W pogoni za halnym - ebook
W starciu z bezwzględnymi żywiołami górale nie cofną się przed niczym. Zwłaszcza ci, których serca biją w rytmie przekazywanych z pokolenia na pokolenie opowieści.
Tadeusz Bylina, bękart o różnokolorowych oczach i przeszłości spowitej tajemnicą, od dziecka balansuje między światem ludzi a górskimi duchami. Wychowany u stóp Tatr, ufa nie księżom, lecz siłom starszym niż słowa modlitwy. Gdy nad jego rodzinną Antałówkę nadciąga wietrzyca, Tadeusz staje do walki, która zmieni wszystko.
Strata pchnie go w objęcia niezrozumiałego konfliktu. A spotkanie z ucieleśnioną siłą halnego wystawi na próbę nie tylko jego wierność dawnym obyczajom, lecz także pragnienia, których nie odważył się nazwać.
Czy wspólnota pasji wystarczy, by człowiek mógł zbliżyć się do żywiołu i nie zgubił przy tym cząstki samego siebie?
Nowelka z Kolekcji romantasy Inanny.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-7995-848-1 |
| Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyglądało to tak, jakby halny szedł znad Gubałówki zamiast, jak zazwyczaj, z głębi gór. Tadeusz Bylina, choć wiedział, że czasu ma mało, przystanął na moment obok wozu, wpatrzony w wodospad biało-szarych chmur przelewający się przez obły masyw. Serce załomotało mu w piersi, gdy próbował wyobrazić sobie ich pęd.
Bezwiednie poklepał po zadzie Sromotę, który, korzystając z chwili odpoczynku, zwiesił łeb i dyszał ciężko. Z chrap skapywały mu gęste krople ropnej wydzieliny. Tadeusz oderwał spojrzenie od chmur i ukucnął obok konia. Z pasterskiej torby wydobył metalowe puzderko o powgniatanych rogach. Cienka blacha tłoczona była w kwiatowe wzory i nosiła ślady startej niemalże do cna farby. Otworzył ostrożnie pudełeczko i nabrał na palce ciemnej, smolistej mazi. Podsunął ją pod siwy pysk. Sromota zarżał, ale zaraz przycisnął chrapy do dłoni górala. Przymknął zmęczone oczy. Tadeusz delikatnie go pogłaskał. Byłby najchętniej konia wyprzągł i sam dalej ciągnął wóz, ale choć młody i zwinny, siłą wołu nie mógł się poszczycić. Zwłaszcza nie wczesną wiosną, gdy oboje z matką niewiele mieli jedzenia. Powoli wsmarował maść w wargi zwierzęcia, potem w porosłe grudą pęciny.
– Wyzdrowiejesz, Sromota – mruknął, chowając puzderko. – Wyzdrowiejesz i już nie będziesz ciągał dla panów wozów. Jeszcze trochę wytrzymaj.
Chwycił lejce i strzepnął nimi lekko. Umęczony koń ruszył dalej, w górę Antałówki.
Solaszewski stawiał dom prawie na samym szczycie wzgórza. Odpowiednio oddalony od góralskich zabudowań, starannie rzeźbiony, przestronny, o niepraktycznie dużych oknach i szerokiej werandzie. Matka Solaszewskiego, zmęczona pobytami w pensjonatach i kościeliskim domu uzdrowiskowym, zażyczyła sobie własnego miejsca pod Tatrami, syn zaś gotów był włożyć wielkie pieniądze w to, by willa nie prezentowała się gorzej od nieodległej Witkiewiczówki.
Tadeusz zdążył przywyknąć do ekstrawagancji większości panów z dalekich miast, którzy ukochali sobie Zakopane. Nie miał jeszcze trzynastu lat, gdy zaczął pomagać przy naprawach, budowach czy sprawunkach. Przyzwyczaił się do ich dziwnej mowy, nauczył się nawet, co lubili słyszeć i które z góralskich obyczajów uważali za urocze czy intrygujące. Zwykle umiał ich sobie zjednać, czasem łatwiej niż górali. Marianna Solaszewska odgrażała się nawet, że uwieczni go na którymś ze swoich obrazów, kiedy już zamieszka ona na Antałówce. Sąsiedzi drwili, że stara pani się w nim zakochała. Choćby i tak było, miłości tej zdecydowanie nie podzielał jej syn.
Dostrzegłszy wystrojonego Solaszewskiego, dyskutującego zaciekle z majstrem, Tadeusz pociągnął Sromotę na skraj podwórza. Wiatr się wzmagał, górale w pośpiechu chowali narzędzia, zabezpieczali okna i materiały.
– Bylina, wyprzęgnij konia! Rozładujemy później.
Tadeusz nawet nie obrócił się do wołającego. Skinął głową i wziął się szybko do roboty. Choć tuż obok domu postawiono stajnię dla pańskiego wierzchowca i pracujących przy budowie zwierząt, miejsce Sromoty było w ciasnej szopie, w odosobnieniu. W obawie przed tym, że rozniósłby chorobę. Niewiele brakowało, a poszedłby już na ubój, ale Tadeusz zdołał przekonać Solaszewską, że wyleczy konia.
Wytarł starannie spotniałe boki zwierzęcia i wziął się do rozplątywania warkoczyków z siwej grzywy. Wyłuskiwał z nich cienkie, brzozowe witki i łodyżki wrotyczu, by zaraz wpleść świeże, zebrane po drodze. Kończył już, gdy za plecami usłyszał szorstki głos Kazimierza Solaszewskiego:
– To, że ci go moja matka przyobiecała, nie znaczy, że będę ci płacił za opiekę nad nim. Wystarczy tych czarów, i tak nic nie pomogą.
– To dobry koń, warto spróbować – odparł cicho Tadeusz.
– Dobry koń?! Ha! A bo ty się znasz. Pewnie, że dobry. Perszeron! Ty pewnie nawet nie wiesz, co to znaczy. Dobry koń, ale stary i chory. Mądrzejsi od ciebie rzekli, że padnie, nim prace się skończą. A ja tobie z płacy odejmę za te głupstwa. Moją matkę możesz brać na te swoje różnokolorowe oczy, ale ja się znam na takich łachudrach jak ty.
Tadeusz obrócił się powoli. Solaszewski był wysoki i postawny. Elegancka kamizelka podkreślała jego szeroką pierś i zwężała się wyraźnie ku biodrom. Mówiono, że jest wysportowany, strzela wyśmienicie i nie gorzej bije się na pięści. Bylina chętnie by to sprawdził, ale bieda nauczyła go cierpliwości i pokory.
– Jak pan zdecyduje, tak będzie. Ale pani Solaszewska dała mi słowo…
– Dała słowo, że możesz konia wziąć, jeśli żyw będzie, gdy dom skończycie stawiać. Jak tak dalej się guzdrać zamierzacie, to i ona, uchowaj Boże, nie dożyje spełnienia obietnicy. Więc jeśli chcesz tego konia, to do roboty!
Wyszedł z szopy, Tadeusz usłyszał jeszcze tylko, jak pokrzykuje na innych górali. Wszystkimi pogardzał po równo. Może poza bogatymi gazdami i tymi, którzy w odświętnych strojach zwykli prowadzać poetów i muzyków na hale i trudno dostępne przełęcze.
– Spokojnie, Sromota, wyżyjesz. Mądrzy panowie niech sobie gadają, Deresz wie lepiej – wyszeptał Bylina, wracając do zaplatania końskiej grzywy.
Tych kilka groszy mógł gdzie indziej odpracować, a zdobyć własnego konia – tak pięknego i pracowitego – nie. Nie zamierzał tracić szansy, jaką dało mu miękkie serce Solaszewskiej. W duchu przyobiecał sobie, że w niedzielę pójdzie wreszcie do kościoła i pomodli się za jej zdrowie, Sromotę zawierzył jednak innym siłom. Tym, z którymi uczył się obchodzić od dziecka. Które rządziły Tatrami, zanim księża sprowadzili w nie Podhalańskiego Gazdę.
Skończywszy zaplatać warkoczyki, Tadeusz wydobył z pasterskiej torby gruby pęk gałązek kosodrzewiny. Starannie związanych, natartych wcześniej świstaczym sadłem. Sromota zaraz wyciągnął ku nim pysk, chrapy mu zadrgały. Góral się roześmiał, odwrócił plecami do konia. Z trudem, raz po raz szturchany w ramię i szyję, skrzesał ogień i starannie okadził szopę. Rzucił wreszcie gałęzie na klepisko i zdusił płomienie butem.
– Nie, jeszcze nie. – Odepchnął łeb zwierzęcia.
Poważny gazda trzasnąłby już namolnego Sromotę, ale Tadeusz nie potrafił się na niego rozgniewać. Odkąd nadał mu imię – pogardliwe i umniejszające, by zniechęcić złe duchy – czuł, jakby zyskał przyjaciela. I choć nigdy przed sobą otwarcie tego nie przyznał, odkrył, jak bardzo mu takiego uczucia brakowało.
Samotność była najważniejszym członkiem rodziny Bylinów. Co zrobiła Olka, matka Tadeusza, że sąsiedzi patrzyli na nią wilkiem, mężczyzna nie miał pojęcia. Ona mówiła tyle, że przyszło jej zadać się w życiu z niewłaściwymi ludźmi. Próbował jej wierzyć, choć czasem, gdy na nią patrzył, chwytał go potworny, niewyjaśniony strach, przed którym ratunkiem była tylko ucieczka z domu. Tadeusz spał niekiedy i po kilka dni w reglach – czy lato, czy zima – póki nie budziła się w nim znów tęsknota za matką. Bo choć Olka nieraz go stłukła albo pijana zwyzywała, pozostawała jedyną osobą, którą mógł kochać.
O ojcu wiedział tyle, że był zbójnikiem, który zbratał się z przeklętymi siłami i wyrządził góralom straszliwe krzywdy. Umknął gdzieś w góry, nim Tadeusz przyszedł na świat. Co dokładnie uczynił, gdzie żył i czy w ogóle wiedział, że ma syna, pozostawało zagadką. Kiedy Bylina, będąc jeszcze dzieckiem, wypytywał o ojca, zbywano go. Odsyłano do wołchwów i starych baców z ukrytego w głębi Tatr Dymnego Wąwozu. Nigdy się nie odważył. Dość miał wrogości wokół siebie, by jeszcze szukać jej wśród obcych.
Może tajemnice znały bożęta tkwiące w chałupie Bylinów – Anielka i Paweł – nie potrafiły jednak mówić. Z ich sinawych ust wydobywały się tylko nieartykułowane odgłosy. Czasem chrząknięcia, innym razem jęki. Jeśli czegoś chciały, gestykulowały gwałtownie wiotkimi ramionami albo szarpały rachityczne włosy na głowach. Rzadko zresztą musiały się o cokolwiek dopraszać. Nawet gdy Olka i Tadeusz nie mieli co włożyć do garnka, garść ziarna albo kawałek sera zawsze czekał na bożęta. Bo choć matka co niedzielę zachodziła do kościoła na Krupówkach, to przestrzegała starych obyczajów i Bylina nie myślał na to wyrzekać. Zwłaszcza nie w takie dni jak ten, kiedy nadciągał demon wiatru.
– Tadeusz, chodźże tu! – wrzasnął ktoś z zewnątrz.
Góral ostatni raz pogładził Sromotę po chrapach i wybiegł z szopy. Zamknął starannie drzwi i rzucił się do pomocy kolegom. Wał chmur stoczył się już na Rówień Krupową.
Niedługo później, mrużąc oczy przed piachem ciskanym przez wiatr, parł w stronę domu. Jeden róg chałupy Bylinów osiadł i cała konstrukcja wyglądała jak szczeniak, któremu łapy rozjeżdżają się na wypolerowanej podłodze. Jakimś cudem jednak – i tu właśnie upatrywali raczej opieki bożąt niż Pon Bucka – opierała się kolejnym śniegom i wichurom.
Mężczyzna przyspieszył, dostrzegłszy matkę siłującą się z wypaczoną okiennicą. Wiatr ściągnął kobiecie z głowy chustkę, odsłaniając ciemne, nietknięte siwizną włosy. Odmładzały ją, ujmowały zniszczonej twarzy ciężaru trosk, który odcisnął się głębokimi zmarszczkami.
– Jak na ciebie popatrzeć, to widać, że kiedyś Olka była piękna – powiedziała kiedyś Tadeuszowi z głupia frant Julka Partaczówna, córka sąsiada.
To był ostatni raz, gdy rozmawiali. Maciej Partacz – jej ojciec – choć Tadeusza traktował z sympatią, rzekł mu później:
– Nie miej mi za złe, ale będę ją trzymać z dala od ciebie. Nie trzeba, żeby wypatrywała za tobą oczy. Wrażliwa dziewczyna, jeszcze coś jej się uroi. A z ciebie żadna dla niej partia.
Prawda była taka, że nie był partią dla nikogo. Ta myśl go męczyła, kiedy dorastał, potem ścichła. Miał dach nad głową, matkę i bożęta, które, teraz nieużyteczne, plątały się jej pod nogami, chwytając co chwila za spódnicę. Niejedni mówili, że i tak miał więcej, niż zasłużył. A jeszcze zapowiadało się na to, że będzie miał konia!
– Idźcie do środka, matulu, ja tu zamknę! – zawołał, wchodząc na podwórze.
Gdy wreszcie znalazł się w izbie, Olka właśnie stawiała gromnicę w oknie. Ogień w palenisku zagasiła, popioły rozgarnęła, by się upewnić, że gdzieś w ich głębi nie czai się płomień. Przysiedli wreszcie – ona na łóżku, on na stołku przy oknie. Anielka i Paweł wtulili się w spódnicę kobiety. Pozostawało czekać i prosić duchy pospołu z Podhalańską Gaździną, by dom chroniły. Wycie wiatru narastało. Tadeusz poczuł, że oblewa go zimny pot, a jednostajne zawodzenie budzi gdzieś z tyłu głowy dziecięcy płacz. Odwrócił wzrok od Olki i wpatrzył się w płomień gromnicy. To nie był moment na ucieczkę w regle.ROZDZIAŁ 2
Zawołała, a echo odbite od kamiennych ścian wróciło do niej złowrogie, obce. Siły drzemiące w górach jej nie chciały, ale nie mogła się cofnąć. Nie było dokąd. Nabrała powietrza w piersi i posłała je w dół, napełnione żałością i bólem. I ponownie. I znów. Z każdym oddechem rosła, a budynki w dole – drewniane chałupy, kamienice, nawet wieża kościoła – karlały. Stawały się śmieszne, kruche. Rozłożyła szeroko ramiona, stłumiła strach, od którego na moment wszystko znieruchomiało. Była gotowa, by rzucić wyzwanie siłom strzegącym Tatr i skulonych u ich stóp ludzi. Pognała po zboczu, zachłystując się własnym pędem. Ponury zaśpiew ją wyprzedzał, drążył serca, odbierał wolę walki. Wiedziała, że w tej chwili nawet stare biesy nie byłyby w stanie jej powstrzymać.
Ściany drżały, ledwo muśnięte wiatrem, dachówki rwały się niczym suche liście. Jakiś zrezygnowany człowiek wczepiał się w gałęzie nisko pochylonego drzewa, rozpaczliwie próbując się oprzeć sile halnego. Fenyja wyrwała je i cisnęła wraz z nim do potoku. Liczyła na chwilę radości, ale w jej piersi wciąż kotłował się żal. Wyrzuciła go z siebie z kolejnym krzykiem, posyłając wściekły wiatr wąskimi uliczkami i dalej w regle, i ku zaśnieżonym szczytom. Został po nim drążący chłód.
– Ogień! Chcę ognia!
Jej krzyk sprawił, że woda w strumieniach się wzburzyła, drzewa porastające wzgórza pokładły. Pognała na ich szczyty, by nabrać sił przed uderzeniem na hale i granie.
Płomienie chwiejące się w oknach chałup wabiły, ale była ostrożna. Znała tę ludzką sztuczkę. Pamiętała, jak kąsa poświęcony ogień. Tłukła się więc o ściany, coraz bardziej rozgoryczona, darła strzechy, łamała podtrzymujące stropy belki i wciskała się szczelinami do szop i ciemnych izb, by szaleńczym wyciem zalać uszy zwierząt i ludzi.
I nagle w jednej z nich poczuła ten zapach. Tę moc żywego ognia, jeszcze nieoczyszczonego w sobótkową noc. Dogorywającego, ale upartego. Podszytego tą samą siłą, która pchała ją naprzód. Otoczyła go oddechem, najpierw lekkim, potem mocniejszym. Pozwoliła skrytemu wśród ściśniętych igieł żarowi zamrugać świeżą iskrą i cisnęła go w skrzynię pełną strużyn. Chwyciły od razu, a ona porwała je do tańca, zaczęła rzucać na wszystkie strony. Wplotła szybko rozwijające się wstęgi dymu we włosy i z garściami płomieni wystrzeliła w powietrze. I nagle spostrzegła to niedomknięte okno i puste, zimne wnętrze. Uderzyła w szybę, huknęło, wokoło posypały się odłamki szkła. Posłała za nimi garść płomieni pochwyconych w szopie. Nie były już takie niepozorne, słabe. Nabierały siły z każdym jej oddechem.
***
– Pożar! Pożar u Solaszewskich! – Maciej krzyczał aż mu oddechu brakowało. – Tadeusz! Tadeusz, do gaszenia trzeba!
Bylina rzucił się do drzwi. Ledwo odsunął skobel, skrzydło odskoczyło, uderzone wiatrem, a Anielka i Paweł z piskiem rzucili się pod łóżko.
Maciej Partacz stał przed nim w rozchełstanej koszuli i z posiwiałymi włosami rozwianymi we wszystkie strony. Każdy pożar budził grozę, ten podżegany przez halny szczególnie, ale z ciemnych oczu górala wyzierało wyjątkowe przerażenie.
– Szybko. Tam wietrzyca we własnej osobie się zabawia. Mój młody już pobiegł.
Choć Bylina niejednokrotnie obserwował doświadczonych baców i starych górali, zbrojących się do starcia z wietrzycą, nie miał pojęcia, co tak naprawdę się kryło za słowami Partacza. Widok wznoszącej się nad dachami istoty, otoczonej skotłowanymi chmurami i ciskającej ludźmi jak słomianymi kukiełkami, odebrał mu na moment oddech. Widziana z daleka – rozciągająca ramiona nad Gubałówką – była przerażająca. Tego, jaka była z bliska, nie umiałby opisać słowami.
Podsycane wiatrem płomienie pożerały drewniany dom z dziką zachłannością. Wietrzyca igrała zaś z tymi, którzy przybyli na pomoc. Pozwalała zbliżyć się na kilka kroków do ognia, by zaraz porwać człowieka lub rzucić mu w twarz iskrami. Jej szybkość, połączona ze swobodą i gracją, sprawiła, że Tadeusza przeszły dreszcze. Brzuch ścisnął mu się ze strachu, ale serce tłukło się wściekle w piersi raczej z zazdrości.
– Pomóż im! – Żona Partacza, która wraz z kilkoma innymi kobietami uwijała się przy studni, wcisnęła mężczyźnie w dłoń wiadro pełne wody.
Wciąż oszołomiony, oderwał spojrzenie od wietrzycy i przemiótł nim po podwórzu. I nagle rozpacz chwyciła go za gardło. Grube wstęgi dymu sączyły się spod drzwi szopy, w której żył Sromota. Płomienie przeciskały się między szczelinami w narożniku i rozkwitały na dachu. Ze środka dochodził łomot i trzask łamanego drewna – znak, że przerażony koń walczył o życie.
Bylina puścił wiadro.
– Co robisz?!
Nie odpowiedział, ruszył przez podwórze. Szybko, pochylony, gotów stawić czoła uderzeniom wiatru. Miał nadzieję, że się prześlizgnie, że starania innych górali odwrócą od niego uwagę demona.
I może tak by się stało, ale dobiegł go pełen trwogi jęk majstra:
– Tam ktoś jest! O, na Boga, ktoś jest w domu!
Taduesz się obrócił, by dostrzec w głębi jednej z izb ciemną, barczystą sylwetkę. Solaszewski rozpaczliwie próbował się przedrzeć do drzwi przez grube kurtyny płomieni.
– Nie! Nie tędy! – wrzasnął odruchowo Bylina.
Zbyszek, jeden z jego sąsiadów, zdołał dotrzeć pod okno i lał już wodę do środka, ale wiele to nie dawało. Wietrzyca zaraz zresztą porwała jedną ze złożonych na podwórzu belek i trzasnęła górala przez plecy. Tadeusz wyrwał w stronę chałupy, macając ręką za nożem.
Wiele razy słyszał, że starczy jeden celny cios, by pokonać wietrzycę. W chaosie wiatru i ognia zdawało się to jednak niemożliwe do zrobienia. Zamierzając się do rzutu, Tadeusz nie myślał o tym, by trafić. Nie celował w serce, jak radzono. Chciał, by go dostrzegła, by musiała zareagować. Wybrał chwilę, gdy nachyliła się nad kobietami, rozpaczliwie wczepiającymi się w cembrowinę studni. Stanął, zaparty z całych sił o ciupagę, spojrzał w wyłaniającą się spośród chmur drapieżną twarz i cisnął nożem.
Żałosny był to rzut. Taki, że wydrwiliby go juhasi, z którymi czasem mierzył się w sprawności. Ostrze minęło policzek wietrzycy, zaplątało się w jej włosy i… zwróciło uwagę.
Chmury rozbiegły się na boki, odsłaniając kobiecą postać – jednocześnie ogromną i delikatną – o jasnej twarzy, oczach ciemnych jak otchłań i ustach, w których kotłowała się nawałnica. Tadeusz struchlał na moment, przytłoczony poczuciem własnej słabości. Potem wietrzyca uśmiechnęła się szeroko, a on się zmusił, by odwzajemnić uśmiech. Najpaskudniej, jak potrafił. Cisnęła mu nóż pod nogi, najwyraźniej przekonana, że ten rzuci się po niego. Uciszyła nieco wiatr, jakby zapraszając górala do zabawy. Nie spodziewała się, że człowiek, który stanął jej na drodze, wykorzysta tę chwilę, by skoczyć w ogień.
Ledwo wpadł do środka, rzucił się na kolana, kaszląc gwałtownie. Choć płomienie objęły tylko część budynku, dym gęsto wypełniał izby. Tadeusz na oślep ruszył w stronę pokoju. Jedynego, w którym położono już podłogę i wstawiono część mebli, by pan mógł usiąść z fajką, gdy przyjeżdżał doglądać robót. Tego, w którego oknie dostrzegł człowieka.
Solaszewski leżał na klepisku, kilka kroków za progiem. Tadeusz wpił palce w eleganckie ubranie i zaczął wlec nieprzytomnego do wyjścia. Wrzasnął mimowolnie, kiedy z sufitu posypały mu się na plecy rozgrzane drzazgi. Nic nie widział, ledwo łapał oddech. Mógł mieć tylko nadzieję, że w oszołomieniu nie pomylił kierunków i nie brnął właśnie w głąb domu. Wyklął mężczyznę od najgorszych, gdy przyszło mu przeciągać go przez wysoki próg. Potem poczuł chluśnięcie wodą i chłód wiatru na skórze. Znienawidzony halny tym razem niósł ulgę.
– Dajcie ich tu, szybko…!
Pozwolił wyrwać sobie człowieka z rąk, ale kiedy chcieli i jego chwycić pod ramiona, wywinął się szybko. Na miękkich nogach ruszył w stronę szopy Sromoty. Podmuch wiatru uderzył go w plecy i powalił na ziemię.
– Nie weźmiesz mi go, zobaczysz – wycedził Bylina, wstając.
Wydawało mu się, że wietrzyca zachichotała. Poczuł, jak wiatr podrywa go w powietrze. Świat zawirował mu przed oczami, żołądek napełnił się dziwną lekkością. A potem ziemia nagle pognała mężczyźnie na spotkanie. Uderzenie wyrwało mu oddech, ale nie pozbawiło świadomości. Leżąc na boku, zbyt oszołomiony, by czuć ból, ujrzał, jak drzwi szopy rozwierają się nagle. Zasuwa puściła. Z wnętrza buchnął dym, a w jego kłębach ukazała się istota rodem z koszmarnego snu. Ciężki koń pociągowy z szaleństwem w ślepiach i płonącym grzbietem wypadł na podwórze.
Krzyki górali, wycie wiatru i łomot kopyt zlały się Tadeuszowi w jedno. Obojętnie patrzył, jak masywne zwierzę gna wprost na niego. Nawet nie drgnął, gdy gwałtowny podmuch cisnął między nich garść płomieni, płosząc Sromotę. Nie poczuł ulgi, kiedy koń zamiast go stratować, popędził z dzikim rżeniem w dół Antałówki.
***
Widok oszalałego z bólu i strachu Sromoty, uciekającego przed cierpieniem, przed którym uciec się nie dało, prześladował Tadeusza przez kolejne dni. Zmieniał zalecony przez doktora odpoczynek w katorgę, odbierał apetyt i chęć do życia. Czynił nawet głuchym na słowa Solaszewskiej, gdy ta pofatygowała się osobiście wyrazić wdzięczność za ocalenie syna, który, nie zdążywszy odjechać z Antałówki przed nadejściem wietrzycy, skrył się w niedokończonym domu.
Jedynym, czego myśl o losie Sromoty nie mogła wyprzeć, było wycie wiatru. Nieustające, wwiercające się w trzewia zawodzenie, które prowadziło do szaleństwa.
– Dziwne to wszystko – rzekł do Byliny Maciek Partacz, kiedy w trzy dni po pożarze przyszedł do jego chaty z butelką wódki.
Pił z Olką, bo Tadeusza, odkąd pamiętał, mdliło od alkoholu.
– Słaba była, to szczęście mieliśmy. Ale nieustępliwa jest jak żadna. Co przycichnie, to na chwilę jeno. I wraca – perorował. – Mówiłem z kilkoma gazdami. Od nas i z Kościeliska. Trzeba będzie się uzbroić i gdzieś ją zdybać. W ręce Wołosa odesłać, bo sama po dobroci nie pójdzie.
– Słaba, mówisz? – Bylina uniósł się na łokciu.
– Ano słaba. Pomyślże, jakie zniszczenia zwykle czyni, tkwiąc nad graniami. A tu wprost na nasze domy przyszła.
– Wasza chałupa naprawiona? – Olka zmieniła temat.
Maciek potarł siwe wąsy, pokiwał głową na boki.
– Pracujemy, gdy cichnie trochę. Więc powoli idzie. Szczęściem nie cały dach zerwało, szło jakoś zabezpieczyć. Lepiej żeśmy wyszli niż Staszkowi. Oni zeszłego roku wszystkie kąty poświęcili, wszystkie bożęta pognali. No i teraz mają.
Olka odruchowo pogładziła po głowach Anielkę i Pawła, którzy tkwili pod stołem, czekając na swoją dolę. Była w tym geście wdzięczność, była też czułość.
– Oby po rozum do głowy poszli… – westchnęła.
– Kiedy na wietrzycę idziecie? – Tadeusz spojrzał wprost na Macieja.
Zobaczył w oczach starego sąsiada błysk aprobaty.
– Może za dzień, może za tydzień. Ochotników trza zebrać, noże poświęcić. Na wietrzycę nie wolno ot tak…
– Za dzień nie dam rady. Wszystkie gnaty mnie bolą, tchu złapać nie mogę. Ale za tydzień…
Poczuł na sobie świdrujące spojrzenie matki.
– Nie wiem, co bacowie rzekną. Czy takiego jak ty będą chcieli… Ale może, jeśli chętnych zbraknie… Teraz ksiądz kładzie ludziom do głów, że starczy się modlić. I młodzi zamiast wziąć sprawy w swoje ręce, to się modlą.
– Dość, Macieju – przerwała mu obcesowo Olka. – Idźże już, nie męcz go.
Popatrzył z gniewem, rozwarł usta, jakby chciał ją zrugać, ale się powstrzymał. Odchrząknął tylko i pożegnawszy się krótko, wyszedł. Ledwo drzwi się za nim zatrzasnęły, matka podeszła do Tadeusza.
– Zabraniam ci. Nie będziesz życia ryzykował, szarpiąc się z demonami. To rzecz wołchwów i baców – mówiła podniesionym głosem, ale w oczach miała błaganie i troskę.
Nie odpowiedział, opadł tylko na łóżko, przymknął oczy. Pod powiekami znów zamajaczył mu obraz konia z płonącym grzbietem, w uszach zaś zawył wiatr. Mogli go nie chcieć. Gardzić nim, bać się jego różnokolorowych oczu i widzieć w nim jego ojca. Ale wiedział, że znajdzie sposób, by wyrównać rachunki z wietrzycą. Jeśli będzie musiał – to sam.