego wyobrażenia, nastał dla starego naszego kontynentu dzień próby.
Nikt nie wiedział, jakie kształty i rozmiary przybierze burza, na którą się zanosiło.
Któż mógł odgadnąć, jak się wobec niej zachowa ludność, jaką sobie normę postępowania wytknie? Czy starczy jej sił nerwowych i męstwa?
Przypomnijmy sobie, jak bacznie, niespokojnie i podejrzliwie — mimo wszystkie sympatje — w pierwszych dniach wojny obserwowaliśmy Francję, Belgję i Anglję. A przecież zadanie Belgji a zwłaszcza już Francji było zupełnie jasne — bronić się do upadłego. Ale my nie byliśmy pewni woli narodu francuskiego.
My, Polacy, byliśmy w znacznie trudniejszem położeniu, szczególnie w Galicji. Królestwo Polskie, chociażby nawet miało najzupełniejsze prawo do odwetu za prześladowanie, jakiego od tak długiego czasu doznawało od rządu rosyjskiego, nie miało z drugiej strony najmniejszej przyczyny, aby to czynić na rzecz króla pruskiego. Z drugiej strony miało aż nadto wiele powodów ku temu, aby życzyć zwycięstwa koalicji i pomagać jej do niego. Można było niedowierzać obietnicom i odezwom rosyjskim, jednakże można było spodziewać się wpływów i pomocy koalicji, wierząc w to, że ewentualne zjednoczenie wszystkich dzielnic Polski przy osłabieniu żywiołu niemieckiego stworzy podstawę zdrową i potężną do dalszego jak najlepszego rozwoju sprawy polskiej. To były dążenia napozór najskromniejsze i najumiarkowańsze, ale może najmniej ryzykowne. Jeśli tak spekulowali może politycy, to zupełnie nie spekulując, żywiołowo podniósł się przeciw Niemcom lud polski, biegnący za ewakuowanemi władzami rosyjskiemi i zgłaszający się dobrowolnie do szeregów. Wobec takiego nastroju mas irredentyści sami zrozumieli, że czynne wystąpienie przeciw Rosji byłoby nieaktualne, równocześnie zaś zalanie Królestwa wojskami rosyjskiemi czyniło wszelką próbę w tym kierunku bardzo niebezpieczną i mogło na cały kraj sprowadzić nieobliczalne nieszczęścia. Prowokację rosyjską czuło się na każdym kroku a biurokracja rosyjska w Królestwie czekała tylko na hasło.
Poznańskie ściśnięte w kleszczach przez Prusaków nie mogło ani drgnąć. — Maul halten und weiter dienen! — oto było wszystko, czego Niemcy od swych Polaków żądali. Okres niemieckich umizgów do Polaków trwał bardzo krótko, a i umizgi to były napoły błazeńskie, napół niedźwiedzie. Niemcy sami wkrótce zrozumieli że im z tą miną słodkiego uwodziciela wobec Polaków poznańskich nie do twarzy.
Inaczej stały rzeczy w Galicji, gdzie z jednej strony życie polskie – mimo wszystko—nie było pozbawione pewnych plusów, gdzie polski stan posiadania był bardzo duży, gdzie teorja o nieszczerości a nawet wrogiem stanowisku Austrji wobec Polaków nie była jeszcze powszechnie znanym pewnikiem i gdzie z drugiej strony rząd chwytał się wszystkich środków, godziwych i niegodziwych, aby społeczeństwo polskie dla siebie tanio skaptować. Tu w każdym razie było wiele do stracenia a któż z nas mógł wiedzieć, czy i że stracić wolno? Tu próba nie kończyła się na tem, jak społeczeństwo zniesie niedostatek, ubytek swych najlepszych sił męskich, trudy, przygody i zmienne losy wojny, spustoszenie kraju, wyludnienie i epidemje, lecz czy „nie zgubi tropu“, czy potrafi uniknąć chytrych zasadzek, czy się nie da zbałamucić, nadużyć, czy się w tem wszystkiem nie zatraci, nie zgubi, w ten sposób do wszystkich klęsk wojny dodając zgoła zbyteczne cierpienie, jakiem jest błądzenie po grzęzawiskach illuzji wśród majaczenia błędnych ogników kłamstwa.
Co się działo w zachodniej Galicji, ściśle mówiąc, jak w Galicji zachodniej naprawdę myślano, tego nie wiem, podejrzewam jednak, że w każdym razie enuncjacje dzienników i znajdujących się tam z początkiem wojny urzędowych przedstawicieli były jednostronne, a więc ani bardzo szczere ani zupełnie miarodajne. Co się tyczy Galicji wschodniej, to wyznać muszę, że ona próby nie wytrzymała, skutkiem czego też nie uniknęła ciężkich przejść moralnych. Wojnę, jako taką, znosiło społeczeństwo dzielnie — zapobiegało głodowi, chorobom epidemicznym i innym klęskom, okazało dużo serca, siły życiowej, wytrwałości. Na własną jednak koncepcję rzeczywistości zdobyć się nie umiało i w czasie, kiedy rząd austryjacki poddał je działaniu swych wzmocnionych i skomplikowanych wpływów, społeczeństwo wchłaniało czarno-żółte toksyny bez oporu, dało się bez trudu zbić z drogi. Prawda, że sytuacja była tak trudna, iż według mego zdania każde inne społeczeństwo w tych warunkach zachowałoby się tak samo jak społeczeństwo polskie w Galicji. Gdyby zachowano się inaczej, zasługiwałoby to nieledwie na nazwę cudu. Ja wogóle nie sądzę a tylko staram się przedstawić rzeczy tak, jak one się miały, pewny, że to wystarczy aż nadto do zrozumienia, iż w danej chwili i danych okolicznościach inaczej mieć się nie mogły.
Bohaterem mej opowieści jest miasto Lwów, stolica Galicji, prowincji austrjackiej.
To znaczy — kto?
Niktby nie przypuścił, jak trudno na to pytanie odpowiedzieć. Nie mamy ani jednej popularnej książki, choćby powieści, któraby była pełnym wykładnikiem tego miasta. Fakt charakterystyczny — stało ono w życiu polskiem poniekąd na uboczu.
Zasługuje to na podkreślenie, albowiem dowodzi, iż jak za czasów Rzplitej tak i póżniej Lwów był w Polsce prowincją. Okoliczność łagodząca – bo stąd też i słabszy opór, jaki stawił.
Pod rządem austrjackim to się nie zmieniło i zmienić się nie mogło. Lwów leżał tak daleko od głównego traktu europejskiego, iż pod panowaniem austrjackiem stał się zaściankiem, zaś później, połączony z Wiedniem zapomocą telegrafu, telefonu i „błyskawicznego“ pociągu — przedmieściem wiedeńskiem, terenem wiedeńskich spekulacji gruntowych, bankowych, parcelacyjnych itd.
Trudno mi mówić o tem mieście, trudno je zrozumieć, określić. Czy można podać jego charakterystykę na kilku kartkach?
Ludność Lwowa liczyła przed wojną 52% Polaków, 15% ludności ruskiej, 8% Niemców, zaś reszta przypadała na żydów; takie są dane statystyki urzędowej. Ogółem Lwów miał 200,000 mieszkańców. Stan posiadania ludności ruskiej był bardzo mały, z Niemcami nie liczono się, żydów uważano przez jakiś czas za Polaków lub też za żywioł, który we własnym interesie z Polakami iść musi. Tymczasem, kiedy przy pomocy haseł liberalnych ludność polską rozprószono, żywioły niepolskie porozumiały się i zgodnie wystąpiły przeciw Polakom, przyczem zaznaczyć trzeba, iż pierwszą rolę odgrywali tu żydzi i Niemcy, podczas gdy żywioł ruski robił tylko najmniej niebezpieczną dywersję. Klęska Polaków największą korzyść byłaby przyniosła żydom i Niemcom, stosunkowo najmniejszą elementowi ruskiemu. Jest rzeczą jasną, że tam, gdzie Niemcy pobiliby 104,000 Polaków, 30,000 a nawet 50,000 Rusinów znalazłoby się w warunkach znacznie trudniejszych.
Żydzi i niemcy skazywali Lwów na charakter Czerniowiec, miasta z przewagą niemiecko-żydowską, tolerującą inne żywioły. Było to na rękę Wiedniowi, który chciał zrobić ze Lwowa odskocznię na Kijów i Ukrainę. W tym celu zakładano we Lwowie liczne filje wielkich banków wiedeńskich i czeskich, fabryk, domów handlowych itp., przyczem nie pomijano instytucyi pruskich.
A czem właściwie było to miasto? Jakie są jego symbole?
Tak malarz, jak i podróżny przyzna, że symbolem Lwowa jest kopiec Unji Lubelskiej, wspaniały i przepiękny pomnik wielkiego dzieła, osadzony w obramowaniu zieleni drzew. Jak Fudżi-Jama japońskiego malarza jest on we Lwowie widny z każdej ulicy. Byłże istotnie dla narodu tem, czem góra była dla japońskiego artysty? Co znaczy? Czy to drogowskaz dla przyszłych pokoleń czy też tylko nagrobek? Są tacy, którzy twierdzą, iż jestto tylko kropka, postawiona na końcu klasycznego, bardzo pięknego i szlachetnego okresu retorycznego.
Kto spojrzy na Lwów z Wysokiego Zamku, spostrzeże z łatwością, że miasto jest w pełni wspaniałego rozwoju. Rośnie w oczach. Kiedyś zabudowywał się Lwów głównie w opiekuńczym cieniu królewskiej twierdzy, na stokach Góry Zamkowej, nieśmiało zstępując w dolinę i chowając się ostrożnie za mury. Dziś jeszcze zielony pas plantacji na Wałach czyli w miejscu starych fortyfikacji wskazuje dawny obwód miasta. Te granice dawno już zostały przekroczone. Klasztory, które ongiś leżały za miastem, dziś są w śródmieściu, kotlinę między Zamkiem a okalającemi go wzgórzami, wśród których Lwów był jak w miednicy, dawno wypełniły domy, wspinające się teraz śmiało na stoki wzgórz. Ku zachodowi zbocza te już od dawna są zdobyte, Lwów przelał się po za brzegi okalającej go wyżyny i prze przed siebie szeroką falą przedmieść. Dokąd?
Ruiny zamku królewskiego „łyki“ lwowskie sprzedały żydom na budulec, fortyfikacje i stare bramy rozebrano doszczętnie. Wogóle Lwów niezbyt krępuje się wspomnieniami. Jestto naiwne barbarzyństwo i brak pietyzmu kipiącej siłą życiową młodości, która nie potrzebuje jeszcze i nie uznaje wspomnień.
Wśród dachów, wież i wieżyczek widać na dole, w środku miasta, sterczącą w niebo piękną wieżę katedralną z bardzo wytwornem barokowem zakończeniem. Wieża ta sterczy nad miastem czarna jak żałobny świerk. Nieco dalej i wyżej rozsiadła się na wzgórzu metropolitalna cerkiew św. Jura, gmach szeroki, piękny, bijący zdala w oczy swemi białemi kopułami. Wzrok mimowoli przenosi się z czarnej wieży katedralnej na białe, jasne, wypukłe kształty cerkwi i mierzy, bada, porównuje, póki nie zatrzyma się na smukłych, gotyckich wieżach kościoła św. Elżbiety. Wieże wyprostowane, harde, stoją jak żołnierze na warcie, kłując niebo swemi ostremi grotami. Zgrabne, aż zanadto białe z powodu swej nowości, wyglądają dziwnie energicznie, prawie zaczepnie. Symbole.
Ale oto tuż koło katedry widać wielki, wysoki dom, w siatkę rusztowań jeszcze spowity. Jest to kamienica Sprecherów. Ci przedsiębiorczy żydzi postanowili na rogu placu Marjackiego wybudować wielki pięciopiętrowy dom handlowy. W jaki sposób udało im się obejść przepisy miejskiej komisji budowlanej—nie wiadomo. Dopiero kiedy kapituła wniosła protest, zwracając uwagę, że ten nieproporcjonalnie wysoki dom może zasłonić katedrę, wybuchła w radzie miejskiej gwałtowna dyskusya na temat: —Katedra czy hotel?— Zrozumiano jasno, że kamienica Sprecherów, zbudowana przy ciasnej ulicy, skrzywdzi kanonję, która albo nie będzie mogła przybudować takiej ilości piętr, albo będzie musiała cofnąć się w tył, czyli — stracić na terenie. W każdym razie wartość kanonji zmniejszy się. Kwestja zasadnicza przekształciła się w sprawę wysokości odszkodowania. Nadchodził okres wysprzedarzy starożytności czyli handlu starzyzną. Kamienica Sprecherów była również symbolem.
A cytadela? Kiedyś leżąca za miastem, została również ze wszystkich stron przez miasto ogarnięta. Jej czerwone mury, krwawo przeglądające przez ciemną zieleń drzew, porastających Górę Cytadelną, nie raziły nikogo. Utarło się przekonanie, iż ta cytadela, z której w 1848 r. bombardowano Lwów, nie może być już straszna dla nikogo. Spokojnie bawiły się tam dzieci w słoneczne dnie, po pięknych alejach przechadzały się pary zakochanych, śmiałe estetki w tkliwych feljetonach urągały twierdzy i domagając się przemienienia Góry Cytadelnej w park miejski, traktowały stojące tam bastjony gorzej od napół rozwalonych stodół i brogów. Cytadela milczała. Że jednak nie straciła żądła, o tem dowiedział się Lwów w sierpniu 1914 r., kiedy to nie minął dzień, aby nie opowiadano o coraz to nowszych egzekucjach, wykonywanych na cytadeli. lle tam ludzi rostrzelano, gdzie ich pochowano, gdzie wsiąkła krew tych nieszczęsnych ofiar — któż wie? Niczyje oko nie przebiło zielonej gęstwiny ni murów, przebłyskujących z za drzew ciemną, ceglaną czerwienią.
Jacyż ludzie zamieszkiwali to miasto, naznaczone temi symbolami?
Jeden z moich kolegów zauważył raz słusznie: — Za rogatkami Warszawy przeczuwa się piaski Mazowsza, za rogatkami Krakowa błonia, za rogatkami Lwowa — sady, kwitnące lub okryte owocami sady. Być może, że ich tam dziś już nawet niema, ale niezawodnie były. Dzisiejszy Lwów urodził się wśród sadów.
Jest w tem bardzo dużo prawdy. Ulica Łyczakowska, Zielona, Kochanowskiego, Potockiego, Teatyńska i wiele innych, bardzo znaczna część miasta składała się do niedawna z małomieszczańskich domków, okolonych sadami. Rzadko kiedy wśród nieskończenie długich, szarych parkanów z desek, z poza których wychylały się gałęzie drzew owocowych, widziało się willę lub dwupiętrową kamieniczkę jakiegoś ambitnego postępowca. Te ulice, te sady sięgały prawie do śródmieścia. Dwie trzecie a przynajmniej połowa ludności jeszcze niedawno mieszkała w niskich, starych domkach, gdzia też i stary obyczaj panował. Na odleglejszych ulicach, koło rogatek, domków takich jeszcze dziś jest niemało.
Te sady, to były zielone, wonne i zaciszne więzienia drzemiącej inteligiencji. Trwały one długo i broniły zacięcie swego szmaragdowego ograniczenia, swej atmosfery pogodnej, słonecznej, rozbrzmiewającej tylko odgłosem śmiechów, piosenek, ptasiego gwizdu i brzęczenia pszczół. Co z nich wyszło? W co się zamieniły? Znikły stare, małomieszczańskie domki i dworki a na ich miejscu powstały pretensjonalne, brzydkie wille w niemieckim stylu, właśnie takie, jakie widzimy nieraz w ilustrowanych pismach niemieckich.
„Eine schoene Villa zu 12.000 M.“, „Eine schoene Villa zu 15,000“. Genjusz i dobry smak budowniczego z przedziwnie łatwą elastycznością stosuje się tu do wysokości ceny, której nigdy nie przekracza.
Inteligiencja Lwowa jak i całego kraju składała się w większej części z urzędników. Byli to ludzie istotnie inteligientni, wychowankowie szkół austrjackich, w których tak silny nacisk kładziono na znajomość literatury łacińskiej, greckiej, niemieckiej, polskiej. Prawie każdy urzędnik miał swego ulubionego autora klasycznego, wśród koncepistów skarbowych i podatkowych można było nieraz spotkać takich, którzy co drugie zdanie cytowali Cycerona, deklamowali całe księgi lliady lub najtrudniejsze chóry z Sofoklesa. Ale wszedłszy wprost z austrjackiej szkoły do austrjackiego biura, przywykli do tego rozdwojenia jaźni, które sprawiało, iż czując się bardzo dobrymi Polakami równocześnie mogli być nawskroś austrjackimi urzędnikami. Atmosfera austrjackiego biura była według ich zdania „szarą prozą życia“, zaś Polska — literaturą, poezją.
Było wśród nich mnóstwo Polaków, pochodzących z rodzin czeskich i niemieckich, z rodów urzędniczych, z kasty biurokracyjnej. Kiedyś wszyscy ci cudzoziemcy uważali się poprostu za Niemców. Kiedy spolszczono administrację kraju, spolszczyli się i oni, nieraz z ojca na syna, bez żadnego innego powodu, jak tylko—aby żyć. Obojętne im było czy będą Niemcami czy Polakami — i zrobili się z nich Polacy austrjackiej narodowości, czy Austrjacy polskiej narodowości — nie wiem. Z tej łatwej akwizycji społeczeństwo polskie nie miało dużo pociechy, bo choć trafiali się między tymi ludźmi bardzo dobrzy Polacy, nawet wybitni działacze narodowi, większość ich jednakże nie miała polskiej duszy. Ich tradycje i stosunki rodzinne były niemieckie. Odnajdowali oni w Pradze, w Wiedniu, czy w Insbruku część swego domu, połowę rodzinnych pamiętników i pamiątek, nieraz połowę duszy a zawsze iskrę miłości i podziwu dla wszystklego, co niemieckie.
Szkoły, bardzo zresztą dobrze i wysoko stojące, kształciły w duchu niemieckim, w podziwie dla wszystkiego, co niemieckie. Umiano tu aż nadto zręcznie i subtelnie odróżniać i oddzielać sprawy polityczne od kulturalnych. Ponieważ — poza polską — prócz kultury niemieckiej nie pokazywano żadnej innej, cóż dziwnego, że Polak rwał się do tego, co uważał za wzniosłe i piękne. W szkołach szerzono kult Goethego a zajmująca się literaturą młodzież polska namiętnie tłomaczyła liryków niemieckich; wielbiono niemiecką naukę, niemiecką filozofję, a najdostępniejszy ze wszystkich języków obcych język niemiecki był jedynym i głównym łącznikiem Polaków galicyjskich z Europą. Był czas, kiedy suplenci gimnazjalni czekali tylko rozpoczęcia wakacji, aby chwyciwszy plecak i kij alpejski i błyskawicznym pociągiem przeleciawszy przez Galicję, tułać się po Niemczech, po małych księstwach i małych miasteczkach, gdzie żyli i pracowali wielcy poeci i filozofowie. Niemcy były dla nich klasyczną ziemią natchnienia, twórczej myśli, ładu i kultury.
Mówiono i pisano nieraz, że słońce dla Galicji wschodziło nie na wschodzie, lecz na zachodzie, w Wiedniu — mówiąc po galicyjsku — „we Widniu“.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.