W porywie serca - ebook
W porywie serca - ebook
Mark Wallace i Jonah Brooks z legendarnej grupy Jeźdźców Hangera, przebywając w Llano, dziwnym przypadkiem stają się świadkami narodzin dziecka. Kiedy konieczne jest zaopiekowanie się niemowlęciem, udają się do pobliskiego sierocińca. Tam Mark spotyka kobietę, która kiedyś odrzuciła jego oświadczyny.
Po zawodzie miłosnym Katherine Palmer wszystkie uczucia przelała na porzucone dzieci. Jej wspólniczka Eliza Southerland sama wywodzi się z nieprawego łoża, a na dodatek jest mieszanego pochodzenia i podobnie jak Kate doskonale rozumie, jak to jest żyć poza nawiasem społeczeństwa. Małomówny Jonah intryguje ją, gdyż zaprzecza jej stereotypowym przekonaniom na temat mężczyzn.
Kiedy Jeźdźcy słyszą pogłoski o porwaniach chłopców, decydują się zbadać sprawę, pozostając w pobliżu sierocińca i… jego pięknych właścicielek. Ale czy ich obecność nie stanie się rozproszeniem podczas śledztwa? A może kiełkujące uczucia dodadzą skrzydeł bohaterom?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66977-91-4 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Toni i Jamie – dwóm niesamowicie utalentowanym kobietom. Dzięki Waszej mądrości i cierpliwości ten projekt zyskał perspektywę, której mi brakowało. Wasze prowadzenie było odkrywcze, osobiste i stanowiło dla mnie wielki dar. Jeśli w tej ukończonej wersji czegoś brakuje, to wyłącznie moja wina.
Johnowi i Randy’emu – Wasza wiedza na temat historii hrabstwa Llano oraz chęć podzielenia się źródłami pozwoliła, by miejsce akcji ożyło. John – scena na moście nigdy by się nie wydarzyła, gdyby Twoje badania historyczne nie pobudziły mojej wyobraźni. Dziękuję Wam obu!1
Hrabstwo Llano, Teksas
Wiosna 1894
Kiedy Mark Wallace wyjeżdżał z Gringolet dwa dni temu, żeby dostarczyć wałacha bogatemu hodowcy koni na zachód od Llano, nigdy nie sądził, że zostanie wezwany do pomocy przy narodzinach dziecka. Oraz że kobieta mająca zaraz urodzić będzie wymachiwać pistoletem pomiędzy nim a jego przyjacielem, Jonahem, jakby próbowała zdecydować, którego z nich zastrzelić jako pierwszego.
– Wynoście się stąd! Nie chcę waszej pomocy! – Jej twarz wykrzywił grymas. Wydała z siebie stłumiony jęk, obejmując lewą ręką wydatny brzuch.
Być może nie chciała ich pomocy, ale wyraźnie jej potrzebowała. Wyglądała na wyczerpaną – wypluta i zmięta.
Mark, pokazując wnętrza otwartych dłoni, zrobił krok do przodu.
– Spokojnie. Nie chcę pani zrobić krzy…
Pistolet wypalił.
Mark się wzdrygnął. Zauważył, że lufa była skierowana w górę, ale i tak zerknął przez ramię, żeby upewnić się, że jego towarzysz nie odniósł żadnych ran. Jonah skinął głową, jednocześnie trzymając dłoń na swoim rewolwerze, gotowy do obrony, gdyby okazało się to konieczne.
Mark miał nadzieję, że do tego nie dojdzie. Wprawdzie znajdująca się przed nimi ciężarna zachowywała się w tej chwili, jakby brakowało jej piątej klepki, ale dżentelmen nigdy nie powinien porzucić kobiety w potrzebie. Nawet jeśli ta do niego strzela.
Wydawało się, że huk wystraszył ją podobnie jak jego. Wytrzeszczyła oczy, a ręka trzymająca broń zadrżała. Mark wykorzystał tę sytuację, rzucił się naprzód, chwycił ją za nadgarstek i wytrącił pistolet. Krzyknęła, zaczęła kopać i uderzać go pięściami w klatkę piersiową i brodę, ale on nie zważał na te ciosy. Aż do chwili, kiedy kobieta o mało nie wybiła mu lewego oka. Tego nie mógł już zignorować, bo przecież wzrok był mu potrzebny. Szczególnie że miał do czynienia z osobą w wyjątkowej sytuacji, która zachowywała się, jakby postradała zmysły.
Starając się nie zrobić jej krzywdy, unieruchomił jej ręce za plecami i delikatnie, chociaż stanowczo popchnął ją w kierunku zniszczałej chaty.
– Nie! Nie chcę was tu. Tylko aniołowie mogą wejść. – Szarpała się z nim.
Aniołowie? Mark wierzył w istnienie tych nadprzyrodzonych istot, ale sposób, w jaki mówiła o nich ta kobieta, był daleki od zdrowego rozsądku.
Prawdę mówiąc, nic tutaj nie wydawało się logiczne, odkąd ukazała się w drzwiach chaty w koszuli nocnej, z rozpuszczonymi włosami i pistoletem w ręce. Mark i Jonah zatrzymali się przy pobliskim strumieniu, żeby napoić konie, kiedy usłyszeli pełne bólu krzyki i podjechali sprawdzić, co się dzieje.
Całe szczęście, wałach, którego mieli dostarczyć, nie był już pod ich opieką. Nabywca odebrał swoją własność godzinę wcześniej w Llano, więc nie musieli już zaprzątać sobie głowy zwierzęciem wartym więcej niż półroczne zarobki, kiedy siłowali się z ciężarną kobietą.
Właśnie siłowanie się było tym, co teraz robił Mark. Drobna, ciemnowłosa kobieta była zlana potem i niemal zgięta wpół, ale cały czas się z nim mocowała.
– Przepraszam za to niezbyt delikatne traktowanie – tłumaczył się, powoli prowadząc ją przez próg.
Straciła równowagę, próbując nadepnąć na jego but bosą piętą, i przewróciłaby się, gdyby nie podtrzymał jej i nie pomógł ustać.
– Powinna pani być w łóżku.
Chyba w takim miejscu miała się znajdować rodząca kobieta? Pamiętał, jak jego matka zaszyła się w swoim pokoju, kiedy miała się urodzić jego młodsza siostra. Nie żeby miał choć blade pojęcie na temat tego, co naprawdę tam się działo, poza tym, że dochodziły stamtąd pojękiwania, a od czasu do czasu jakiś krzyk.
Słyszał, jak Jonah wszedł na werandę i zabezpieczył broń, która wypadła.
– Szkoda, że nie ma tu doktor Joe – wymamrotał Mark, przekonany, że byłoby im znacznie łatwiej, gdyby towarzyszyła im teraz Josephine, którą niedawno poślubił Matt Hanger. Nie tylko była kobietą, ale jego zdaniem również najlepszą lekarką w Teksasie. Uratowała mu życie, a najprawdopodobniej również rękę po tym, jak omal nie zabiła go kula koniokrada.
Kapitan ożenił się z nią w zeszłym roku i zgodził się zostać wspólnikiem jej ojca w Gringolet Farms, hodowli koni ulubionej przez amerykańską kawalerię. Nowa posada kapitana Hangera dawała pozostałym Jeźdźcom poczucie stabilności, którego brakowało im w ciągu ostatnich lat, po wydarzeniach nad Wounded Knee. Przyjmowali wówczas zlecenie za zleceniem, zatrudniając się u ludzi, którym stróże prawa nie potrafili lub nie zamierzali pomóc.
Markowi nie przeszkadzało obecne zajęcie. Uwielbiał przecież konie, ale ta stałość – to już zupełnie inna historia. Ciągnęło go do zmian. Do odkrywania nowych terytoriów. Lubił życie, które teraz wiódł. Dobrą pracę, przyjaciół, od czasu do czasu jakieś zlecenie dla Jeźdźców Hangera, żeby zaspokajać głód przygód. Jednak coraz trudniej było zignorować tlące się w głębi serca pragnienie. Nie miał nic przeciwko zapuszczaniu korzeni, tylko nie znalazł jeszcze odpowiedniej gleby. Miał dwadzieścia osiem lat i zastanawiał się, czy kiedykolwiek ją znajdzie.
– Może powinieneś zdać sobie sprawę z braku umiejętności położniczych, zanim zainterweniowałeś – burknął Jonah, obchodząc Marka i wiercącą się kobietę, która próbowała właśnie uderzyć go łokciem w brzuch.
Obrzucała Marka wyzwiskami nawiązującymi do wszelkich obrzydliwych zwierząt, od skunksa poprzez ropuchę aż po żmiję. Niektórych użyła nawet kilkakrotnie. „Obślizgły pożeraczu pomrowów” było chyba jej ulubionym, bo pojawiło się co najmniej trzy razy. Trzeba było przyznać, że potrafiła dopiec słowami. Nie żeby jej słowne pociski miały go jakkolwiek spowolnić. Jego zadaniem było doprowadzić ją do łóżka, które znajdowało się kilka metrów dalej, a jako prawdziwy kawalerzysta nie mógł pozwolić na to, żeby cokolwiek przeszkodziło mu w zrealizowaniu podjętej misji.
– To, że jeździsz na białym koniu – wydusił Jonah, poprawiając wymiętą pościel – nie oznacza, że masz się zawsze pojawiać jako waleczny rycerz. Nie wszystkie kobiety są niewinnymi damami. Pomyśl o Izebel, Dalili czy Belle Starr1.
– Cooper jest siwy, a nie biały – poprawił go Mark. Zrezygnował z prób doprowadzenia kobiety, tylko po prostu ją podniósł. Prawy bark zaprotestował przeciwko dodatkowym kilogramom, a miejsce zeszłorocznej rany postrzałowej dało o sobie znać w wyraźnie bolesny sposób. Skrzywił się, ale zignorował przeszywający ból. Nie było to trudne, bo wierzgające pięty i łokcie wymierzały mu ciosy w wiele innych miejsc. – A ja nie jestem żadnym rycerzem w lśniącej zbroi. – Zdecydowanie. Szczególnie że nie udało mu się uratować tej jednej kobiety, która była dla niego najważniejsza. – Jestem jedynie mężczyzną, który czuje się w obowiązku pomóc słabszej płci w sytuacji, gdy jest ku temu sposobność.
– Nie jestem słaba! – Drobna pięść wylądowała na jego żuchwie.
Niespodziewany cios sprawił, że przygryzł sobie język.
– To jest wyraźnie widoczne – odparł, czując przeszywający ból.
Całe szczęście, znalazł się już przy łóżku i mógł się pozbyć niewdzięcznego ciężaru.
Mimo zapewnień o sile cała waleczność uszła z kobiety, kiedy tylko dotknęła materaca. Skuliła się i zaczęła kołysać.
– Boli.
Mógł sobie wyobrazić, że tak jest.
Ulżyj jej w cierpieniu, Panie, i pokaż mi, jak mogę jej pomóc.
Kiedy chwyciła się lewą ręką za brzuch, promienie słońca wpadające przez otwarte drzwi odbiły się od czegoś złotego. Obrączka.
– Gdzie jest pani mąż?
To ten człowiek powinien tu przecież być, a nie on czy Jonah. Może mogliby znaleźć i przyciągnąć tu tego żałosnego i nieodpowiedzialnego jegomościa, żeby zajął się żoną, która właśnie rodziła jego dziecko.
– Wendell? – Uniosła głowę, a na jej ustach pojawiło się coś na kształt uśmiechu. – Wendell zaraz się tu zjawi. Miał się tu ze mną spotkać. Mamy już wszystko umówione. Muszę tylko pozbyć się dziecka.
Pozbyć się…? Mark gwałtownie spojrzał na Jonaha. Jego opanowany przyjaciel zwykle był skryty, ale nawet on nie potrafił zamaskować zdziwienia. Na pewno nie chodziło jej o to, co powiedziała. Chyba miała na myśli urodzenie dziecka. Przyjęcie na świat niemowlęcia, które było już na to gotowe. Musiało chodzić o to. Żadna zdrowo myśląca matka nie…
– Aniołowie zaopiekują się naszym dzieciątkiem – powiedziała, chociaż jej usta wykrzywiły się, a ciało napięło. Musiała odczuwać kolejny skurcz. Jej oddech był nieregularny, a pięści zacisnęły się na pościeli. – Słyszysz mnie, Boże? Czas przysłać aniołów, których obiecałeś. – Odchyliła nagle głowę w tył, a na jej szyi uwidoczniły się żyły. – Odegrałam moją rolę. Teraz czas, żebyś Ty… zrobił swoją część… i dotrzymał umowy… bo dziecko… zaraz będzie.
Jonah skierował kroki ku drzwiom.
– Sprowadzę lekarza.
A Mark zostanie sam z szaloną rodzącą kobietą? Nie ma szans.
– To ja powinienem iść – odezwał się Mark, odsuwając się od łóżka i ruszając za Jonahem. – Wychowałeś się na farmie, prawda? Przynajmniej trochę wiesz, o co tu chodzi. Ja nie wiem zupełnie nic…
– Jesteś biały – odparł Jonah. Skinął w kierunku kobiety. – Ona też jest biała. Nie możesz zostawić czarnoskórego mężczyzny sam na sam z białą kobietą. Gdyby ktoś się dowiedział… – Nie musiał kończyć. – Albo ja idę, albo idziemy razem – stwierdził stanowczo. – Nie ma trzeciej opcji.
Mark zawstydził się, że obawy przed własną niekompetencją przesłoniły mu zdrowy rozsądek. Skinął głową.
– Masz rację. Przepraszam. Zostanę.
Zerknął na kobietę, która mamrotała coś pod nosem i wierciła się na materacu.
– Idę, Wendell – powtarzała. – Już idę.
Nie miał pojęcia, jak jej pomoże, ale nie mógł zostawić jej samej. Było powszechnie wiadomo, że nawet silne i zdrowe kobiety umierały przy porodach, a nie dało się przewidzieć, co się stanie z tą biedaczką.2
Jonah Brooks popędził swojego kasztanowatego Augustusa z powrotem w kierunku Llano, mając tylko jeden cel – znalezienie lekarza i sprowadzenie go, zanim Mark przyjmie poród tej szalonej kobiety. Wallace był mądry, miał refleks, powinien dać radę odebrać dziecko, gdyby jakimś cudem urodziło się samo. Ale o ile Jonah szanował Marka jako towarzysza w walce, wiedział, że dorastał on w uprzywilejowanych warunkach i był chroniony przed tą trudniejszą stroną natury. Znał się na broni, koniach i muzyce. Noworodki znajdowały się poza obszarem jego wiedzy. Gdyby coś poszło nie tak…
Musieli po prostu mieć nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Przynajmniej do czasu, kiedy Jonah przywiezie medyka.
Zaczął się zbliżać do zabudowań i zwolnił, nie chcąc stanowić zagrożenia dla mieszkańców. Zauważył kilku staruszków pochylonych nad planszą ustawioną na beczce na zewnątrz stajni.
– Którędy do lekarza? – zawołał, podjeżdżając do nich.
Jeden z siwobrodych mężczyzn zsunął sobie kapelusz z czoła, po czym wskazał na ulicę.
– Ostatni budynek po lewej. Naprzeciwko Southern Hotel. – Pogładził się po brodzie, po czym pociągnął za nią. – Jakaś nagła sytuacja?
– Kobieta rodzi – odparł Jonah, mijając ich i nie zwalniając przy tym. – Dziękuję. – Pomachał do przyjaznego staruszka i pokierował Augustusa między wozami i pieszymi na głównej ulicy, aż dotarł do niewielkiego gabinetu naprzeciwko hotelu.
Na szyldzie widniał napis: „Dr Michael Hampton”.
Jonah zsiadł z konia, zarzucił cugle na słupek i wbiegł po drewnianych stopniach, przeskakując nad ostatnim. Mocnym ruchem otworzył drzwi, po czym szybko wszedł do środka. W jego stronę zwróciły się dwie twarze. Jedna należała do kobiety około trzydziestki, z zaczerwienionym nosem i trzymaną w gotowości chusteczką. Druga – do okrągłego jegomościa w wytwornej złocistej kamizelce pod czarną marynarką. Nie wyglądał na szczególnie chorego, ale sprawiał wrażenie, jakby był w niezbyt dobrym nastroju, jeśli spojrzenie spode łba miałoby coś oznaczać.
– Muszę pomówić z lekarzem – oznajmił Jonah, z nadzieją, że któreś z nich wskaże mu drogę.
Pan Kamizelka prychnął.
– Musi pan poczekać. Jest tam teraz moja żona.
– Nie mogę czekać. – Jonah minął naburmuszonego mężczyznę i ruszył w kierunku korytarza znajdującego się z tyłu poczekalni. Nie zamierzał wkraczać nigdzie bez pozwolenia, ale chciał mieć pewność, że doktor usłyszy go, kiedy będzie go prosił.
– Chłopcze, przekrocz tylko linię, a wniosę przeciw tobie oskarżenia.
Nie było żadnej linii, jedynie deski na podłodze. Jednak Jonah zatrzymał się, zachowując to spostrzeżenie dla siebie. To, że ktoś powiedział do niego „chłopcze”, mimo że rok temu skończył trzydzieści lat, było dla niego miłe jak koc z drutu kolczastego.
Nie chciał żadnych problemów. Nie miał na to czasu.
Szuranie nóg krzesła o drewnianą podłogę było dla niego sygnałem, że mężczyzna wstał. Przygotowując się na konfrontację, powoli wciągnął powietrze przez nos i odwrócił się w kierunku swojego adwersarza. W myślach uspokajał się, powtarzając słowa ojca.
Nie masz wpływu na to, co inni mówią, co robią i jak myślą. Możesz jedynie kontrolować to, co sam mówisz, robisz i myślisz. Synu, opanuj umysł, a reszta pójdzie za tym. Ból i gniew zawężają nasze widzenie. Przyjmij szerszą perspektywę. Nawet najpodlejszy człowiek jest stworzony na obraz Boga i kochany przez Niego.
Jonah wydmuchał powietrze. Pan Kamizelka próbował zadbać o prywatność swojej żony. Robił to w uwłaczający sposób, ale to już jego problem. Jonah nie zamierzał dać się sprowokować. W końcu sam znalazł się tu, żeby chronić kobietę. Taką, której pomoc lekarza była teraz potrzebna znacznie bardziej niż temu, kto znajdował się za zamkniętymi drzwiami.
Rzucił okiem na mężczyznę, który był od niego niższy o dobrych kilkanaście centymetrów, a tęższy o jakieś trzydzieści, ale się nie odezwał. Za to jego spojrzenie wyraziło w jasny sposób to, że nie bał się obelg i gróźb bez pokrycia.
– Doktorze Hampton? – zawołał gromkim głosem. – Mam pilną sprawę. Rodzi się dziecko.
Po drugiej stronie drzwi zabrzmiało jakieś szuranie.
– Porody czarnoskórych przyjmuje tu położna Old Maisy – odezwała się kobieta z chusteczką, pociągając przy tym nosem tak, że wyrażało to bardziej dezaprobatę niż dolegliwości, jakich mogła obecnie doświadczać. – Niech pan spyta Toma Grangera z kuźni. On pana pokieruje. Maisy może pomóc pana żonie.
– To nie moja żona rodzi, proszę pani – odparł Jonah, zachowując w tonie głosu szacunek, mimo że kobieta chciała go stąd przegonić. – To biała kobieta, którą razem z kolegą napotkaliśmy w starej chacie kilkanaście kilometrów na południowy wschód stąd. Ale dziękuję za informacje. Jeśli doktor Hampton nie da rady tam pojechać, sprowadzę położną.
Drzwi się otworzyły, a Jonah, odwróciwszy się, zobaczył mężczyznę, który z torbą lekarską w ręce zakładał czarną marynarkę, równocześnie już zdążając w ich kierunku korytarzem. Kiedy przeszedł przez próg oddzielający poczekalnię, skinął głową do Pana Kamizelki.
– Oscarze, może pan teraz iść do żony.
Kamizelka spojrzał wilkiem na Jonaha, po czym ruszył żwawym krokiem.
Doktor skupił teraz swoją uwagę na Brooksie.
– Jak długo już ma skurcze?
– Nie wiem – odparł Jonah. – Dopiero co się na nią natknęliśmy. Ale wyglądała, jakby miała bóle już od dłuższego czasu. Była spocona, zmęczona i wymachiwała pistoletem w kierunku każdego, kto chciał się do niej zbliżyć. Byłem świadkiem co najmniej dwóch skurczów, które miała w ciągu tych pięciu minut, kiedy rozbrajaliśmy ją i doprowadziliśmy do łóżka.
– Rozbroili ją panowie? To co to za szalona kobieta?
Doktor Hampton wziął torbę, którą przed momentem postawił na krześle, na którym wcześniej siedział Oscar, po czym podszedł do kobiety z czerwonym nosem.
– Jenny, może po prostu idź do domu. Zajrzę do ciebie później.
– Ale…
Otworzył dla niej drzwi.
– Spróbuj pooddychać nad miską z gorącą wodą i zjedz jakąś dobrą, ciepłą zupę. Powinnaś się lepiej poczuć.
Podniosła się, zerkając przez cały czas na mężczyzn, najwidoczniej bardziej zainteresowana szaloną kobietą, o której rozmawiali, niż zaleconym sposobem na przeziębienie. Wydawało się jednak, że wyczuła, iż lekarz nie zamierza omawiać spraw pacjentki przy kimś, kogo nie dotyczyły, więc niechętnie zabrała swoje rzeczy. Kiedy już wyszła, doktor ponownie zwrócił się do Jonaha.
– Wie pan, jak się nazywa? Znam większość ciężarnych w okolicy.
Jonah potrząsnął głową.
– Nie, ale wspomniała coś o swoim mężu. – Próbował przypomnieć sobie jakieś szczegóły. – Nie pamiętam imienia. Mówiła nieskładnie. Coś o aniołach i o tym, że miała się spotkać z mężem w tamtej opuszczonej chacie. Tyle że nikogo tam nie było. Ani męża, ani żadnej krewnej, która mogłaby jej pomóc. Tylko ona i pistolet. Nie było nawet żadnych rzeczy dla dziecka. Wyglądało to tak, jakby w ogóle nie była przygotowana.
Twarz lekarza przybrała dziwny wyraz.
– Czy mąż miał na imię Wendell?
Jonah natychmiast sobie przypomniał.
– Tak. Właśnie tak.
– Dobry Boże… – Hampton pobladł. – Wendell Dawson zmarł trzy miesiące temu.
Jonah poczuł ściśnięcie w żołądku. Nagle mówienie o aniołach w jakiś mroczny sposób nabrało sensu. Podobnie jak pistolet.
– Fern Dawson o mało nie odebrała sobie życia po tym, jak zmarł. Tak bardzo była pogrążona w żałobie. Nie ma tu żadnych krewnych ani zbyt wielu znajomych. Ona i Wendell mieli niewielkie gospodarstwo na południowy wschód od miasteczka. Aż do jego śmierci. Potem, ponieważ spodziewała się dziecka, nie miała innego wyboru jak sprzedać bydło. Myślałem, że zatrzyma dom, ale też go sprzedała, parę tygodni temu. Od tamtego czasu była w miasteczku i czekała, aż dziecko się urodzi. Myślałem, że jest z nią lepiej, że przestaje myśleć o tym, co straciła, a skupia się na tym, co przyjdzie – na dziecku. Dziecku Wendella. Ale teraz…
Urwał zdanie, a Jonah pomyślał o różnych przykrych ewentualnościach.
Nagle lekarz spoważniał.
– Oscar? – zawołał głośno, tak że dało się go usłyszeć w sąsiednim pomieszczeniu.
W korytarzu zastukały kroki, po czym pojawił się mężczyzna, a za nim nieśmiało wynurzyła się drobna kobieta.
– Tak, doktorze? Czy ten człowiek robi panu jakieś problemy?
– Chodzi o Fern Dawson. Wkrótce urodzi, a tymczasem zaszyła się w jednej z chatek Wendella. Ten pan zawiezie mnie do niej, ale będziemy potrzebować wozu i kobiecego wsparcia. Powiedz Jake’owi w stajni, żeby zorganizował wóz, i powiadom panią Abernathy. Jeśli Fern kogokolwiek posłucha, to tylko żony pastora. Przywiążę białą chustkę do gałęzi w miejscu, gdzie skręcimy z głównej drogi, tak żeby mogła nas znaleźć.
Oscar, nadal nieufny, skinął głową w kierunku Jonaha.
– Jest pan pewny, że możemy mu ufać…
– Na litość boską, człowieku, nie mamy czasu. – Hampton złapał Oscara za ramiona i skierował go do drzwi. – Z Fern nie jest najlepiej. Idź i złap Jake’a, zanim będziemy musieli dostarczyć kolejną osobę z rodziny Dawsonów do zakładu pogrzebowego.
Żona Oscara, z szeroko otwartymi oczami i bladą twarzą, ruszyła za mężem. Jednak mijając lekarza, zwolniła i chwyciła go za rękę.
– Poszukam pani Abernathy i dam jej znać. Jeśli nie będzie mogła pojechać do Fern, sama się tam wybiorę.
Hampton się uśmiechnął.
– Dziękuję, Hannah. Bardzo mi pomagasz.
Odwzajemniła uśmiech i puściła rękę lekarza, ale zamiast wyjść za mężem, zatrzymała się przy Jonahu. Spojrzała mu w oczy, a jej policzki zaróżowiły się z zawstydzenia i niepokoju. Jednak na jej twarzy widoczna była niezaprzeczalna żarliwość.
– Dziękuję, że tak się pan postarał, żeby pomóc obcej osobie, panie…
Jonah dotknął ronda kapelusza.
– Brooks, proszę pani. Jonah Brooks.
– Panie Brooks. – Skinęła głową. – Niech Bóg panu wynagrodzi to dobro.
– Zdrowa mama i dziecko będą najlepszą nagrodą.
Przytaknęła.
– Amen. – Popatrzyła najpierw na doktora, a następnie na Jonaha. – Jedźcie z Bogiem. Niech was prowadzi.
Kiedy Jonah czekał niecierpliwie, aż Hampton odbierze konia ze stajni, żeby mogli wyruszyć, powtarzał w myślach słowa kobiety. Uznał, że będzie to dobra modlitwa, a intuicja podpowiadała mu, że wszyscy zaangażowani w tę sytuację będą potrzebowali dzisiaj wsparcia z nieba.3
Wendell! Powinieneś tu być!
Mark nie mógł się nie zgodzić. Gdyby kiedyś natknął się na Wendella, byłby na niego wściekły. Było na świecie kilka rzeczy, których mężczyźni po prostu nie powinni robić, a odbieranie porodu cudzej żony zajmowało na tej liście wysoką pozycję.
– Fern, wszystko jest dobrze. – Mark wypytał ją o imię jakąś godzinę temu, kiedy bóle porodowe się nasiliły, a kobieta zdała sobie sprawę, że jest skazana na jego towarzystwo. – Dasz sobie radę.
Nie był tylko pewny, czy on temu podoła. Po wielu latach spędzonych na polu walki nie uważał się za przewrażliwionego, ale ranni żołnierze zazwyczaj nie byli w sytuacji, gdy wydobywały się z nich żywe istoty.
Chwycił ją za rękę i przetarł jej czoło wilgotną szmatką. Przekręcała głowę, nie chcąc przyjąć od niego takiej próby ulżenia sobie. Wrzucił szmatkę do miski z letnią wodą przelaną tam z własnej menażki. Chyba był najgorszą położną w historii. To, dlaczego Bóg wybrał go, żeby pomógł tej kobiecie, pozostawało dla niego tajemnicą. Wszechmogący nie miał chyba nikogo innego w całej okolicy.
Fern skrzywiła się, po czym odpłynęła w jęczenie, które nasilało się z każdym skurczem. Na jej skroniach uwidoczniły się żyły, do twarzy przylepiły się kosmyki włosów. Zmęczonym wzrokiem poszukiwała jego spojrzenia. Ścisnęła jego dłoń.
– Przepraszam… próbowałam… cię… zastrzelić.
Była to pierwsza miła rzecz, jaką do niego powiedziała. Pierwsze sensowne słowa. Mark się uśmiechnął.
– W porządku. Byłem dla ciebie obcy i mogłaś się mnie bać.
Ponownie pokręciła głową. Wydawało się, że to jej ulubione zajęcie.
– „Nie zapominajmy też o gościnności, gdyż przez nią niektórzy, nie wiedząc, aniołom dali gościnę”2.
Cytowała Pismo Święte na temat gościnności? Teraz? Może trochę pochopnie uznał, że wszystko z nią w porządku.
Delikatnie się zaśmiał i sam poruszył głową.
– Nie wydaje mi się, żeby Bóg wymagał od rodzącej kobiety przyjmowania gości.
Zamknęła oczy, bo nadchodził kolejny skurcz.
– Nie… nie o to chodzi. Nie rozpoznałam… że to ty jesteś aniołem. – Tak jakby to stwierdzenie nie było dość szokujące, wbiła paznokcie w jego rękę i podniosła się z poduszek, które ułożył wcześniej za jej plecami. – Obiecaj, że zaopiekujesz się moim dzieckiem – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
– Oczywiście. – W tej chwili mógłby się zgodzić w zasadzie na wszystko.
Panie Boże, wiem, że nie jestem aniołem, ale jeśli mógłbyś zesłać jakieś wsparcie z nieba, nie będę protestował.
– Boże! – jęknęła – Potrzebuję cię… i to teraz!
Teraz? Mark zerknął w miejsce na łóżku, które do tej pory starał się omijać wzrokiem, i zauważył, że pojawiło się tam coś wypukłego i oślizgłego. Dziecko przychodziło na świat!
Zerwał się i rzucił w kierunku drzwi, z nadzieją, że odpowiedź na jego modlitwy nadjedzie zaraz wąską drogą. Wielokrotnie już prosił w modlitwie, żeby doktor się zjawił, zanim urodzi się dziecko, ale najwidoczniej Bóg miał jakiś inny plan.
Liczył na to, że wsparcie jest już blisko – Jonah nie zostawiłby go w tarapatach. A jednak był sam na posterunku. Odwrócił się od drzwi z bojowym nastawieniem, podwinął rękawy i skierował się ponownie na pole walki.
Przez kilka kolejnych minut Fern jęczała i parła. Pojawiła się główka. Mark otoczył delikatnie dłonią maleńką twarzyczkę i starał się podtrzymać głowę noworodka.
– Głowa już jest.
Głowa maleńkiego człowieka. Z ciemnymi włosami, małymi uszkami i delikatnymi rysami twarzy. Przepełnił go zachwyt.
Zerknął na matkę, której twarz nadal była wykrzywiona od morderczego wysiłku. – Przyj dalej, Fern. Świetnie ci idzie.
Kobieta wzięła kilka płytkich oddechów, a potem ponownie zaczęła przeć. Jej jęk przeszedł w coś bardziej jak krzyk, po czym ukazały się ramiona dziecka. Pozostała część ciała wydostała się zaskakująco szybko.
Noworodek był mały i śliski i Mark przeraził się, że nie utrzyma go w rękach. Odwrócił dziecko i podtrzymał pośladki jedną dłonią, a drugą starał się podeprzeć głowę.
– To dziewczynka! – Uśmiechając się głupkowato, spojrzał na Fern, ale ona nie patrzyła na dziecko. Opadła na poduszki i wpatrywała się w sufit.
– Jestem gotowa, Wendell – wymamrotała bez wyrazu.
Mark chwycił za czysty brzeg prześcieradła i wytarł twarzyczkę niemowlęcia. Dziewczynka zmarszczyła czoło i wydała z siebie ciche kwilenie. Rączki wymachiwały w niezdarny sposób, a płacz stawał się coraz głośniejszy.
– Nie martw się, maleńka. Wujek Mark tu jest.
Oczyścił ją najlepiej, jak potrafił, po czym owinął kocykiem, który znalazł w niewielkiej torbie pod łóżkiem. Przynajmniej tak mu się wydawało, że to miał być kocyk. Nie był skończony – po jednej stronie wisiały luźne oczka, z których wyciągnięto druty. Zawiązał włóczkę, jak umiał, ale na robótkach ręcznych znał się równie dobrze jak na porodach, więc kocyk prawdopodobnie był narażony na sprucie. Jednak był czysty i ciepły, a w tej chwili przede wszystkim to się liczyło.
Kiedy dziewczynka była już gotowa, Mark przeniósł ją, żeby mogła się zapoznać ze swoją mamą.
– Fern, masz córeczkę. – Noworodek był czerwony, pomarszczony, miał włosy i popłakiwał, a ponieważ Mark nie wiedział, co zrobić z pępowiną, ta nadal wystawała dziewczynce z brzucha. Mimo wszystko to urocze zawiniątko skradło jego serce. Przytulił je do piersi. – Jest piękna.
Pochylił się i wyciągnął dziecko w kierunku matki.
Zamiast sięgnąć po niemowlę, Fern się odsunęła. Odwróciła głowę.
– Nie.
Nie? O co jej chodziło? Mark spochmurniał. Przecież to było jej dziecko.
Próbował zachęcić kobietę do przyjęcia dziecka. Spróbował położyć dziewczynkę na piersi Fern, ale kiedy tylko piąstka dziecka dotknęła jej ciała, skrzywiła się i gwałtownie poruszyła.
Mark przytulił niemowlę.
Fern ponownie napięła szyję.
– Coś jeszcze wychodzi – jęknęła.
Coś jeszcze? Proszę, żeby nie było to następne dziecko. To cud, że to jedno przeżyło moją niekompetencję.
Przyciskając do siebie dziecko lewą ręką, przesunął się pospiesznie wzdłuż łóżka, uważając, żeby nie zaplątać pępowiny. Dzięki Bogu nie było kolejnej główki, chociaż pojawiła się krew.
– Pomocy. – Te wypowiedziane szeptem słowa były jedynymi, które zdołał wydobyć ze ściśniętego przerażeniem gardła. Nie żeby był tam ktoś, kto by je usłyszał. Może poza tym samym Bogiem, który wpadł na genialny pomysł postawienia go w sytuacji narodzin dziecka.
– Wallace? – odezwał się na zewnątrz męski głos.
Jonah! Mark poczuł tak silną ulgę, że musiał zamrugać powiekami, żeby odgonić napływające łzy. Dzięki Bogu. Nigdy nie powinienem był w Ciebie zwątpić.
– Tutaj! – odpowiedział. – Szybko!
Zadudniły kroki. Dwie osoby. Chwała Panu.
– Sprowadziłem lekarza. – Jonah przepuścił przed sobą w drzwiach niższego mężczyznę w czarnym garniturze. – Nazywa się Hampton.
Fern potrząsnęła głową.
– Nie. Żadnego lekarza. Tylko Wendell. Miał przyjść. Ja zrobiłam swoje. – Jęczała, przymykając oczy, a spod powiek popłynęły łzy. – Zrobiłam swoje.
Mark zrezygnował już z prób zrozumienia jej, a prawdę mówiąc, był zniesmaczony tym, że nie chciała przyjąć córeczki. Zignorował więc jej narzekanie i zwrócił się do doktora Hamptona.
– Dziecko urodziło się jakieś trzy czy cztery minuty temu. Oczyściłem je najlepiej, jak umiałem, ale nie wiedziałem, co zrobić z pępowiną. A teraz Fern krwawi, nie wiem dlaczego. Czy jest jeszcze jedno dziecko?
– Prawdopodobnie to po prostu łożysko – odparł lekarz, zdejmując marynarkę i podwijając rękawy.
Jonah wziął od niego marynarkę, zawiesił ją na gwoździu wystającym ze ściany z tyłu, po czym objął wartę w najbardziej oddalonym kącie niewielkiego pomieszczenia. Doktor Hampton zanurzył ręce w misce z wodą, którą Mark zostawił obok krawędzi łóżka, następnie strzepnął, żeby je osuszyć, po czym położył dłoń na brzuchu Fern i lekko nacisnął.
– Fern? – Złapał ją za ramię drugą ręką i lekko potrząsnął, żeby otworzyła oczy. – Musisz przystawić dziecko do piersi. To pomoże wydalić łożysko.
– Nie. – Zaczęła płakać. – Wendell już idzie. Ja zrobiłam swoje.
Lekarz westchnął, po czym spojrzał Markowi w oczy.
– Przetnę pępowinę. Potem będę chciał, żeby pan umył dziecko i położył sobie na piersi, skóra do skóry. Musi mu być ciepło, a to najlepsza metoda. Poza tym kontakt z ludzką skórą je uspokoi.
Mark skinął głową, wdzięczny, że decyzje podejmuje ktoś, kto posiada wykształcenie medyczne. Kiedy tylko została odcięta pępowina, przeniósł się do kąta, gdzie stał Jonah, i zabrał się za wypełnianie poleceń lekarza. Kiedy dziewczynka była już przytulona do jego klatki piersiowej, jej płacz przeszedł w kwilenie, po czym zupełnie ucichł.
– Wiesz – stwierdził, opierając się plecami o ścianę i przytrzymując noworodka – myślę, że powinienem napisać do mamy list z przeprosinami za cały ten ból, jaki jej sprawiłem podczas moich narodzin.
Jonah uśmiechnął się znacząco.
– To był tylko jeden dzień. A co z wszystkimi kłopotami, jakich jej przysparzałeś przez dwadzieścia osiem kolejnych lat?
Mark lekko się zaśmiał.
– Słuszna uwaga. To chyba będzie długi list. – Ponownie spojrzał na Fern, która niezbyt przekonująco próbowała bronić się przed poleceniami lekarza, po czym spoważniał. – Nasze mamy przynajmniej nas przyjęły.
Zalało go wspomnienie matki trzymającej go na kolanach, przeczesującej mu włosy palcami albo śpiewającej kołysanki. Tyle miłości. Ani razu nie zwątpił w swoją przynależność do rodziny ani uczucia macierzyńskie.
Popatrzył na niemowlę wtulone w jego pierś. Czuł jego oddech. Jak to jest, że matka może odwrócić się od swojego dziecka?
Jonah sięgnął w kierunku parapetu, gdzie odłożył pistolet Fern, zanim pojechał po lekarza. Mark przyglądał się, jak przyjaciel otwiera magazynek i wysypuje na dłoń pięć nabojów, po czym wkłada je sobie do kieszeni spodni. Zmarszczył czoło. Fern nie była już zagrożeniem. Dlaczego więc Jonah rozładował teraz jej broń?
Brooks odłożył pistolet na parapet.
– Jej mąż zmarł trzy miesiące temu. Doktor mówił, że od czasu pogrzebu przynajmniej raz próbowała do niego dołączyć. Wszyscy mieli nadzieję, że jej rozpacz ustąpi do czasu narodzin dziecka, ale obawiam się, że ona nie przyniosła tego pistoletu, by bronić się przed pomocą ze strony dobrych samarytan. Podejrzewam, że zamierzała skończyć ze sobą, kiedy tylko dziecko przyjdzie na świat.
– Boże, miej litość.
Aniołowie zajmą się naszym dzieckiem. Wróciły do niego niedorzeczne słowa Fern. Zrobiłam swoje. Dożyła chwili narodzin dziecka, a teraz chciała już połączyć się ze swoim zmarłym ukochanym Wendellem.
Z mocno bijącym sercem Mark pogładził palcem policzek niemowlęcia.
– Dlaczego ona nie może zobaczyć, że Wendell żyje w tobie?
Podszedł do nich doktor Hampton, wycierając sobie ręce w kawałek ścierki.
– Fern jest w ten chwili stabilna. Przynajmniej fizycznie. – Potrząsnął głową. – W drodze jest już wsparcie, które, mam nadzieję, pomoże jej poprawić kondycję psychiczną. Nigdy nie widziałem tak ciężkiej melancholii. Będzie ją trzeba ściśle obserwować przez dłuższy czas.
– A co z dzieckiem? – Mark mocniej przytulił maleństwo. – Kto się nią zajmie?
– Kingsland jest stąd w podobnej odległości co Llano, a jest tam sierociniec. Trzeba by przejechać w bród przez rzekę Llano, ale jeśli wybierzecie przeprawę Harvey’s Crossing, pójdzie to łatwo. Panie, które prowadzą ten dom, znają ludzi w okolicy i znajdą mamkę dla niemowlęcia. Powiedzcie im tylko, że matka może w końcu zechcieć, żeby dziecko do niej wróciło. Niektóre kobiety doświadczają poważniejszego obniżenia nastroju w ciąży i po porodzie. Mam nadzieję, że kiedy ciało Fern się ustabilizuje, jej nastrój się poprawi i zacznie prawidłowo myśleć. Mam też zamiar poszukać jej krewnych, którzy mogliby pomóc. Tymczasem jednak to maleństwo ma potrzeby, które może zaspokoić tylko jakaś mamka.
– Niech mnie pan pokieruje do Kingsland, a ja dopilnuję, żeby mała tam dotarła – obiecał Mark.
Doktor Hampton skinął głową.
Po dokładnym obejrzeniu niemowlęcia i przygotowaniu prowizorycznej pieluszki z kawałka narzuty na łóżko lekarz zawinął je we flanelową koszulę, którą Mark miał w torbie przy siodle, a następnie wytłumaczył, jak dojechać do Kingsland.
Mark nigdy dotąd nie był tak zdenerwowany w siodle – nigdy nie wiózł niczego tak cennego i delikatnego. Całe szczęście, spora piaszczysta łacha umożliwiła łagodne przekroczenie rzeki, więc dotarli na obrzeża Kingsland bez żadnych przygód.
– To tam – stwierdził Jonah, wskazując na piętrowy dom oddalony od drogi. – Biały dom z zielonymi wykończeniami, tak jak powiedział doktor.
Mark skierował Coopera na drogę i pojechał za Jonahem. Kiedy znaleźli się bliżej, zauważyli, że budynek jest podniszczony. Łuszcząca się farba, nierówne poręcze, rozpadająca się stodoła. Mark zmarszczył czoło. W takie miejsce mieli zabrać tę małą damę?
Nad werandą wisiał drewniany szyld. Starannie wycięty i świeżo pomalowany, z napisem: „Harmony House. Przytułek dla sierot”. Pod spodem widniały ręcznie domalowane słowa, cytat z Ewangelii według Świętego Marka: „Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie”3.
Mark wiedział, że był to jedynie zbieg okoliczności, ale fakt, że to miejsce wybrało cytat właśnie ze Świętego Marka, a nie Mateusza czy Łukasza, odezwał się w jego duszy jak sygnał z nieba. Miał tu przyjechać. Miał powierzyć tym ludziom opiekę nad tym maleństwem.
Jonah przytrzymał Coopera, by Mark zsiadł. Niemowlę się zaniepokoiło, więc Mark wydobył je spod kamizelki, gdzie umieścił je wcześniej, żeby było mu ciepło i bezpiecznie. Lewa ręka bolała go od trzymania dziecka w jednej pozycji przez długi czas, więc przełożył je na prawą stronę i lekko kołysał, imitując ruch konia, z nadzieją, że ponownie zaśnie.
Nie zwracał uwagi na otoczenie, kiedy wchodził po stopniach i stukał do drzwi. Koncentrował się wyłącznie na uspokajaniu swojej maleńkiej damy – do chwili, kiedy drzwi się otworzyły, a jakaś kobieta spytała:
– Tak?
Głos zabrzmiał znajomo. Mark podniósł głowę, a żołądek w jednej chwili podszedł mu do gardła. To niemożliwe! Miała być na drugim końcu kraju. Bezpieczna na łonie swojej rodziny. Tymczasem stała właśnie tutaj, z otwartymi szeroko, błękitnymi jak niebo oczami, które nawiedzały jego sny przez ostatnich dziesięć lat.
– Kate?