Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

W poszukiwaniu kosmicznych okruchów - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
20 lutego 2025
E-book: EPUB, PDF
39,90 zł
Audiobook
39,99 zł
39,90
3990 pkt
punktów Virtualo

W poszukiwaniu kosmicznych okruchów - ebook

Fascynująca opowieść, w której przeszłość splata się z teraźniejszością, a fakty historyczne i wątki popularnonaukowe stają się tłem niezwykłej przygody – poszukiwania śladów kosmicznej materii ukrytej na Ziemi. Ta książka to nie tylko historia o meteorytach, ale także zaproszenie do autentycznej wyprawy w miejsca, gdzie fragmenty pierwotnej substancji Układu Słonecznego zetknęły się z naszą planetą. Autor w przystępny sposób wprowadza czytelnika w świat nauki i odkryć, by następnie zabrać go w podróż śladami dawnych wydarzeń, których pozostałości wciąż można dotknąć. To lektura dla każdego, kto kocha eksplorację, naukę i tajemnice kosmosu. Napisana z pasją, wnikliwa i angażująca, zachwyci zarówno miłośników astronomii, jak i kolekcjonerów oraz poszukiwaczy niezwykłości.

Kategoria: Popularnonaukowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397084377
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DWA SŁOWA

wstępu

Ta opowieść nie ma konkretnego początku ani końca. Myślę, że gdybym chciał napisać o wszystkim, co miało związek z powstaniem tej książki, to musiałbym cofnąć się aż do czasów dzieciństwa. Wtedy w moje ręce wpadła ilustrowana encyklopedia La nature. Terre. Plantes. Animaux, która w polskim tłumaczeniu przygotowanym przez dr Jadwigę Wernerową oraz dra Jana Żabińskiego nosiła tytuł: Ziemia. Rośliny. Zwierzęta. To właśnie wtedy po raz pierwszy uległem fascynacji wspaniałymi zjawiskami odległymi w czasie i przestrzeni oraz związanymi z nimi rozmyślaniami o genezie wszystkiego. Poszczególne rozdziały encyklopedii były zatytułowane następująco: Ziemia w przestrzeni kosmicznej, Historia życia, Ewolucja, Królestwo roślin i Królestwo zwierząt. Pamiętam, że cała publikacja obejmowała kilkadziesiąt różnych zagadnień, ale to właśnie treści wyżej wymienionych rozdziałów najbardziej utkwiły w mojej pamięci. Zresztą wkrótce sami będziecie się mogli o tym przekonać. Gdy będziecie czytać kolejne strony, z pewnością zauważycie, że mniej lub bardziej dotykają one tych właśnie tematów. Niech będzie to więc pewna zapowiedź tego, co odkryjecie dalej.

Nie jest to książka wyłącznie o meteorytach. Powiedziałbym raczej, że są one jedynie motywem przewodnim, a przygoda, w którą was zabieram, wykracza daleko poza meteorytykę. Przemierzając osamotnione bezdroża i odkrywając ścieżki skryte w gęstwinie, będziemy mieli okazję wspólnie zanurzyć się w przyrodę w jej pierwotnym kształcie. Odwiedzimy miejsca, które kryją w sobie niezwykłe historie, a czasem także tajemnice. Napotkamy stworzenia je zamieszkujące, natrafimy na rozmaite skarby Ziemi.

Na kolejnych stronach znajdziecie zapis kilkunastu wybranych przeze mnie przygód i wypraw, a także związanych z nimi doświadczeń i refleksji, które pojawiły się na przestrzeni wielu miesięcy. W miarę możliwości starałem się zachować właściwą chronologię. Jeżeli coś pominąłem lub nadmiernie uwypukliłem, to jedynie po to, aby skoncentrować się na tym, co w moim odczuciu jest najbardziej pasjonujące i czym szczególnie chciałbym się z wami podzielić.

Prawdziwe wydarzenia przeplatają się tu z fragmentami spekulatywnymi oraz czasem może nazbyt melancholijnymi opisami przyrody, które z kolei rezonują bardziej w myślach i emocjach niż w konkretnym czasie i przestrzeni. Jest to opowieść o pasji poznawania świata i odkrywania jego odwiecznych tajemnic. Fascynacji potężnymi i jednocześnie przepięknymi zjawiskami przyrodniczymi, które dzisiaj są domeną nauki, a jeszcze nie tak dawno były bliższe metafizyce.

A może nadal są trochę magiczne? Bo czym innym jak nie magią jest ta chwila, gdy trzymając w ręku fragment kosmicznej skały, zastanawiasz się nad bezmiarem czasu i bezkresem przestrzeni? Skały, która uformowała się kilka miliardów lat temu, następnie przemierzyła setki milionów kilometrów zimnej otchłani. Ostatecznie zaś uderzyła z impetem w Ziemię, aby wiele lat później spotkać właśnie ciebie, jako pierwszego człowieka na swojej drodze. Czy to przypadek? Przeznaczenie? A może jedynie iluzja umysłu polegająca na doszukiwaniu się wyjątkowości w czymś, co jest wynikiem zwykłego ciągu przyczynowo-skutkowego?

Filozofowanie jest pasjonujące, ale przygoda jeszcze ciekawsza. Chodźmy!ROZDZIAŁ I

Burzliwa historia

Na przełomie kredy i paleogenu, mniej więcej 66 milionów lat temu, w Ziemię uderzyło ciało kosmiczne, którego rozmiary szacuje się na 10 kilometrów, a masę na 1012 (bilion) ton. W porównaniu ze średnicą naszej planety, która wynosi blisko 13 tysięcy kilometrów, obiekt ten może się wydawać niewielki. Jednak prędkość, z jaką się poruszał, spowodowała, że uderzenie miało absolutnie niszczycielską siłę. W jednej chwili nasz glob obiegła dewastująca fala uderzeniowa, wyzwolona przez eksplozję o sile 100 teraton TNT. Nie sposób wyobrazić sobie tej energii, nawet jeżeli odniesiemy ją do wybuchów bomb atomowych zrzuconych w 1945 roku na Hiroszimę i Nagasaki. Siła eksplozji wyniosła tam odpowiednio około 15 i 20 kiloton TNT. Aby sztucznie wygenerować detonację o mocy zbliżonej do uderzenia planetoidy, potrzebowalibyśmy więc astronomicznej liczby kilku miliardów (!) bomb o podobnej mocy.

Na szczęście nie zrobimy sobie takiej „przykrości”, nawet gdybyśmy bardzo chcieli. Łączny potencjał wszystkich dostępnych na świecie głowic nuklearnych szacuje się na kilkanaście megaton TNT. Ilekroć o tym myślę, napawa mnie to spokojem. Z tej pobieżnej kalkulacji zawsze wynika bowiem to samo: choćbyśmy nie wiem jakie głupstwa jeszcze popełnili na tej planecie, to i tak nie zdołamy dokonać trwałych zniszczeń na skalę globalną. Nawet skrajnie nieodpowiedzialna gospodarka dwutlenkiem węgla, wywołany tym efekt cieplarniany i w konsekwencji katastrofalny ciąg zdarzeń klimatycznych dotkną w pierwszej kolejności nas samych, blokując jednocześnie kolejne błędne działania. Natomiast biosferze jako całości nie wyrządzą one długotrwałych szkód. Owszem, wyginie przy tej okazji jakaś część fauny i flory, ale w skali geologicznej nie będzie to miało większego znaczenia, chociaż sam Antropocen niestety mógłby się wtedy okazać jedynie krótkim i mało znaczącym epizodem w dziejach Ziemi.

Kolizja z planetoidą spowodowała o wiele poważniejsze konsekwencje niż powyższe antropogeniczne scenariusze. Promieniowanie cieplne wyzwolone podczas zderzenia wygenerowało ognisty podmuch, który błyskawicznie rozprzestrzenił się wokół dzisiejszego półwyspu Jukatan. Zamienił on w zgliszcza wszelką napotkaną biomasę. Ponieważ planetoida uderzyła głównie w ocean, chwilę później pojawiła się fala, która wywołała megatsunami o zasięgu kilku tysięcy kilometrów. Pył powstały zarówno w wyniku impaktu, jak i jego późniejszych następstw, wzbił się do najwyższych partii atmosfery i zanieczyścił ją tak bardzo, że do Ziemi na długi czas przestały docierać promienie słoneczne1.

Na całym globie znacząco obniżyła się temperatura, a rośliny straciły możliwość fotosyntezy i rozwoju. Wyginęła duża część flory, odżywiające się nią organizmy, a następnie drapieżniki. Nastąpiło załamanie łańcucha pokarmowego. W dalszej kolejności wystąpił intensywny efekt cieplarniany, spowodowany spadkiem zawartości tlenu w atmosferze i zwiększeniem się w niej ilości dwutlenku węgla. Po tym pojawiły się masowe pożary, które trawiły ekosystemy ocalałe podczas pierwszej fazy kataklizmu. W konsekwencji wszystkich następstw uderzenia planetoidy wyginęło 75% gatunków żyjących na Ziemi. W geologii nazywamy to wymieraniem kredowym. Chociaż drastycznie przetrzebione, to jednak życie na Ziemi przetrwało, a sam kataklizm i wywołane nim zmiany środowiskowe dały początek nowym gatunkom roślin i zwierząt, w tym naszym dalekim przodkom.

Jeszcze nie tak dawno uderzenie planetoidy było jedynie hipotezą, dotyczącą zaobserwowanego w zapisie kopalnym masowego wymierania z przełomu kredy i paleogenu. Dzisiaj, dzięki licznym badaniom i odkryciom naukowym, mamy niezbite dowody na taki właśnie przebieg zdarzeń. W roku 1978 podczas rutynowych badań geofizycznych na dnie Zatoki Meksykańskiej natrafiono na formację, która po dokładniejszym zbadaniu okazała się kraterem uderzeniowym o średnicy około 200 kilometrów. Nadano mu nazwę Chicxulub*, a jego wiek został oszacowany na 66 milionów lat. W różnych częściach świata znaleziono w warstwach z tego właśnie okresu ślady wielkich pożarów trawiących lasy. Odkryto także piasek morski występujący daleko w głębi lądu, co z kolei dowodzi wystąpienia w tym okresie wspomnianego potężnego, globalnego tsunami. Ostatecznym dowodem na kosmiczne źródło tej biologicznej katastrofy było znalezienie warstwy irydu, jednego ze znamiennych składników ciała kosmicznego. Na podstawie anomalnych obecności zarówno tego, jak i innych pierwiastków, ustalono nawet typ obiektu — był to chondryt węglisty lub kometa zbudowana z lodu i fragmentów skalnych2.

Na całym świecie znanych jest kilka lokalizacji, gdzie w odsłoniętych warstwach sprzed 66 milionów lat odkryto iryd. To właśnie w jednym z tych miejsc, znajdującym się u wybrzeża Morza Czarnego, rozpocząłem swoją nową wyprawę.

------------------------------------------------------------------------

* Nazwa krateru ma swój źródłosłów w języku Majów Yucatec i oznacza „diabelską pchłę” lub w innym tłumaczeniu „ogon diabła”. Chociaż starożytni Majowie byli wyśmienitymi (jak na swoje czasy) astronomami, to nie mogli znać kosmicznej historii tego miejsca. Mimo to zainspirowali naukowców, którzy do określenia krateru wykorzystali nazwę pobliskiej majańskiej osady Chicxulub. W ten sposób rdzenni mieszkańcy Ameryki, zanim jeszcze świat poznał historię tego miejsca, nazwali je odpowiednio do jego diabelskiej przeszłości.ROZDZIAŁ II

Echa przeszłości

Powietrze wypełniała morska bryza. Stary, ślepy na jedno oko i chyba bezdomny kundel wędrował sobie zachodnim brzegiem morza w poszukiwaniu bóg wie czego. Wspaniały widok, który rozpościerał się na wschodniej części nieboskłonu, zupełnie go nie wzruszał. Pewnie widział te wschody słońca już setki albo i tysiące razy. A może po prostu z racji tego, że jest psem, było mu wszystko jedno. Ja z kolei wpatrywałem się w promienie słońca, kąpiącego się gdzieś na horyzoncie i rzucającego blask w naszą stronę. Oślepiający, a jednocześnie tak magiczny i porywający oczy, by patrzeć nawet przez przymrużone powieki. Fale nie zdążyły się jeszcze do końca wyciszyć po wczorajszej niepogodzie i intensywnie obmywały brzeg, przesuwając w tę i z powrotem mniejsze kamyki, które los zaprowadził na mieliznę.

Usiadłem na jednej ze skał wyrastających z piasku i wyciągnąłem z plecaka śniadanie — zawiniętą w szary papier banicę* i butelkę bułgarskiego jogurtu. Specjalnie wstałem wcześnie rano, aby być tutaj jako pierwszy. Co prawda, to miejsce jest dosyć odludne, ale wolałem ubiec pasjonatów geologii, którzy mogli wpaść na ten sam pomysł i sprzątnąć mi sprzed nosa co ciekawsze okazy skamieniałości. Jednocześnie niespieszne konsumowanie śniadania w tak pięknym otoczeniu stało w pewnej kolizji z tym planem. Towarzyszyły mi lekkie wyrzuty sumienia z powodu tej niekonsekwencji, ale nie były one na tyle duże, aby popsuć mi jedno czy drugie.

Mój towarzysz, bury kundel, oblizał się po zjedzeniu kawałka placka i gdy zobaczył, że nie mam dla niego nic więcej, zawrócił w stronę bardziej cywilizowanej części nabrzeża. A ja dopiłem jogurt i skierowałem się w mniej dostępne rejony, gdzie skały piętrzyły się niemal pionowo na dziesiątki metrów. Była to niezwykle malownicza, ale też dzika i nieprzewidywalna okolica. Z jednej strony luźne osuwiska skalne, kruszące się od byle dotknięcia. Z drugiej uderzające o nie fale, które zdawały się nieustannie czyhać na moje choćby najmniejsze zachwianie, poślizgnięcie czy potknięcie, aby przewrócić mnie na głazy skryte w wodzie. O ile na tę ostatnią ewentualność byłem dobrze przygotowany, bo wyposażony w obuwie dopasowane do wodno-lądowego podłoża, o tyle na tę pierwszą już nie. W czasie poprzedniego pobytu tutaj, jakieś trzy lata wcześniej, byłem świadkiem oderwania się dużej, mniej więcej półmetrowej skalnej bryły, która błyskawicznie zaczęła staczać się z samej góry, a następnie z impetem wystrzeliła z urwiska. Dwie sekundy później roztrzaskała się na gruzowisku u podnóża klifu. Działo się to w odległości nie większej niż pięćdziesiąt metrów ode mnie. Myślę, że bardziej rozsądne byłoby chodzenie w tym miejscu w kasku niż jak ja tego dnia — w czapce z daszkiem.

Skamieniałe szczątki późnokredowych organizmów można tutaj znaleźć zarówno w skalnych osuwiskach, jak i w morskiej toni. Bez względu na to, czy patrzymy w górę, czy pod nogi, przydaje się wyćwiczony wzrok, aby wiedzieć, co chce się znaleźć. A jak trenować wzrok w szukaniu skamieniałości? Paradoksalnie najlepiej właśnie poprzez ich szukanie, bo w terenie wyglądają najczęściej nieco inaczej niż wypreparowane i przygotowane do oglądania w muzealnej gablotce**. Choć nie wszystkie. Najpiękniejsze okazy, na jakie tu natrafiłem, zsunęły się jakiś czas temu do morza, a następnie — poprzez wieloletnie oddziaływanie wody, ruch fal i tarcie piasku — zostały niemal idealnie oczyszczone z otaczającej je skały wapiennej. Takie skamieniałości są rzadkością, ale przy odrobinie szczęścia można je znaleźć. Pozostałe niekiedy wyłaniają się z osuwisk skalnych, wystając z popękanych bloków wapiennych. Te z kolei są mniej lub bardziej zanieczyszczone przylegającym do nich materiałem.

Takie właśnie było moje pierwsze znalezisko. Gdy przedzierałem się przez coraz trudniejsze do ominięcia bloki skalne, kierując się w głąb jeszcze mniej dostępnego terenu, kątem oka wypatrzyłem charakterystyczny mozaikowy wzór. Z gruzowiska drobnych i ostrych jak igły łupków wystawał tylko fragment okazu. Mimo to wyraźnie odróżniał się zarówno kolorem, jak i kształtem, przez co trudno było go ominąć. Musiałem się nieco nagimnastykować, aby do niego dotrzeć, ale nie zajęło mi to więcej niż minutę. Chwilę później miałem w dłoni pięciocentymetrowy okaz jeżowca z rodzaju Echinocorys, który zachował się w kapitalnym stanie. Na wyczuwalnej pod palcami fakturze jego pancerza widniała wspaniała mozaika łusek, wzdłuż której promieniście rozchodziły się cętkowane linie — pozostałości po narządach ruchu i oddychania żywego zwierzęcia.

Wydaje się to wręcz niewiarygodne, kiedy uświadamiam sobie, że ten organizm ostatni raz widział światło dzienne kilkadziesiąt milionów lat temu. Następnie dokonał swojego żywota i został pogrzebany w mule, a przypadek sprawił, że jego ciało nie uległo rozpadowi, tylko zakonserwowało się w środowisku beztlenowym. Być może stało się to w momencie uderzenia planetoidy i gwałtownego wymierania kredowego, ale równie dobrze mogło to nastąpić milion lat wcześniej lub później. Cała seria kolejnych zbiegów okoliczności spowodowała, że po wyginięciu mezozoicznych gadów idealne warunki do rozwoju napotkały ssaki. Następnie wyewoluowały małpy człekokształtne, dalej nasi bezpośredni przodkowie i w końcu my. A wśród nas ja, który fascynuję się śladami przeszłości. Podążając ich śladem, odkryłem właśnie skamieniałą pozostałość po tym istnieniu. Fantastyczne spotkanie dwóch tak bardzo odległych światów i przyczynek do rozmaitych rozważań egzystencjalnych.

Dotykając tematu kolizji kosmicznych ciał z Ziemią, najczęściej koncentrujemy się na negatywnych konsekwencjach tych zjawisk. Nic dziwnego, skoro pierwszym etapem wywołanego w ten sposób ciągu przyczynowo-skutkowego są nieuniknione śmierć i zniszczenie. Jednak w szerszym ujęciu każde takie zdarzenie niosło za sobą równie istotne pozytywne następstwa. Przede wszystkim stanowiło ewolucyjny akcelerator i generowało powstawanie nowych, lepiej dostosowanych systemów biologicznych. To, co nazywamy wymieraniem kredowym, było jednocześnie narodzinami paleogenu i początkiem nowego, które nie wydarzyłoby się bez czynnika zewnętrznego. Zresztą całkiem możliwe, że od jednego z takich zdarzeń wszystko się zaczęło. Badania chondrytów węglistych wykonane przez zespół naukowców w 2022 roku potwierdziły, że meteoryty mogą być nośnikami wszystkich kluczowych budulców tworzących DNA i RNA ziemskich organizmów3. Oczywiście nie jest to dowód na pozaziemskie pochodzenie życia, ale nie ulega żadnej wątpliwości, że zderzenia z planetoidami wywarły ogromny wpływ na kształt biosfery w jej obecnej postaci***.

* * *

Przedzierałem się przez coraz trudniejszy teren, kiedy odkryłem miejsce, które wydawało się idealną samotnią. Morze wypłukało tutaj coś na kształt jaskini albo wąwozu, którego ściany wdzierały się w głąb klifu. Sklepienie było jedynie symboliczne i wpuszczało do środka dużo światła. Dno tego tworu geologicznego wypełniał drobny piasek przemieszany z kłującymi drobinkami skały. Wszedłem do środka i poczułem na ciele przyjemny chłód. Zacząłem się rozglądać. Dzika plaża skryta w głębi klifów byłaby niedostępna, gdyby chcieć dotrzeć do niej suchą stopą. Od lądu jej granice wytyczały wysokie ściany skalne, a od strony morza — woda. Wszystko w zasięgu wzroku było w jednym z trzech kolorów: kredowe wapienie, lazurowe niebo i turkusowa woda. Ani jednego koloru więcej, tylko te trzy. No dobrze, może jeszcze jeden: polski — spojrzałem na swoje łydki, czerwone od słońca i wymazane białą gliną.

Skały piętrzące się nad głową na wysokość kilkunastu metrów sprawiały wrażenie wyjątkowo zwartych oraz stabilnych. Inaczej niż na wcześniejszych etapach mojej wycieczki. Poprzecinane ciemniejszymi i jaśniejszymi warstwami geologicznymi, przywodzącymi na myśl słoje w drzewie, przypominały o tym, jak dalekiej historii sięgam, przebywając w tym miejscu. Wapienie układające się na tym odcinku w coraz wyraźniej zaznaczone warstwy odkrywały przede mną rozmaite struktury sprzed milionów lat. Gdzieniegdzie odnajdywałem w tych wzorach słabo zaznaczone zarysy organizmów. Większości z nich nie potrafiłem rozpoznać, ale ewidentnie były to pozostałości po morskiej florze i faunie egzystującej tutaj dawno temu****.

Wspiąłem się na położoną nieco wyżej skalną półkę i usiadłem tam po turecku, a kiedy dostrzegłem, że mój telefon stracił zasięg, uśmiechnąłem się pod nosem. Czasem wystarczy raptem kilka godzin dreptania, żeby uciec od cywilizacji na tyle daleko, aby przez moment poczuć namiastkę tej ciszy i surowości natury, jakiej doświadczał Tom Hanks, gdy koczował na bezludnej wyspie. Rozglądałem się za jakimikolwiek pozostałościami po innych osobach, które mogły odwiedzić to miejsce, ale nie znalazłem niczego. W sumie nic w tym dziwnego, skoro nie ma tu nigdzie drewna, które mogłoby posłużyć do rozpalenia ogniska, a wszelkie pozostawione śmieci (gdyby tu były) wcześniej czy później i tak zostałyby wypłukane przez fale. Jak ślady moich stóp, które morze zabierało jeden po drugim i pozostawiało coraz krótszą ścieżkę biegnącą przez środek białej jaskini.

Postanowiłem wyryć na ścianie oznaczenie: symbol asteroidy i datę mojej wyprawy do tego miejsca. A gdy skończyłem dłubać ostatnią cyfrę, wyjąłem z plecaka książkę, którą zabrałem specjalnie na tę okazję. Zaczytałem się w Filozofii przypadku Michała Hellera. W części poświęconej doborowi naturalnemu autor napisał:

Warunki początkowe są oczywiście bardzo ważne dla przyszłej ewolucji, ogromnie dużo zależy przecież od punktu wyjścia. Ale późniejsze oddziaływanie z otoczeniem jest również kluczowe dla całego procesu. Jak wiemy, układ otwarty jest narażony na bodźce z zewnątrz (…)4.

No właśnie, jakże często myślimy o życiu na Ziemi jako o czymś wyłącznie lokalnym, wręcz oderwanym od otoczenia kosmicznego. Tymczasem dla podtrzymania istnienia ziemskich ekosystemów niezbędny jest przecież szereg odpowiednio dobranych czynników pozaplanetarnych. Bo każda, nawet drobna zmiana tego zewnętrznego oddziaływania powoduje całą lawinę następstw i ewolucyjnych zwrotów wydarzeń.

Przewróciłem kartkę książki i spojrzałem przed siebie. Niespodziewanie mój wzrok przykuł charakterystyczny kształt, znajdujący się na wysokości ramion. Jak mogłem nie dostrzec go wcześniej?! Była to duża, płasko wkomponowana w skałę spiralna struktura o średnicy około piętnastu centymetrów. Nie odróżniała się kolorystycznie od reszty skały, więc zanim do niej podszedłem, domyśliłem się, że nie jest to skamieniałość, a jedynie jej odcisk. Ten piękny amonit musiał odpaść od klifu i zapewne leżał gdzieś u jego podnóża. Miałem nadzieję, że w całości, a nie roztrzaskany na mniejsze kawałki. Zacząłem szukać. Najpierw pobieżnie, przeczesując wzrokiem całą okolicę w promieniu kilku metrów. Następnie dokładnie pod miejscem, w którym dostrzegłem kształt muszli. Niestety nie natrafiłem ani na cały okaz, ani na jakąkolwiek jego pozostałość. Być może zabrało go morze. Albo po prostu był tu kiedyś ktoś przede mną, kto nie zostawił naskalnej pamiątki, ale za to zabrał inną ze sobą.

* * *

Następnego dnia dotarłem do kolejnej dzikiej plaży. Ta była dużo większa od poprzedniej, ukrytej w białej jaskini. Zgromadzone na niej ptactwo zamarło osłupiałe i wlepiło we mnie wszystkie kilkadziesiąt par oczu. Dopiero po kilku sekundach w ich móżdżkach nadeszło otrzeźwienie. Ptaki zaczęły się wzajemnie alarmować oraz dreptać możliwie najdalej ode mnie. Na nic zdało się spowolnienie kroku i wszelkie inne próby nieprzeszkadzania w tej sjeście. Po chwili jedna z mew wzbiła się w powietrze, a w ślad za nią szybko poszły pozostałe.

W sumie dobrze się złożyło, że odleciały, bo gdyby nie to, zapewne nie spojrzałbym w tamtym momencie pod nogi. Na kamienistej mieliźnie, na której fale na przemian odsłaniały i ukrywały rozmaite skarby, dostrzegłem kulisty kształt, a na nim gwieździsty wzór. Muszle przesuwały się w tę i z powrotem, ale ten tkwił w miejscu jak zaczarowany, podobnie jak otaczające go kamienie.

Przez chwilę pomyślałem, że coś mi się przywidziało, bo znalezisko wydawało się zupełnie inne niż te, które widziałem wcześniej. Jednak kiedy morze kolejny raz cofnęło się do swojego wnętrza i ponownie odsłoniło brzeg skryty w płytkiej wodzie, przekonałem się, że nie jest to złudzenie. Skoncentrowałem wzrok na tym samym miejscu i już wtedy wyraźnie dojrzałem wspaniałą skamieniałość. Szybko schyliłem się po nią, aby zdążyć, nim kolejna spieniona fala przesłoni widok, i wydobyłem z wody następny wspaniały okaz Echinocorysa. Ten jednak okazał się dużo większy niż poprzedni — średnica jego pancerza wynosiła dobre dziesięć centymetrów.

Jeżowiec błyszczał w promieniach słońca, jakby był profesjonalnie oczyszczony, wypolerowany i polakierowany. Nie mogłem się nadziwić, że skamieniałe szczątki zwierzęcia żyjącego tutaj miliony lat temu mogły zachować się w tak pięknym stanie. Kompletny, prawie całkowicie wolny od pierwotnie otaczającego go materiału skalnego, a jednocześnie z zachowaną fakturą pancerza, zdającą się mieć wręcz oryginalną kolorystykę. Nie znalazłem nigdy wcześniej ani w tym miejscu, ani w żadnym innym tak pięknej pamiątki po odległych dziejach Ziemi.

Dalsze setki metrów pokonanych w rejonie kamienistych plaż nie przyniosły już tak spektakularnych znalezisk, więc zawróciłem w kierunku skalnych osuwisk. Daleko na horyzoncie niebo zmieniło kolor na mleczny, a następnie bury, i wtedy linia łącząca je z morzem prawie zanikła. W tym czasie chmury dotarły także do wybrzeża, przynosząc lekki wiatr i orzeźwienie tego gorącego dnia. Pojawiły się też większe fale, a mewy zaczęły intensywniej krążyć nad okolicą, co i raz wydając z siebie piskliwe dźwięki. Spieniona woda wdzierała się głębiej w ląd i mocniej obmywała kamienie, turlając po nich muszle i unosząc ze sobą fragmenty morskiej roślinności. Nie dało się w ten sposób uchwycić niczego interesującego, więc skoncentrowałem się na przeszukiwaniu skalnych rumowisk, które na tym odcinku występowały licznie.

Oprócz kolejnych, mało efektownych fragmentów jeżowców w pewnym momencie wypatrzyłem nietypowy kształt, który w pierwszej chwili przypominał gruby pręt zbrojeniowy. Skojarzenie może i prawidłowe, ale elementy budowlane przecież nie występują w takich miejscach, więc pochyliłem się, aby dokładniej zbadać, co to takiego. Półkolisty, karbowany obiekt tkwił głęboko wśród potłuczonych brył wapienia. Te akurat nie były tak ostre jak większość pozostałych, więc musiały odpaść od klifu już jakiś czas temu i zostać nieco wygładzone przez rozbijające się o nie fale.

Usunąłem kilka mniejszych kamieni. Teraz już wyraźnie widziałem kształt sporej wielkości amonita, częściowo zatopionego w marglu. Wydobycie go z tego rumowiska nie było prostym zadaniem. Fragment skały, w której miliony lat temu zastygło to stworzenie, tkwił uwięziony wśród dużo większych kawałków. Starając się nie naruszyć tej misternej konstrukcji, kombinowałem na różne sposoby z podważaniem i przesuwaniem mniejszych bloków.

W końcu udało mi się wyjąć bryłę, w której znajdował się amonit — duży, mniej więcej dwunastocentymetrowy i pięknie wkomponowany w skałę wapienną okaz z rzędu Ammonitida. Zupełnie inaczej niż znaleziony wcześniej jeżowiec, którego czystością tak się zachwycałem. Jednak zarówno jedno, jak i drugie znalezisko miało swój niepowtarzalny urok. Okaz amonita przy odrobinie pracy można by było oczywiście wypreparować i uzyskać w ten sposób podobny, muzealny efekt. Jednocześnie dzięki tym skalnym pozostałościom zachowuje on tak piękną oryginalność i unikalną geologiczną proweniencję, że właściwie już w momencie znalezienia postanowiłem go nie preparować. Chciałem, aby pozostał właśnie taki, jak w momencie znalezienia, i aby wspomnienia tej chwili pozostawały żywe, zawsze kiedy będę go ponownie oglądał.

Do moich uszu dotarł potężny pomruk kształtującej się w oddali burzy. Spojrzałem na niebo i dostrzegłem, że z powrotem zaczęło się odcinać od wody, jednak tym razem było ciemniejsze niż morze. Grzmot niesiony kilometrami otwartej przestrzeni wydaje się wielokrotnie silniejszy niż słyszalny w głębi lądu. Jest przeciągły, niezbyt głośny, ale rezonujący tak nisko, że całe ciało wydaje się drżeć w jego rytmie. Ma w sobie coś pięknego i niepokojącego zarazem. Ta mieszanka jest niepowtarzalnym doznaniem, którego nie da się doświadczyć w innych okolicznościach. Wydaje mi się to niesamowite, kiedy pomyślę, że ludzie zamieszkujący te okolice sto czy nawet tysiąc lat temu mogli podziwiać dokładnie taki sam widok. Właściwie bez względu na to, czy cofnąć się w przeszłość o tysiąc, sto tysięcy czy milion lat, burza nadciągająca od strony morza wyglądała i brzmiała zawsze tak samo.

Kilkadziesiąt milionów lat temu znajdowały się w tym miejscu rubieże prehistorycznego Morza Tetydy, nad którym również szalały potężne żywioły*****. Jednak nawet najsilniejsze wyładowania, które powstawały podczas sztormów, zdają się jedynie drobnym hałasem w porównaniu z ogłuszającą falą dźwiękową, jaka została wywołana wejściem w atmosferę ziemską dziesięciokilometrowej planetoidy. Trudno sobie wyobrazić dźwięk o takim natężeniu.

W sieci można obejrzeć nagrania bolidu czelabińskiego, zaobserwowanego nad południowym Uralem w 2013 roku. Słychać na nim huk przekraczający skalę urządzeń pomiarowych, a następnie widać uruchomione w samochodach alarmy, wybite w budynkach szyby, a nawet uszkodzenia murowanych konstrukcji. Tymczasem planetoida, która zapoczątkowała wymieranie kredowe, była obiektem kilkaset razy większym od zaledwie osiemnastometrowej asteroidy czelabińskiej. Zjawiska akustycznego, jakiego doświadczyły żyjące wtedy zwierzęta, nie da się porównać z żadnym innym występującym na Ziemi na przestrzeni ostatnich milionów lat.

Burza, którą miałem okazję podziwiać, ostatecznie przeszła bokiem i nie zrzuciła na mnie ani jednej kropli deszczu. Szkoda, bo takie orzeźwienie byłoby bardzo przyjemne. Zwłaszcza że do najbliższego miejsca, w którym w miarę bezpiecznie mogłem schłodzić się w morskiej toni, był jeszcze spory kawałek drogi. Zanim tam doszedłem, znów powitało mnie słońce, a wraz z nim kilka kolejnych skamielin, które nie wiadomo skąd się wzięły. Wracałem przecież tą samą drogą. Co ciekawe, jedną z nich znalazłem przy białej jaskini — pod ścianą, na której poprzedniego dnia dostrzegłem skalny odcisk wielkiego amonita. Chociaż przeszukałem wtedy miejsce bardzo dokładnie, to dopiero teraz drobny fragment tej skamieniałości pojawił się niemal pod moimi nogami. Myślę, że nieco głębiej znajdują się pozostałe części, jednak bez sprzętu do nurkowania nie ma szans na ich odnalezienie. Morze pokazało mi dobitnie, że to ono rozdaje tu karty i oddaje tylko tyle, ile uważa za stosowne w danym momencie. Nie czułem jednak zawodu. Raczej pokorę i satysfakcję z tej symbolicznej pamiątki na pożegnanie.

* * *

Na skałach spędziłem łącznie kilka dni. Zgubiłem okulary przeciwsłoneczne, zalałem smartfona, skaleczyłem palec, naciągnąłem więzadło kolanowe. Co przeżyłem, to moje. Było super!

Ostatniego dnia pobytu wybrałem się na pobliskie targowisko po pamiątki, które zacząłem kompletować dla znajomych. A tam jakimś cudem znowu napotkałem tego samego jednookiego kundla, który pierwszego poranka wcinał ze mną placek na kompletnym odludziu. Wszystko wskazuje na to, że jest to największy włóczykij w okolicy. Jemu również sprezentowałem małe co nieco, które następnie błyskawicznie zniknęło w pysku.

Pakując się w drogę powrotną, zaczynałem już trochę tęsknić. Wiedziałem, że szybko tu nie wrócę, chociaż w głębi duszy czułem, że nie jest to ostatnie pożegnanie z tym miejscem. A już na pewno nie z podążaniem śladami tych wszystkich magicznych splotów wydarzeń, które od zarania dziejów łączą Ziemię i życie na niej z otoczeniem zewnętrznym. Chociaż wtedy jeszcze nie wiedziałem, dokąd dokładnie te przemyślenia mnie doprowadzą, kogo w trakcie tej wędrówki poznam i jakich przygód doświadczę.

------------------------------------------------------------------------

* Banica — bardzo smaczny i często spotykany w Bułgarii wypiek w postaci zwijanego i zapiekanego placka, przekładanego słonym białym serem. Jeżeli będziecie kiedyś w tym kraju, to koniecznie spróbujcie!

** Jeżeli ktoś poszukuje skamielin po raz pierwszy, to mogę mu doradzić, aby koncentrował wzrok przede wszystkim na elementach wizualnie niepasujących do otoczenia (kolorem, kształtem lub wzorem). Nie jest to może jakaś specjalnie wyszukana wskazówka, ale chociaż brzmi niepozornie, to zapewniam, że jej stosowanie przynosi bardzo dobre efekty (zwłaszcza początkującym poszukiwaczom).

*** Krater Chicxulub to tylko jedna z wielu blizn widocznych na naszej planecie, i to wcale nie największa. Znajdująca się w RPA struktura Vredefort powstała 2 miliardy lat temu w wyniku zderzenia z planetoidą o średnicy przekraczającej 20 kilometrów. Z kolei 35 milionów lat temu w dzisiejszą północną Rosję uderzył obiekt o średnicy kilku kilometrów. Wszystkie te zdarzenia miały ogromny wpływ na ewolucję gatunków.

**** Skamieliny dostarczają cennych informacji nie tylko na temat organizmów je tworzących, lecz także środowiska, w jakim powstały. Skamieniałości morskich organizmów dennych wskazują oczywiście na to, że warstwa, z której zostały wydobyte, była kiedyś dnem morza. Paleontolodzy są w stanie określać na ich podstawie rodzaj dna, głębokość akwenu, a nawet jego temperaturę i stopień zasolenia.

***** Tetyda to w mitologii greckiej córka Uranosa i Gai. Z kolei w geologii oficjalna nazwa oceanu istniejącego w dawnych epokach geologicznych i rozdzielającego Europę i Afrykę. Ocean ten (nazywany także Morzem Tetydy) zajmował miejsce dzisiejszego Oceanu Indyjskiego, a jego reliktami są między innymi morza: Śródziemne, Czarne i Kaspijskie.ROZDZIAŁ III

Sposób na niemożliwe

Tematyką kosmosu, przemierzających go planetoid i migających niekiedy na nocnym niebie meteorów interesowałem się od zawsze, jednak dopiero po powrocie z ostatniej wyprawy geologicznej pojawiły się w mojej głowie całkiem nowe przemyślenia.

Spojrzałem na półkę z niezwykłymi rzeczami zebranymi w różnych zakątkach świata i doszedłem do wniosku, że moja kolekcja byłaby bardziej kompletna, gdyby obok ostatnich znalezisk paleontologicznych stanął fragment skały… pozaziemskiej. Oczywiście nie tej, która spowodowała wymieranie kredowe, bo namacalnej wielkości fragmenty tego konkretnego ciała kosmicznego nie są znane nauce*. W zupełności wystarczyłby mi jakiś mały, niepozorny meteoryt, który spadł sobie gdzieś w Polsce — ironizowałem.

Jednocześnie miałem w sobie dużo pokory, gdy o tym myślałem, bo doskonale rozumiałem, jak trudne może być wyzwanie powoli zarysowujące się w mojej głowie. Zwłaszcza z moim podejściem, które hołduje zasadzie, że to, co kupione, nie jest tak wartościowe jak odszukane osobiście. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie przejrzał rynku — czysto poglądowo i edukacyjnie, ale też dla zaspokojenia ciekawości. Dostępne do kupienia były natenczas jedynie malutkie fragmenty, będące cząstkami większych okazów. Zaskoczyło mnie to, że ceny polskich meteorytów są tak wysokie. Niejednokrotnie wyższe niż zebranych poza granicami kraju, co wskazywało na ich relatywnie niską podaż. Oferty sprzedaży tych najmniejszych kosmicznych skarbów sugerowały, że okaz całkowity, o jakim myślałem, mógłby kosztować sporo ponad budżet, który wydawał się racjonalny dla takiej absurdalnej kolekcjonerskiej zachcianki. Mógłby, gdyby w ogóle był dostępny.

Jedną z dziedzin, którą z racji wykonywanego zawodu znam bardzo dobrze, jest analityka internetowa. Od lat pracuję z danymi i wyciągam na ich podstawie wnioski, a także szkolę młodszych stażem specjalistów z tworzenia skutecznych strategii marketingowych. Z pewnością nie wzięło mi się to znikąd (chociaż jak zawsze można się zastanawiać, co było pierwsze: jajko czy kura). Wygląda na to, że po prostu taka jest moja natura — bez względu na to, czy w pracy, czy w życiu osobistym, staram się podchodzić do wszelkich przedsięwzięć planowo i pragmatycznie. Co absolutnie nie oznacza, że zawsze racjonalnie. Wręcz przeciwnie, moja żona Ania zna mnie z tego, że jak się uprę, żeby — dajmy na to — naprawić dziecku zabawkę, to potrafię zawalić przez to weekend i wydać więcej, niż warta jest nowa. No ale tak to już jest z dziećmi i ich zabawkami, że nowe starym nierówne. Zresztą dorośli mają podobnie. I ja też tak miałem. Postanowiłem podjąć to wyzwanie i odnaleźć meteoryt, choćby nawet horyzont czasowy czy finansowy dla tego przedsięwzięcia miał mocno nadszarpnąć granice zdrowego rozsądku.

Zacząłem zgodnie z dobrze znaną mi metodologią — od zbierania i analizy informacji na temat meteorytów, jakie spadły na terenie naszego kraju. Przypadków ich odnalezienia, metod poszukiwań oraz oczywiście niezbędnych formalności, aby móc prowadzić je legalnie.

Na biurku leżało kilka egzemplarzy „Rocznika Polskiego Towarzystwa Meteorytowego”. Pachniały jeszcze świeżym tuszem z mojej drukarki. A na nich książka, którą miałem ze sobą na białych skałach. Teraz dopiero zauważyłem, że jej kartki zdążyły się nieco pomarszczyć od wilgoci. Zainspirowany filozoficznymi wywodami Michała Hellera, rozmyślałem nad rolą przypadku.

Z punktu widzenia statystyki prawdopodobieństwo danego zdarzenia można określić mniej lub bardziej precyzyjnie. Na co dzień nazywamy to szczęściem lub jego brakiem, ale takie ujęcie jest przecież niepełne, bo nie uwzględnia wpływu naszego oddziaływania.

Załóżmy, że szansa zupełnie przypadkowego napotkania meteorytu w trakcie całego doczesnego życia danego człowieka wynosi 0,0000002% (prawdopodobieństwo rzędu 1 do 500 milionów). Oznaczałoby to, że zaledwie kilkanaście osób spośród wszystkich aktualnie żyjących ośmiu miliardów było lub będzie świadkiem zdarzenia podobnego do tego, jakie spotkało Alfredę Lewandowską ze wsi Sołtmany.

Wczesnym rankiem 30 kwietnia 2011 roku ponad kilogramowy meteoryt przebił dach jej gospodarstwa agroturystycznego i zatrzymał się na betonowym schodku. W sobotę rano usłyszałam dziwny świst i zaraz potem tępy huk. Myślałam, że dach się wali albo spadł fragment samolotu5 — zrelacjonowała później Alfreda Lewandowska dla Polskiej Agencji Prasowej. Badania wykazały, że meteoryt z Sołtmanów uderzył w Ziemię niemal pionowo, z prędkością przekraczającą 82 m/s (blisko 300 km/h)6.

Badając podobne, dobrze udokumentowane przypadki z minionych lat, z pewnością można by lepiej dookreślić parametry wejściowe i prawdopodobieństwo wystąpienia takiego zdarzenia. Nie chcę was jednak zamęczyć liczbami, zwłaszcza że nie ma to większego znaczenia dla całego wywodu. Po prostu załóżmy, że 1 do 500 milionów oznacza czysty przypadek. Jeżeli jednak będziemy poszukiwać meteorytu intencjonalnie, np. w rejonie spadku deszczu meteorytowego, to wtedy zdecydowanie zwiększymy szanse jego odnalezienia. Jednodniowe poszukiwania w którymś z dużych, znanych nam obszarów spadku meteorytów, to dajmy na to 5% szansy powodzenia (prawdopodobieństwo znalezienia wynoszące 1 do 20). Oczywiście przy założeniu, że uśredniamy (statystycznie i nadal czysto hipotetycznie). Jeżeli wybierzemy się w teren dwukrotnie, to z matematycznego punktu widzenia zwiększymy te szanse do 9,7% (mniej więcej 1 do 10), a jeśli będziemy poszukiwali meteorytu dzień w dzień, łącznie przez miesiąc, to prawdopodobieństwo znalezienia wyniesie 78,5% i to jest już prawie pewny sukces**. Oczywiście są też inne parametry wpływające na kalkulację, takie jak np. wybór dokładnego miejsca poszukiwań w ramach elipsy rozsiania, bardziej lub mniej dokładny sposób poszukiwania, precyzyjność konfiguracji sprzętu i tym podobne.

Reasumując, nawet pozornie nieosiągalne cele mogą się okazać w naszym zasięgu, jeżeli podejdziemy do tematu czysto analitycznie. Co więcej, odkryjemy wtedy zarówno strategie, które oddalają od sukcesu, jak i takie, które do niego przybliżają. Gdy patrzymy na wszystko z takiej właśnie perspektywy, okazuje się, że nad przypadkiem można dosyć łatwo zapanować i wymiernie redukować jego wpływ. Właśnie ta myśl ośmieliła mnie do otwarcia się na nowe wyzwania, które dotychczas wydawały mi się tak irracjonalne, że nawet nie brałem ich pod uwagę.

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij