- W empik go
W polskiej dżungli - ebook
W polskiej dżungli - ebook
Powieść przygodowa Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego, której akcja rozgrywa się w okresie międzywojennym. Czworo młodych turystów rusza na Polesie, aby przeżyć wakacyjną przygodę. Ciekawi ich piękno poleskiej natury, a także dokonujący się tam postęp cywilizacyjny. Polesie zaskoczy ich jednak jako kraina dzika, pełna niebezpieczeństw i ludzi o dziwnych zwyczajach – istna polska dżungla.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-815-2 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Noc nad jeziorem
Dzielna kompania
Pierwsze wyprawy
Tajemnicze strzały
Walka ze szczupakiem
Potwór wodny
Przerwana wyprawa
Tropem rysia
Szlak bohaterów
Z biegiem rzeki
Na Kanale Ogińskiego
Echa minionych wieków
Wśród wilczych lęgów
W wiosce poleskiej
Na Szczarze
Na leśnych ścieżkach
Walka o las
Tropienie kłusownika
Pościg
Żeremia bobrowe
Jagody! Grzyby poleskie!
Wśród rybaków
Na Białym jeziorze
W sercu Polesia
„Czarownik”
Pożar leśny
Niedźwiedź
Straszna wiadomość
Tropem wściekłego wilkaNoc nad jeziorem
Cisza nocna zaległa całą okolicę. Czarne szuwary spały nad nieruchomą tonią jeziora. Bujne olchy znużone skwarem dziennym zwieszały gałęzie nad czarnym jego zwierciadłem. Trochę dalej od brzegu, na piaszczystej grzędzie, niby mur niezdobyty stał zwarty w ścieśnionych szeregach bór sosnowy. Gwiazdy przeglądały się w wodzie, a księżyc, sunąc po niebie, kreślił na rozlewisku jeziornym szeroką, srebrną drogę.
Wszystko usnęło dokoła. Tylko od czasu do czasu rozlegał się krótki, urywany rechot żab; gdzieś w sitowiu pluskał drapieżnik szczupak, wpadając na sennego lina. Po chwili odgłosy te milkły i zapadała niczym już nie zmącona cisza. Wszystko wokół pozostało bez ruchu i tylko księżyc niepowstrzymanie odbywał swój niezmienny bieg, jak gdyby zapatrzony w ziemię – jej towarzysz wierny i stróż nocny.
Do świtu pozostawało jeszcze dwie godziny, gdy na północnym brzegu jeziora z lekkim szelestem rozstąpiły się wysokie trzciny i dwa chyże cienie bez plusku zanurzyły się w wodzie. Zwinęły się i pogrążyły liście lilii wodnych, a dwie fale, rozbiegające się coraz szerzej i dalej, poczęły marszczyć nieruchomą wodę, aż rozkołysały ścianę sitowia i sztywne pędy traw przybrzeżnych.
Nad tonią wystawały dwie głowy o płonących ślepiach i czujnie nastawionych uszach.
Dwa wilki przepływały jezioro, z cichym chrapaniem wciągając wilgotne powietrze.
Dopłynąwszy do przeciwległego brzegu, wsunęły się do chaszczy i jęły skradać się jak ledwie dostrzegalne zjawy. W zbitym i skłębionym gąszczu wiklin i wysokich traw błysły czerwonymi ognikami „lampy” wilcze. Basiury przedzierały się węsząc tuż-tuż przy ziemi, aż stanęły, wytknąwszy łby ponad gmatwaninę krzaków, tataraku i burych, suchych zielsk.
Czujne chrapy ich pochwyciły natychmiast cieplejszy powiew nasycony dymem smolnym. Przed nocą jeszcze zaniepokoił wilki ten zapach palącego się drzewa. Stare basiury znały go nie od dziś. Pamiętały, że każdej jesieni ludzie puszczali pał, a wtedy płomienie szalały wszędzie po bajorach na topielisku, pożerając suche trawy i trzciny, gdzie szare drapieżniki miały swe legowisko.
Wilczury postanowiły zbadać, skąd to niewidzialne prądy powietrzne przynoszą pochwytywane chrapami strugi dymu – groźnej zapowiedzi ucieczki bezładnej lub zagłady.
Czołgając się na brzuchach, wypełzły z chaszczy i sunęły bez szelestu po otwartej łące, przyciskając się do ziemi i kryjąc w trawie świecące się ślepie.
Dotarłszy do szczytu pagórka, węszyły i wzrokiem przebijały mrok nocny, zwodniczy, zmieniający kształty przedmiotów i odległość między nimi.
Wśród młodej porośli olszowej, koło pnia wysokiej starej sosny, poprzez krzaki połyskiwało czerwoną plamą dogasające już ognisko. Bystre ślepia wilcze rozejrzały szkarłatne i niebieskie wężyki biegające chyżo po węglach, węchem pochwyciły gorzki, smolny dym tlejących gałęzi sosnowych i jeszcze czegoś, od czego trwoga zakradła się do serc zuchwałych drapieżców.
Jeden z nich, przywarłszy do ziemi zaczął pełzać dalej, gdy nagle rozedrgał się urywany skowyt, a po chwili cienkie, pełne przerażenia szczekanie małego psa niby batem smagnęło senną ciszę.
Chybkie cienie wilków zamajaczyły na zboczu pagórka i, wpadłszy do chaszczy, zaczaiły się, rozdymając chrapy i strzygąc uszami.
Piesek szczekał coraz przeraźliwiej, skowytał i chwilami wył – trwożnie i przeciągle. Wilki klapnęły kłami i truchtem dobiegłszy do jeziora, weszły do wody. Po chwili oddalały się już, szybko płynąc wśród zanurzających się nagle liści grążeli i śliskich, prężnych ich pędów.
– Burek! Coś ty tam zwęszył, piesku? – odezwał się nagle młody, nieco zaspany głos.
Chociaż pytanie to wypowiedziane było cicho, jednak ten obcy milczącej nocy dźwięk wdarł się w nieruchomy, jak gdyby ciężki mrok i potoczył się nad rozlewiskiem jeziora. Posłyszały go wilki i już w popłochu, prychając głośno, zdążały do brzegu, aby ukryć się w chaszczach.
Z zarośli olszowych wyszedł wysoki, barczysty, zapewne szesnastoletni chłopak i stanął na zboczu pagórka, rozglądając się wokół i nadsłuchując. Piesek umilkł i tulił się do nóg stojącego chłopca. Żaden dźwięk nie mącił teraz ciszy, bo nawet puchacz, czując bliski świt, zaszył się gdzieś do dziupli. Nad wodą wykwitły już pierwsze smugi mgły i snuły się nad trzcinami.
– Co cię tak zaniepokoiło, mały kundlu? – szepnął chłopak, podnosząc mordkę pieska i zaglądając w jego bystre, mądre ślepia.
Jak gdyby zrozumiawszy pytanie, Burek ze wściekłym szczekaniem pomknął ku zaroślom nadbrzeżnym i znikł w nich.
– Panoczku, hej panoczku! – dobiegł cichy okrzyk z gąszczu olszyn.
– Chodźcie no tu, Wasyl – odpowiedział chłopiec, z niepokojem wsłuchując się w coraz wścieklejsze szczekanie i skowyt Burka.
Wkrótce dobiegł do niego młody Poleszuk i spytał:
– Cóż to? Nie śpi się wam, paniczu?
Dowiedziawszy się, że Burek zbudził chłopaka i ujadaniem wyciągnął go spod ciepłego koca, Wasyl uśmiechnął się i mruknął:
– E! Nic to! Zwykła to u nas rzecz... Pies zwęszył wilki, no i wiadomo – brecha... Idźcie spać, panoczku, a ja dorzucę drewna na węgle...
Urwał i uniósł głowę. Gdzieś wysoko z cichym gwizdaniem i sykiem przeleciały jakieś ptaki – niewidzialne na tle ciemnego nieba i po chwili z pluskiem spadły na wodę.
– Kaczki zaczynają przeloty... – mruknął Poleszuk. – Tylko patrzyć – brzeszczeć pocznie... Idźcie do kurenia, paniczu!
Chłopak wstrząsnął ramionami, czując wilgoć ogarniającą go niby mokrą płachtą, i, zawróciwszy, szybkim krokiem poszedł ku czarnej ścianie olszyn.
Na małej polanie ze starą sosną pośrodku stały dwa szałasy; przed nimi żarzyły się na piasku dogasające węgle, coraz bardziej okrywające się szarym puszystym popiołem.
Chłopak wślizgnął się cicho do ciemnego wnętrza kurenia zbudowanego z pochyło wbitych w ziemię grubych żerdzi olszowych od wewnątrz okrytych korą i płatami darniny. Zawieszone na sznurze prześcieradło przedzielało wnętrze tego zwykłego schroniska rybaków poleskich na dwie połowy. Chłopak położył się na niskiej pryczy splecionej z gałęzi wiklinowych i poprawiwszy poduszkę, wyżej naciągnął koc.
– Jurku, dlaczego nie śpisz? – zapytał spoza firanki głos kobiecy.
Udał, że nie słyszy i nic nie odpowiedział. Nie chciał wybijać siostry ze snu. Wieczorem spostrzegł, że Marysia po długiej podróży kajakiem przybladła, chociaż jak zwykle przyrządziła kolację i uporządkowała kureń, wraz z Wasylem zgarnąwszy naprędce stare, czarne płachty pajęczyn i zamiótłszy pryczę.
W obozie na nowo zapanowała cisza. Nawet Burek, naszczekawszy się do syta, powrócił i zwinął się przy ognisku, od czasu do czasu warcząc głucho i wzdychając, jak gdyby żałował czegoś niepocieszenie.
Mgła otuliła całą już powierzchnię jeziora; smugi jej wsiąkały w gąszcz trzcin i krzaków i przeciągały się aż do lasu. Niebo stawało się szare; księżyc stracił na swym blasku i jak gdyby się skurczył. Nad kureniami coraz częściej przelatywały kaczki i z urywanym kwaczeniem opadały na jezioro. Z bagnistych łąk torfowych odzywały się lękliwe zawodzenia czajek. W krzakach olszynowych raz po raz rozlegał się pisk drobnych ptaszków budzących się powoli. Dzięcioł, przyczajony na wierzchołku sosny, ześlizgnął się niżej i niby w bęben twardym dziobem uderzył w pień drzewa.
Jak gdyby na sygnał dobosza na wschodzie rozdarła się mętnoszara płachta nieba i przez potężną szparę błysnęło nieskończenie długie, wąskie jak ostrze brzytwy pasmo szkarłatu, z chwilą każdą szerząc się coraz bardziej. Czerwone promienie słońca wytrysnęły z niego, zaróżowiły i pozłociły korony sosen i olch, pochłonęły bladą tarczę księżyca i jęły rozpraszać ostatnie zwały mroku i siwe zwoje mgieł.
Z większego kurenia wyszedł Wasyl, popatrzył na podnoszące się słońce, przeżegnał się trzykrotnie i podrapawszy się w głowę jął dorzucać do ogniska suche gałęzie. Po chwili z tegoż kurenia wynurzyły się dwie skulone postacie chłopaków i mrużąc oczy rozglądały się wokoło.
– Brr... – wzdrygnął się jeden z chłopców. – Zimno...
Wasyl błysnął zębami w uśmiechu i powiedział wesołym głosem:
– U nas tu zawsze tak – w nocy zimno, w dzień – skwar! Wiadomo – błota i woda!
Chłopcy zbliżyli się do ogniska i wyciągając nad nim ręce wygrzewali się z zadowoleniem.
– Gruszczyński zaspał... – szepnął jeden z nich spoglądając w stronę mniejszego szałasu.
– Zmachał się wczoraj, wiosłując cały niemal dzień, mój Staszku! – odpowiedział drugi z wyrzutem. – Nam już ręce poodpadały, a on ciągnął za wszystkich... Dobrze jeszcze, że nie wypadło nam znów zanocować na kajakach, bo chyba do reszty zżarłyby nas te przebrzydłe komary!
Staszek ożywił się nagle i coś sobie przypomniawszy, zawołał:
– Widziałeś, Olku, te bagna? Jak okiem sięgnąć – niska trawa na grząskiej, wodą okrytej ziemi... Ani rusz wyjść na brzeg! Jurek spróbował i zapadł się po pas. Ledwie się wygramolił z topieliska!
– Otóż to! A ty powiadasz – zaspał! Zasłużył sobie chyba na wypoczynek?! Napracował się biedak!
Wasyl, słuchając tej rozmowy przyjaciół, uśmiechał się chytrze, aż wreszcie się odezwał:
– Wy spaliście, a on, ledwie Burek warknął na wilki, już wyszedł i słuchał, czy co wam nie grozi... Taki niczego nie zaśpi! Ho, ho!
W tej samej chwili z kurenia wyszedł i stanął przeciągając się i uśmiechając wesoło ten, o kim mówiono przy ognisku.
– Dzień dobry czcigodnemu towarzystwu! – zawołał żartobliwie. – Jak się spało na nowym miejscu? Co się śniło?
– Doskonale, chociaż było trochę zimno pod jednym kocem, a nie miałem sił wstać i wyciągnąć drugiego z plecaka – odpowiedział Olek, przyglądając się dzięciołowi, który, nie zwracając żadnej uwagi na ludzi, zaciekle kuł dziobem pień sosny.
– Czułem przez materac każdy pręt w wiązaniu pryczy westchnął Staszek. – Trzeba będzie podłożyć grubą warstwę mchu.
– Słusznie! I ja to samo zamierzam zrobić! – powiedział ze śmiechem Jurek. – Chociaż nie przeszkodziło mi to, bo spałem jak suseł!
– Wasyl mówił nam, żeś wstawał w nocy... – wtrącił jeden z chłopców.
– Na chwilę tylko – skinął głową kolega. – Obawiałem się, że pożrą nas wilki.
– Et! – machnąwszy ręką, mruknął Poleszuk. – Śmiałe są one i złe tylko w zimie, w lecie – płochliwe i nieochocze do napadu. Ale zapomniałem o nich! Trzeba popatrzyć, ile ich było i gdzie się skradały?
To powiedziawszy gwizdnął na pieska i, wskazawszy mu ręką kierunek, powiedział:
– Szukaj!
Burek pochylił głowę ku ziemi i, powęszywszy chwil kilka, jął szczekać i warczeć, biegnąc wprost do jeziora. Chłopcy szli za nim i przyglądali się pieskowi. Przestał szczekać, miotał się w różne strony i węszył, głośno prychając. Wasyl ostrożnie rozchylał trawę, aż skinął ręką w stronę chłopaków i powiedział:
– Dwa stare wilki przepłynęły jezioro i tą samą drogą powróciły... Ależ daleko doczołgały się szare zbóje! Patrzcie! Tu wilczury przygniotły trawę, a tam leżały na szczycie pagórka. Pewnie Burek spłoszył je, bo uciekły, skacząc przez krzaki. Po co tu przychodziły?
Kręcił głową i myślał nad zagadkową wizytą drapieżników.
– Co tam rozglądacie? – dobiegł ich głos od strony obozu i na szczycie wzgórza stanęła wiotka dziewczynka, przysłaniając oczy dłonią. – Hej, Jurek, Staszek, Olek, Wasyl, chodźcie już, bo czas na śniadanie!
– Idziemy, Marysieńko! – odpowiedział Olek, machnąwszy w jej stronę ręką.
– Myślałem, że będzie spała aż do południa – cichym głosem zauważył Jurek. – Zmęczona była wczoraj...
To powiedzenie oburzyło Staszka, bo potrząsnął jasną czupryną i odparł surowym głosem:
– Marysia – dobra koleżanka i spełnia swoje obowiązki sumiennie...
– Chytrusie jeden! – zawołał Olek, klepiąc go po ramieniu. – Ględzisz o obowiązkach, a sam masz na myśli smaczną jajecznicę z boczkiem wędzonym... Pochlebco!
Śmiejąc się i prześcigając wzajemnie wbiegali po sypkim zboczu pagórka.
Rozpoczęło się wkrótce życie obozowe. Olek przyniósł kubeł wody, Staszek napełnił nią duży imbryk i zawiesił go nad ogniem; Wasyl nazbierał gałęzi, a potem jął piaskiem czyścić patelnię. Jurek poszedł na brzeg jeziora, zabrawszy ze sobą ręcznik, mydło, kubek i szczoteczkę do zębów. Stanąwszy nad wodą, zawołał:
– Marysiu, myj się prędzej! Bractwo głodne i czeka na śniadanie!
Odpowiedział mu głośny plusk i wesoły śmiech dziewczynki.
Podpływała właśnie do brzegu i uśmiechała się do słońca, nieba i zielonych koron drzew. Po chwili była już przy ognisku i krzątała się koło przyrządzania posiłku porannego, dogadując chłopcom:
– Olek, tnij słoninę cieniutkimi plasterkami i nie oblizuj się jak kot na szperki! Stachu, uważaj na jajka, gdy je rozbijasz, a nie przyglądaj się łakomie wędzonce, bo i tak jej nie dostaniesz! Wasylu, rąbcie te gałęzie drobniej, aby dymu mniej było i nie zerkajcie, przyjacielu, ku patelni! Cóż to za żarłoki i łakomczuchy z was?! Mam ja z wami kłopot! Nakarmić taką ciągle głodną bandę! No! – dość tego! Skoczcie teraz się umyć i powracajcie rychło. Dam sobie teraz radę bez was.
Wasyl, ścigając się z chłopakami, zbiegał ze stromego zbocza pagórka i mówił zdyszanym głosem:
– Szybko biegacie, tak szybko, że zająca chyba dogonić możecie!
– A no, jak sport – to sport! – odpowiedzieli mu obaj, jeszcze przyspieszając biegu i opędzając się skaczącemu na nich i piszczącemu z uciechy Burkowi.
Znikli w zaroślach wiklinowych, a plusk wody, głośny śmiech i prychanie, które rozległy się po chwili, świadczyły o tym, że całe bractwo zażywało kąpieli porannej.Dzielna kompania
Tak się rozpoczął pierwszy dzień młodych turystów w obozie założonym na brzegu jeziora Czerwiszcze.
Wasyl – człowiek miejscowy – z zaciekawieniem przyglądał się nieznajomej młodzieży i głowił się nad tym, co też będą robiły te chłopaki i panienka w kureniach rybackich i po co tu właściwie przyjechali? Wiedział tylko tyle, że właściciel majątku Czerwiszcze polecił wójtowi posłać na przystań na Stochodzie dwa wozy i zawieźć gości nad jezioro, gdzie mieli zamiar spędzić kilka dni. Dziedzic kazał wtedy Wasylowi osiodłać konia i jechać ku kureniom, gdzie miał pomagać gościom.
– A pamiętaj – mówił dziedzic – że dałem im pozwolenie na łapanie ryb i strzelanie do wszystkich drapieżnych zwierząt i ptaków, gdyż rozmnożyło się tych zbójów bez liku, a starosta i nadleśniczy prosili mnie, abym kazał przetrzebić to krwiożercze bractwo.
Wasyl nie wiedział jednak, jak doszło do wyjazdu całej młodej kompanii z Warszawy.
Myśl ta zrodziła się w głowie jednego z chłopaków, Stanisława Wyzbickiego. Ojciec jego był przyjacielem właściciela Czerwiszcza i uzyskał od niego pozwolenie na pobyt syna z kolegami nad jeziorem i w lasach czerwiszczańskich.
Staszek ze swej strony zaprosił na wycieczkę dwóch kolegów – starszego o dwie klasy Jurka Gruszczyńskiego, największego siłacza w gimnazjum, i Olka Malewicza. Obaj byli kajakowcami i zamiłowanymi podróżnikami, więc też z radością przyjęli zaproszenie przyjaciela. Nazajutrz jednak Jurek przyszedł do Stacha i powiedział mu, że musi, niestety, odmówić udziału we wspólnej wyprawie, ponieważ przyjechała właśnie jego siostra, która uczy się w Krakowie, i że wobec tego spędzą razem wakacje w Warszawie, gdyż rodzice nie mają pieniędzy, aby wyjechać na letnisko.
Staszek, rumieniąc się, zaproponował zmieszanym nieco głosem:
– A może by i Marysia wyruszyła z nami? Bardzo byłbym rad i opiekowałbym się nią w podróży... Jak myślisz, Jurku?
Ucieszony Gruszczyński pobiegł do domu rozmówić się z rodzicami i siostrą, a w dwa dni potem siedzieli już we czwórkę w przedziale wagonu, zdawszy poprzednio na bagaż dwa kajaki starannie opięte płótnem. Pociąg mknął w kierunku Brześcia nad Bugiem i Sarn.
Na małej stacyjce nad Stochodem kompania wysiadła, wyładowała kajaki i bagaże i rozwiesiwszy je w łodziach, ruszyła w drogę z prądem rzeki. Płynęli nadspodziewanie wolno, ponieważ zatrzymywali się często. Jurek – zamiłowany fotograf nieraz już premiowany za swoje zdjęcia zwierząt i ptaków w ruchu, za co nawet otrzymał przezwisko Kodak-myśliwca, coraz częściej zwalniał bieg kajaku i fotografował to dzikie kaczki wypływające z gęstego sitowia, to znów bąka stojącego nieruchomo jak posąg na torfowej kępie, to żurawie na widok ludzi podrywające się z błotnistej łąki.
Staszek był również winny temu znacznemu opóźnieniu. Słynął on jako doskonały strzelec i zdobywca kilku już nagród za celność. Mały karabinek jego nie chybiał nigdy prawie. Chłopak, widząc tu unoszącego się nad trzciną jastrzębia, tam znów raroga napadającego na pisklęta kaczek i czajek, wyskakiwał na brzeg i skradał się do drapieżnych ptaków, czając się za krzakami, a nawet pełzając po ziemi. Jurek, śledząc jego ruchy, wydobywał z futerału mały aparat kinematograficzny i nakręcił kilka łowieckich przygód kolegi.
Olek znów, żeby nie próżnować, wyciągnął z łodzi składane wędzidło i na poczekaniu rozpoczął połów ryb. Wprawny i zamiłowany w tym sporcie, korzystając z przydługich nieraz popasów wyciągnął nieraz parę leszczów i schwytał sporego szczupaka, znęciwszy go sztuczną rybką rzuconą tuż przed ścianą tataraków, gdzie zwykle lubią robić zasadzki drapieżcy wodni.
Noc zastała ich na rzece. Próżno rozglądali się dokoła, szukając jakichkolwiek śladów siedziby ludzkiej. Jak okiem sięgnąć, nigdzie nie widać było żadnego ognia lub oświetlonego lampą naftową czy choćby łuczywem okna chaty poleskiej.
– Źle! – mruknął Olek do Jurka. – Będziemy musieli zanocować na brzegu.
– Albo raczej na kajakach, bo – jak widzieliście zapewne – brzegi są niskie i zalane wodą. Zresztą musimy poszukać suchego miejsca – powiedział Jurek i opuścił wiosło do wody.
Świecąc sobie lampkami elektrycznymi, nie znaleźli jednak wyższego i suchszego brzegu. Dokoła ciągnęły się bagna, na które można było wpłynąć bez trudu wprost z łożyska rzeki. Komary cięły młodych turystów zawzięcie, drobne muszki właziły im do oczu, nozdrzy i uszu.
– Takem się nałykała tych przebrzydłych robaków, że nawet głodu nie czuję! – ze śmiechem poskarżyła się Marynia, wypluwając jakąś muchę.
Jurek dał sygnał do zatrzymania się na nocleg.
Rzuciwszy małe kotewki, chłopcy związali oba kajaki razem, co zwiększyło ich równowagę, i zaczęli przyrządzać kolację. Marynia z pomocą Olka oskrobała ryby i pokrajawszy je na kawałki, włożyła do kociołka. Wyzbicki położył na dziobach czółna deskę i ustawił na niej prymus. Długo gotowała się ryba, a w oczekiwaniu polewki, młodzież zjadła po dwa jajka na twardo i po sporej pajdzie chleba. Gdy ryba dogotowała się wreszcie, postawiono na prymusie czajnik z herbatą, a cała kompania, nalawszy sobie do kubków gorącej zupy, raczyła się smaczną potrawką, chwaląc wyborną kucharkę.
Wypłukawszy naczynia, napili się herbaty i, sprzątnąwszy wszystko, zaczęli układać się do snu.
Już drzemali, gdy posłyszeli nagle głośny plusk, ciche prychanie i cienki zgrzyt. Trzciny rosnące w pobliżu poruszyły się z lekka, lecz po chwili znieruchomiały i znowu wszystko się uciszyło. Komary tylko trąbiły nad uchem i dobiegało zewsząd basowe kumkanie żab.
– Co to było? – spytała Marynia.
Nikt nie mógł dać odpowiedzi, aż wreszcie odezwał się Stach:
– Zdaje mi się, że to wydra wyruszyła na żerowisko i rozpoczęła połów ryb...
Westchnął i dodał szeptem:
– Ech, gdyby tak spotkać wydrę w dzień...
– No i co by Stach na tym zyskał? – spytała dziewczynka.
– Ja – to nic, ale za to Marynia miałaby piękny kołnierz do płaszcza zimowego...
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a Olek powiedział z udaną powagą:
– Wobec tego proponuję nowe przysłowie: Nie darowuj wydry, jeżeliś nie upolował jej poprzednio, szczególnie w lecie, gdy futro jej nic nie warte!
Znowu zawinęli się w koce i umilkli.
Noc mijała spokojnie i nic już nie przerywało odpoczynku młodych podróżników.
Obudzili się przed świtem jeszcze i napiwszy się herbaty, ruszyli dalej. Płynęli teraz szybko, chociaż coraz częściej nęciły ich niespotykane nigdzie widoki, możliwość zapolowania i połowu ryb.
Śpieszyli się jednak, gdyż jak określili z mapy, spory jeszcze szmat drogi pozostawał im do Czerewiszcza.
Stochód jednak uwziął się na nich. Zboczywszy z głównego prądu trafili do jakiejś odnogi i dopiero po dwu godzinach przekonali się, że kończy się ona ślepo. Musieli więc powracać tą samą drogą, bezużytecznie straciwszy dobre trzy godziny i zmęczywszy się ciągłym lawirowaniem śród zatopionych drzew.
Wpłynąwszy do prawdziwego koryta, usiłowali nadrobić zmarnowany czas. Zamiast obiadu postanowili pokrzepić się tylko chlebem i kawałkiem suchej kiełbasy, po czym ruszyli dalej. Wkrótce natrafili na miejsce przegrodzone od brzegu do brzegu długą koleją tratw. Musieli więc wyciągać kajaki i przenosić je po bagnie, co było bardzo uciążliwe i zabrało im sporo czasu. Dopiero przed zachodem słońca mogli płynąć dalej, ale wszyscy byli tak znużeni, że ramiona odmawiały im posłuszeństwa. Tylko jeden Jurek nie dał za wygraną. Uwiązał do rufy kajak kolegów i wiosłował dalej, ciągnąc go za sobą na lince. Późno wieczorem dotarli do przystani czerwiszczańskiej, gdzie spotkał ich Wasyl i załadowawszy na jeden wóz kajaki i bagaże gości, na drugi zaś wsadziwszy młodych podróżników, powiózł ich przez las nad jezioro, gdzie zamierzali założyć obóz.
Na szczęście Wasyl dostarczył ze dworu duży kocioł bigosu, dwa bochenki świeżego chleba i samowar miedziany, więc kolację w mig przygotowano, po czym zupełnie wyczerpane towarzystwo, naprędce uprzątnąwszy kurenie, udało się na spoczynek. Wszyscy od razu zasnęli kamiennym snem i tylko Jurek Gruszczyński, który jako starszy, bo miał już skończonych szesnaście lat, poczuwał się do obowiązku opiekowania się wszystkimi, przerwał swój dobrze zasłużony wypoczynek, posłyszawszy ujadanie Burka, wesołego kundla podwórzowego.
Po rannym śniadaniu, młodzież rozpoczęła nowy, pracowity dzień.
Jurek, wyciągnąwszy na brzeg i przewróciwszy do góry dnem kajaki, obejrzał je uważnie. Płynąc ślepą odnogą Stochodu słyszał kilka razy, że lekkie czółenka uderzały o zatopione konary drzew, a parę razy zgrzytnęły, zawadziwszy o kamienie. Zaniepokoiło go to, więc okiem znawcy sprawdził stan kajaków. Na szczęście nie spostrzegł żadnego uszkodzenia. Uradowany tym wziął swój aparat kinematograficzny i strąciwszy czółenko na wodę, popłynął, trzymając się brzegu. W jednym miejscu, gdzie czarne olchy i wysokie graby stały tuż nad jeziorem, przeglądając się w jego połyskliwym zwierciadle, Jurek gwałtownie zahamował ruch łodzi i porwał za aparat.
Kajak zakołysał się na nieruchomej powierzchni jeziora. Chłopak siedział jak skamieniały; chociaż wzrokiem odmierzał odległość od interesującego go przedmiotu, a palce jego ostrożnie nastawiały aparat, przygotowując go do zdjęć.
Na wysokiej, wyciągniętej nad wodą gałęzi grabu stała szara czapla z podniesioną głową. Miała rozwarty dziób i wydawała ostry, przeszywający syk. Nad drzewem, na znacznej jeszcze wysokości, krążył potężny orzeł białoogoniasty, coraz szybciej zwężając spiralę swego lotu.
Jurek starał się domyślić, po co czapla usadowiła się na drzewie. Czy z wysokiej gałęzi wypatrywała ryby w jeziorze, czy może stała na straży znajdującego się gdzieś w pobliżu gniazda?
Przygotowany do zdjęć, czekał z podniesionym aparatem.
Orzeł tymczasem, zatoczywszy koło, ukośnym lotem runął na czaplę i bijąc powietrze silnymi skrzydłami, zawisnął nad nią. Zapewne był to młody jeszcze orzeł, niezaprawiony do zbójeckich napadów. W ostatniej bowiem chwili uląkł się groźnie wymierzonego mu w pierś ostrego dziobu czapli, uczynił nagły skręt i odleciawszy, usiadł na sąsiednim grabie, klekocąc drapieżnie. Po chwili spostrzegł Jurka i z cienkim skwirem zerwał się do lotu.
– Leć sobie, zbóju, na złamanie karku! – pomyślał chłopiec. Twój niecny napad i tchórzliwa ucieczka pozostały na filmie!
Czuł prawdziwą radość, gdyż sfilmowanie podobnej sceny z natury jest rzeczą niezmiernie rzadką i trudną.
Uśmiechnąwszy się z zadowoleniem, popłynął dalej, starając się nie pluskać i robić jak najmniej gwałtownych ruchów.
Na przeciwległym brzegu spostrzegł wąziutką ścieżkę wśród trzcin – ledwie przebity przesmyk, który prowadził do zarośli i znaczył się w nich zawiłym zygzakiem. Zrozumiał, że był to tak zwany grząd – przejście w chaszczach, wydeptane przez zwierzęta. Próżno jednak czekał chłopak, zaczaiwszy się w wysokich trzcinach. Żadne zwierzę nie podchodziło do brzegu.
– Hej, Jurku! – posłyszał nagle wesoły okrzyk i poznał głos Malewicza.
Kolega wraz z kajakiem zaszył się w szuwarach i łapał ryby na wędkę.
– Jak ci tam idzie? – spytał go Jurek.
– Nie najgorzej! – odpowiedział Olek. – Natrafiłem widać na całe stado linów, bo już ze sześć sztuk wyciągnąłem, a oto... idzie siódmy!...
To mówiąc zbyt szybko i gwałtownie szarpnął wędkę. Ryba się zerwała z haczyka, a linka i pływak, wpadłszy z rozmachem do gęstwiny, zaplątały się wśród gałązek i twardych chwastów.
– Nie darowuj wydry, jeżeliś jej nie upolował poprzednio! – zażartował Jurek, przypominając sobie ułożone przez kolegę przysłowie.
Ten parsknął śmiechem i dodał:
– Ani też żywego lina w wodzie... Zerwał mi się w ostatniej chwili...
Jurek popłynął dalej, rozglądając się dokoła. Jezioro miało kilka malowniczych zakątków po brzegach i cieszyło wzrok lśniącą taflą wody i zieloną ścianą trzcin. W gąszczu krzaków szczebiotały i ćwierkały drobne ptaszki, na olszynie śpiewał drozd, gdzieś z lasu dobiegało kukanie kukułki. Koło sitowia i tataraków pluskały ryby, wyskakując z wody. Wysoko pod obłokami kwilił jastrząb.
Wielka radość ogarnęła Jurka, radość, którą daje przyroda ciesząca się z promieni słońca, z wonnych i ciepłych powiewów wiatru, z blasku wody i ze wszystkiego, co żyje i wyczuwa prawdziwą radość życia.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.