W porywie serca - ebook
W porywie serca - ebook
Gdy Flora kończy dwadzieścia jeden lat, dowiaduje się prawdy o swoim pochodzeniu: jest adoptowana, a jej biologiczna matka była uzależniona od narkotyków. Teraz rozumie, dlaczego rodzice zawsze tak ją kontrolowali, uczyli kierowania się rozumem, a nie emocjami, i wymagali przestrzegania zasad. Czuje jednak, że musi sama siebie poznać. Wyjeżdża do Londynu i chce zrobić coś, co podyktuje jej serce. Wtedy poznaje Raffaelego Russo…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8342-800-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jej życie i jej historia zostały wymazane.
Flora Bick wpatrywała się w trzymany w rękach dokument – sto dwadzieścia sześć stron ocenzurowanych informacji. Wyczerniona linia za wyczernioną linią.
Była świadoma ryzyka. Jej terapeuta dobrze ją przygotował przed pierwszą wizytą w nieznane bez rodziców. Londyn był miastem, które od zawsze wydawało się niesamowicie odległe od jej życia w Devon – czego jednak się nie spodziewała, to że to właśnie tu dozna rozpaczy jak nigdy wcześniej.
Siedząc na brzegu łóżka, Flora drżącymi palcami otwarła dokument adopcyjny. To w tym miejscu zaczynała się uporządkowana chronologicznie historia jej życia. Zanim dwoje obcych ludzi, rolników, zabrało ją i przywłaszczyło jako córkę, którą najwyraźniej nie była. I to głupia złamana kostka sprawiła, że dowiedziała się o tym, że nie była biologicznym dzieckiem swoich rodziców.
Dość bolesne.
Tyle kłamstw…
Dwadzieścia jeden lat kłamstw!
Instynktownie czuła potrzebę ucieczki – ale dokąd? Zignorowała tani pokój blisko stacji kolejowej, który wynajęli dla niej rodzice, i wmaszerowała prosto do hotelu o złotych drzwiach, gdzie powitali ją odźwierni w białych czapeczkach i rękawiczkach, a potem grzecznie zabrali jej bagaż. Ten jeden raz chciała doświadczyć świata, który był przeciwieństwem jej własnego. Życia, które mogłaby wieść. Kto wie? Na pewno nie ona, dopóki nie otworzy tego folderu.
Chciała zrobić to dokładnie w miejscu takim jak to: sufit pokoju był wysoki i zdobny, żyrandol połyskiwał diamencikami, a dębowe łoże rozciągało się na niemal cały pokój, doskonale miękkie i nakryte najprzyjemniejszymi okryciami.
Za granatowymi kotarami kryły się francuskie okna po sam sufit. Odsłoniła i otwarła jedno wychodzące na nieistniejący balkonik z kutą barierką i panoramę Londynu. Wielkiego miasta, w którym się urodziła i w którym odkryła prawdę o sobie samej, gdy odebrała z urzędu swoje dokumenty adopcyjne. Musiała składać specjalne podanie, by dokumenty nie zostały wysłane pocztą, bo była pewna, że gdyby wpadły w ręce jej rodziców, nigdy by ich nie zobaczyła.
Tym razem zależało jej bardziej niż kiedykolwiek na tym, żeby rodzice przestali ją kontrolować. Chciała zdobyć dokumenty na własną rękę i zostać w tym wielkim mieście świateł i budynków rosnących po same chmury. Chciała uciec od gospodarstwa, od nich i od oczekiwań.
Nie chciała, żeby ludzie, którzy ją wychowali, ugłaskali ją. Całe życie słodzili na siłę kwaśne jabłka, usuwali twarde skórki i pestki. Kroili wszystko na łatwe do zgryzienia kawałeczki, którymi potem ją karmili. Tak prezentowali jej całe życie – usuwając brzydkie aspekty i słodząc to, co niesmaczne… Teraz ta nadopiekuńczość miała sens. Nie mogli pozwolić jej na podejmowanie własnych decyzji, bo przecież nie miała wszystkich informacji.
Mocne leki przeciwbólowe, o które poprosiła po paskudnym złamaniu, były czymś, na co powinna uważać ze względu na ryzyko. Ryzyko powiązane z jej historią, genami i możliwą skłonnością do nałogów i kompulsyjności… To całkiem jak z kupnem tej sukienki. Nie mogła się po prostu powstrzymać. Tak samo z hotelem.
Spojrzała na swoje ramiona opięte przylegającą szmaragdową sukienką; nigdy nie nosiła czegoś tak ładnego. Nie miała gdzie ją włożyć, ale kupiła, bo musiała. Och, musiała mieć tę sukienkę. Zerwała ją z wieszaka w sklepie z odzieżą używaną i uznała za swoją. W końcu skłonność do uzależnień miała we krwi. Po mamie.
Nie znała swojej matki – i nigdy nie miała jej poznać. Dokument stawiał jednak sprawę jasno: jej biologiczna matka nie żyła, a do grobu wpędził ją jej sposób na życie. Co jeszcze płynęło zatem w żyłach Flory? Choroba jej matki? Skąd miała się dowiedzieć, skoro całe jej życie było ocenzurowane?
Gdy wstała, plik dokumentów zsunął się z kolan okrytych jedwabnym materiałem na podłogę, całkiem jak historia jej życia – zdeptana na ziemi, nic nieznacząca. Ten dokument, czarno-biały labirynt, w którym błądziła od miesięcy, budził w niej potrzebę, by dowiedzieć się więcej o tym, kim była. Dał jej więcej pytań niż odpowiedzi – i więcej wątpliwości.
Nie była osobą, którą myślała, że jest. Nie była Florą Bick, córką rolników hodujących krowy. Była porzuconym dzieckiem ćpunki. Ojciec nieznany.
Nagle poczuła się uwięziona, więc wybiegła i poleciała jak strzała. Nie zamknęła za sobą drzwi; mknęła tylko korytarzami, mijając obrazy i wielkie okna, aż dotarła do krętej klatki schodowej. Tu się zawahała. Na dole będą ludzie – nie będzie mogła się ruszać, nie przeciskając się między nieznajomymi kradnącymi jej powietrze, tak jak robili to jej rodzice w domu. Żadnego powietrza i przestrzeni na przemyślenia.
Nie była już w swojej wiosce zawieszonej pomiędzy North Devon i Kornwalią. Nie było gdzie się ukryć. Żadnego przestronnego lasu. Żadnych pól, krów, plaży. Była w ogromnym mieście, w którym na każdym rogu przewijali się ludzie, wiecznie przy tym gadając. Wychyliła się, by spróbować zajrzeć wyżej – co, jeśli uda się właśnie tam?
Złapała materiał sukienki w pasie, by podwinąć za długą spódnicę, i weszła na schody, szukając schronienia w samotności, aż z ciężkim oddechem dotarła na ostatnie piętro. W ślepą uliczkę. Zatrzymała się tyłem do ściany i w końcu się o nią oparła, by złapać oddech.
Nagle ściana za nią zaczęła się poruszać.
Raffaele poprawił odpięte górne guziki koszuli, ale wciąż był spięty. Od zaciskania zębów zaczynała go boleć szczęka. W oknach i na wszystkich ulicach paliły się światła – ale nie satysfakcjonowało go to. Nie płonęły przecież naprawdę, tak jak ogień w jego wnętrzu. Światła Londynu można było włączać i wyłączać na życzenie – on nie miał wyłącznika. On musiał się wciąż kontrolować, by nie pozwolić temu żarowi się rozbuchać.
Docisnął dłoń do wysokiego okna i wziął łyk o brązowego napoju, ale jego chłód nie pomagał ugasić pożogi. Alkohol spływał mu do gardła, wyzywając, by nalał sobie jeszcze trochę, wypił więcej. Żeby odnalazł zapomnienie choć na godzinę, minutę, sekundę, i na moment zapomniał o wściekłości.
Ale po co? Nigdy nie zaznasz spokoju – szeptał prześmiewczy głosik w jego umyśle i miał rację. Spokój nie był opcją, ale sen? Pragnął owinąć się kocem ciemności, ale tego też nie mógł zrobić. Gdy tylko zamykał oczy, widział matkę – nie mógł o niej zapomnieć i zasnąć, bo to on był winny. Dochodzenie przyczyny zgonu dało jasny werdykt: nie wykazano zaniedbania lekarskiego. Była zbyt chuda i delikatna. Opuściła wszystko, co znała, by żyć w placówce z ludźmi, którzy jej nie znali i nie mogli jej ochronić tak, jak on by mógł. Przegrała walkę z depresją. Umarła, bo kiedy ten jeden raz go potrzebowała, by pomógł jej odsunąć się od skraju przepaści, jego nie było obok.
Winny.
To on błagał ją, by wyjechała do ośrodka L’Essenza del Caso. Esencja Szansy. Bezpieczna przystań, by odkryć samego siebie i wrócić do zdrowia pod okiem dostępnych całodobowo terapeutów gotowych do rozmowy.
Mama nie chciała rozmawiać. Po trzydziestu latach porzucenia i kłamstw wciąż chciała tylko jego ojca. Raffaele wiedział, że śmierć tego mężczyzny była dla niej ciosem. Wrócił do domu jak najszybciej, by jako pierwszy poinformować matkę, że człowiek, dla którego była tylko brudnym małym sekretem, schowanym głęboko w najdalszym zakątku Sycylii za trochę pieniędzy i obietnicę „że kiedyś”, zmarł.
Nie było żadnego „kiedyś”.
Myślał, że matka będzie krzyczeć, niszczyć rzeczy, płakać, może że wpadnie w marazm. Nie spodziewał się, że to ją zabije.
Mocniej zacisnął palce na szklance, gdy przeszył go ból. Od razu wyobraził sobie, jak ciska szklanką w okno, jak szkło eksploduje i jak odłamki migoczą na czerwonym dywanie u jego stóp. W zamian postawił ją jednak bezszelestnie na stoliku. Kontrola nad własnymi reakcjami na otaczający go świat – tylko tyle miał. Wcześniej we włoskim sądzie, kiedy sędzia skazał go na dożywocie w poczuciu winy, zareagował doskonale, ale wewnątrz…
Odwrócił nagle głowę i dostrzegł ruch. Kobietę w zieleni stąpającą po kamiennym tarasie. Jej oczy były niemal czarne, a twarz w kształcie serca otulały ciemne fale spoczywające na nagich ramionach. Miała kościste obojczyki i małe piersi uwydatnione przez dekolt w kształcie litery V. Za jej plecami rozciągało się betonowe miasto płonące błękitami i zielenią; Tamiza mieniła się fioletowo. Była na tle miasta zaledwie cieniem w zbyt długiej balowej sukni. Z każdym krokiem jej nagie stopy wyglądały spod ciągnącej się za nią spódnicy. Ciepłe światła na ziemi prowadziły jej kroki, ale zwolniła, zatrzymując się na chwilę wśród roślinności w donicach i pnącej się po metalowych kratkach. Wyglądała magicznie i trochę nie na miejscu.
Nie było tu dziś żadnych imprez, świąt czy celebrytów niskiej rangi, którzy odwiedzali hotel, żeby zrobić ładne zdjęcia w staroświeckich wnętrzach. To miejsce już dawno utraciło swoją elitarność.
To się już niedługo zmieni, kiedy jego zespół wypatroszy to miejsce i opatrzy jego nazwiskiem: Russo. Jego marką. Nie nazwiskiem włoskiej szlachty, którego odmówił mu ojciec. Już niedługo przepych, wspaniałość i balowe suknie noszone do śniadania będą normą, ale poprzedni właściciel pozwolił na zaniżenie standardu. Pogorszyło się wszystko poza pokojami, w których przebywał, i tarasem z ogrodem na zewnątrz.
Dziś rozumiał ich urok.
Tę część hotelu całkowicie odcięto. Poprzedni właściciel stworzył sekretny świat bogactwa na własne potrzeby. Sekretne schody, tajemne przejścia i drzwi za ścianami, by służba mogła pojawiać się i znikać niezauważona. Ale ona nie była pracownicą.
Gdy się poruszył, o mało nie zrzucił ze stołu ocalonej wcześniej szklanki; odstawił ją instynktownie, nie mogąc oderwać wzroku od tej małej postaci zakłócającej jego prywatność. Raffaele uniósł dłoń, gotów włączyć duże światła, ale zawahał się.
Dziewczyna go nie widziała; tam, skąd stała, mogła zobaczyć najwyżej ścianę. Okno zaprojektowano tak, by można było przez nie patrzeć na zewnątrz, ale by nie dało się dojrzeć nikogo w środku.
Na przykład jego.
Odwróciła się i skierowała w stronę balkonu. Jej kręgosłup był wyraźny i od razu poczuł przemożną chęć poczucia go pod palcami. Mógłby pochylić się i pocałować… Pocałować? Wtargnęła tu. Na jego żałobę. A intruzów należało łapać.
Póki co to wiatr łapał jej włosy; tańczyły wokół ramion. Uniosła ręce i twarz ku nocnemu niebu i wychyliła się za barierkę, a on wstrzymał oddech.
Czy to był jakiś test?
Czy została zesłana, żeby mu przypomnieć, jak bardzo zawiódł matkę? Ona też wybrała dach. Rzuciła się na spotkanie przeznaczeniu.
Znalazł srebrny kwadratowy panel na ścianie, a szkło przesunęło się cichutko, otwierając drzwi. Stała wciąż spokojnie na krawędzi, chroniona wyłącznie żelazną barierką do pasa. Wciąż wyciągała ręce i twarz, jakby ofiarowała się miastu, bogom.
Raffaele ruszył w jej stronę kierowany instynktem. Nie mógł dojrzeć jej twarzy, a obudziło się w nim pragnienie, by znaleźć się wystarczająco blisko, by zobaczyć jej oczy. Gdy złapał ją za nadgarstek, odwróciła się. Wstrzymał oddech, gdy dostrzegł jej duże brązowe oczy, w których migotało coś pierwotnego. Całkiem jakby go znała, ale on nie znał jej. Uderzyło go drażniące ciepło jej ciała. Był zbyt świadomy jej kobiecości; ciepło rozlewało się po jego ciele i rozpalało męskość. Powietrze między nimi pulsowało.
Oderwał od niej spojrzenie i zawiesił je na nadgarstku, za który ją wciąż trzymał. To jej żyły pulsowały pod jego palcami. Chęć przesunięcia palcami po miękkiej skórze całkowicie go ogarnęła – więc zrobił to. Pogładził palcami jej nadgarstek, delikatny i miękki. Znów na nią spojrzał; światła Londynu migotały za nią jak aureola.
– Istniejesz?
To był najdelikatniejszy szept. Połaskotał go po skórze i wyrwał z marazmu; z mgły, wśród której brodził od śmierci matki.
– Oczywiście, że tak. – Wyprostował się, ale nie chciał jeszcze puszczać jej nadgarstka. – A ty? – spytała.
Zamrugała szybko, a on zamarł. Nie był sobą.
– Czy ja śnię? – spytał, przeklinając w myślach brak kontroli nad tym, co mówił.
– Tylko jeśli ja też – odparła, a on skupił się na jej dolnej wardze. Tak grzesznej i doskonale pełnej, że chciał złapać ją zębami i sprawdzić, jak była soczysta… Co się z nim, do cholery, działo?
– A śpisz?
Nie spał od tygodni, a pozbawiony snu umysł był zdolny do wszystkiego.
Wizji.
Iluzorycznych mlecznobiałych postaci spowitych w zielony jedwab.
Do stworzenia obrazu kobiety o zbyt pełnych ustach. Zbyt delikatnych, miękkich i idealnych do pocałunków.
– Nie – odpowiedziała, kręcąc lekko głową. – Na pewno nie śpię.
W końcu wrócił do rzeczywistości i puścił dziewczynę.
– Zgubiłaś się?
– Nie… – Zmierzyła go wzrokiem. Musiał zacisnąć pięści, żeby nie założyć jej za ucho kosmyka brązowych włosów.
– Kto ci pokazał, jak się tu dostać?
– Nikt. – Przechyliła głowę. – Znalazłam przejście przypadkiem, po prostu biegłam…
– Skąd? – spytał, przyglądając jej się. Jej sukienka była za duża, a ona była za mała. – Często biegasz wieczorem w sukni balowej?
– Nie. – Na jej usta wkradł się tajemniczy, ciut uwodzicielski uśmiech. – Chciałam być sama. Londyn jest bardzo ruchliwy i wszyscy ciągle gadają. Ale wystarczy mi biegania na dziś.
Czy nie był tu dokładnie z tego samego powodu? Dlaczego nie wrócił do domu, w którym się wychował? Na Sycylię? Uciekł z sądu, bo w jego głowie zrobiło się za głośno przez niechciane wspomnienia i rozpacz. Biegł i dopiero teraz zatrzymał się, wpadając w miękką poduszkę jej brązowych oczu.
– A właściwie jak ty się tu dostałeś? – spytała.
Chciał dotknąć głębokich linii między jej brwiami. Wygładzić je.
– Znałem drogę.
– I zdecydowałeś tu przyjść? – Zmrużyła oczy. – Dlaczego?
Słowa urosły w jego gardle, nie pozwalając mu kłamać ani zaprzeczać prawdzie.
– Żeby opłakiwać.
Na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech.
– Ja też.
– Kogo opłakujesz?
Spytał, bo naprawdę chciał to wiedzieć: jak to możliwe, że los zestawił ze sobą ich światy i ich żałoby?
– Siebie samą.
– Siebie samą? Czemu?
– Bo… – Wciągnęła powietrze, a on poruszył ramionami; skórzana kurtka wydawała się teraz za ciężka i ograniczająca.
– Czemu opłakujesz siebie samą?
– Bo dziś – odparła w końcu – dowiedziałam się, że kobieta, na którą zostałam wychowana, jest czyimś pomysłem na to, kim powinnam być.
– Co to znaczy?
– Kobieta, którą mogłam się stać, nie dostała możliwości, by żyć.
– Jak możesz opłakiwać kogoś, kto nigdy nie żył?
– Pozwalam sobie na żałobę po tym wszystkim, czego nie mogłam mieć. Po kobiecie, którą mogłam się stać, i życiu, które mogłam wieść. Odebrali mi to, nie poinformowali…
– Kim są „oni”?
– Nie są dziś ważni.
Zamrugała, zasłaniając się długimi rzęsami, zanim posłała mu uważne spojrzenie.
– A ty kogo opłakujesz?
– Matkę.
Chwilę wpatrywała się w niego. Jej spojrzenie było urocze. Ciepłe. Niepokojące, bo pełne jej wewnętrznej łagodności. Tylko dla niego. Podniecało go to.
Zeszła z krawędzi i zbliżyła się, aż znalazła się w zasięgu jego ognia.
– Bardzo mi przykro.
Powstrzymał ochotę, by ją objąć i dać jej to samo ciepło, którym się z nim podzieliła. Musiał trzymać się w ryzach. Nie zasługiwał na czułość. Nie był czuły i nie wiedział, jak być.
– Opowiedz mi o tej kobiecie, która mogła zaistnieć – powiedział, zamiast odpowiedzieć na jej szczerość, bo nie wiedział naprawdę jak.
– Nie.
– Czemu nie chcesz mi powiedzieć?
Chciał zrozumieć ideę opłakiwania kogoś, kto nie istniał. Sam nigdy nie pozwolił sobie na myślenie o życiu, które mógł mieć. Ale czy chciałby żałować tego, że nie spędził życia z ojcem? Kłamcą i kobieciarzem? Nawet gdyby ojciec uznał jego istnienie, kto zająłby się matką? Ona też potrzebowała miłości.
Jego poczucie winy znów się odezwało, i to głośno, ale szybko je uciszył. Co on wiedział o miłości? Nic. Wiedział tylko, jak czesać matce włosy, jak ją karmić. Nie nauczył się nigdy kochać i nie chciał się tego uczyć. Miłość była mitem szeptanym podczas uwodzenia. Kłamstwem. Jego ojciec uwiódł matkę – naiwną młodą Sycylijkę, która dopiero opuściła sierociniec i szukała przygód w Rzymie, gdzie została opiekunką trójki jego dzieci. Teraz były one przyrodnim rodzeństwem Raffaela. Matka zaszła w ciążę i nim świat ojca implodował, ukrył ją, a potem zapomniał i zbywał pustymi obietnicami, jak „niedługo” i „kiedy dziecko podrośnie”. Miłość była kłamstwem.
– Nie muszę ci o niej mówić – powiedziała kobieta w zielonym, przedzierając się przez jego wiecznie obecną warstwę wściekłości.
– Czemu nie?
– Bo jest tutaj. Stoi naprzeciw ciebie. – Wyrwała go z zamyślenia i wciągnęła z powrotem do głębi swoich oczu. – Chcesz opowiedzieć mi o swojej mamie?
– Nie.
Nie chciał. Nie mógł zaprzeczyć, że był w żałobie, ale dzielić się wspomnieniami? Nigdy.
– W ogóle nie mam ochoty rozmawiać – zamknął temat, czując, jak wali mu serce.
– Ja też.
Wiatr poderwał jej włosy, które wpadły do oczu. Miał ochotę zdjąć kurtkę i okryć ją. Ogrzać.
– Nie jest ci zimno? – spytał, zanim zdołał się powstrzymać. – Chcesz, żebym cię ochronił przed wiatrem?
– Jak…? – Rozchyliła lekko usta, a na ten widok po jego ciele rozpłynęła się fala gorąca.
– Własnym ciałem.
Przysunęła się tak blisko, że mogła poczuć szum jego krwi w uszach. Ułożyła dłoń na jego piersi.
– Tak?
– Nie wydaje ci się, że takie zabawy z obcymi w ciemności są niebezpieczne? – W jego rozbawionym tonie tańczył cień nagany. Nie podobało mu się to, co właśnie się działo. Tracił nad sobą kontrolę.
– Nie bawię się.
– To co właściwie wyprawiasz?
– Decyduję.
– O czym?
– Decyduję, by być obecna w tej chwili.
Czuł lekkość w głowie. Zawieszony w czasie – w tym momencie. Zamknięty w esencji innego człowieka. Słyszał każdy z jej oddechów i czuł bicie jej serca, gdy jej klatka piersiowa rosła i opadała. Był obecny w tej chwili jak nigdy wcześniej.
– Kim ty jesteś? – spytał w końcu.
Jej usta wygięły się – nie w uśmiechu, ale też nie w wyrazie smutku.
– Nie wiem, czy potrafię odpowiedzieć na to pytanie.
Jej imię nie ma znaczenia – powiedział sobie. Ochrona hotelu mogła ją zabrać i pozbyć się tego małego intruza. Mógłby wtedy ukrócić reakcję, którą w nim wzbudziła. Przypomnieć sobie, kim był – kim się stał na własne życzenie.
Ale pragnął poznać jej imię.
– Nie znasz swojego imienia?
– Znam imię, którym nazywano mnie całe życie, ale nie wiem, czy to imię… Czy osoba, która je nosiła, jest mną teraz. Czy to ktoś, kim chcę dalej być.
– Możesz mi się nie przedstawiać, ale nadal ty to ty.
Sam wiedział, że też nie był dziś sobą. Nie był chłopcem rozbijającym się po domu wymagającym natychmiastowego remontu, zamknięty z kobietą, której nie obchodziło nic poza ponownym spotkaniem mężczyzny, którego kochała. Był już dorosłym mężczyzną, a jego dom był zawsze w doskonałym stanie.
– Moje imię nie jest ważne. Imię to tylko imię. Nie czyni mnie tym, kim jestem.
– Nie?
– Przynajmniej nie chcę, by tak było.
– Dlaczego? Imię może być wszystkim.
Jego imię było wszystkim – bo tak postanowił.
– Kobieta, którą byłam, zanim się tu pojawiłam… Kobieta z tamtym imieniem polega na opiniach ludzi dookoła. Nie chcę tego tutaj wpuszczać.
– Więc kto jest teraz tutaj ze mną?
– Tylko ta, którą jestem właśnie w tej chwili – odparła. – Dziewczyna, która nie chce wracać do domu – przyznała.
Słowa, które nie zdołały opuścić jej ust, wykwitły na jej twarzy rumieńcem.
Pragnęła go.
– Dokąd więc chcesz iść, _piccolina_?
– Masz tutaj pokój? – Odetchnęła głęboko. – Ja mam…
Teraz zrozumiał, dlaczego tak bardzo chciał wcześniej rozbić szklankę o okno. Obserwował, jak mięśnie jej szyi napinają się, wiotczeją i znów naciągają.
– Chcesz do niego wrócić?
Pokręciła głową, a potem przytaknęła.
– Mogę, jeśli miałabym wrócić z tobą.
Rozdzierała go potrzeba zniwelowania całego pozostałego między nimi dystansu. Chciał czuć jej pierś przy własnej – bez ubrań. Czuć jej twarde sutki na skórze.
– Jestem dla ciebie kompletnie obcym człowiekiem – powiedział, bo była to prawda. Dla siebie też był nieznajomym.
– Jest coś uwalniającego w anonimowości. A dziś chcę być wolna.
– Wolna od czego?
Nigdy nie pozwalał sobie na działanie pod wpływem impulsu i pożądania. Jego zadaniem było zapewniać to, co potrzebne, i chronić.
– Po prostu ten jeden, jedyny raz chcę coś zrobić, a nie myśleć – wyjaśniła cierpko. – Żeby nikt nie mówił mi, że nie powinnam, bez gadania o konsekwencjach i o tym, jaka jestem głupia, że czegoś chcę…
– A czego chcesz?
– Ciebie.
Ułożyła dłoń na jego policzku. W jego wnętrzu zapłonął znów ogień.
– Zamierzam cię pocałować – powiedziała.
Złapała jego spojrzenie, a gdy tylko rozpoznała w nim pożądanie, zażądała, by się poddał. Wyzywała go, by kapitulował. Oddał jej władzę. Pierwotny przypływ chciwości naparł na buzującą w nim wściekłość. Próbował walczyć z ochotą, by ją przyciągnąć bliżej swojego ogniska. Potrzebował jej zgody na to, by utracić kontrolę. W myślach znów za mocno ściskał szklankę i przygotował się, by cisnąć nią w ciemność. Bo na znak tej kobiety – gdyby tylko go dała – szkło znów miało się rozbić.
– Chcesz, żebym odwzajemnił ten pocałunek?