- W empik go
W poszukiwaniu nieznanego Kadath - ebook
W poszukiwaniu nieznanego Kadath - ebook
Szukając zaginionej krainy, można przypadkiem odnaleźć... siebie.
Randolph Carter, znany z opowiadań „Zeznania Randolpha Cartera" i „Nienazwane", odbywa podróż w poszukiwaniu cudownego miasta Kadath. Niezwykłą wybiera przy tym drogę, bo podróżuje przez Krainę Snów. Wytwory śniącego umysłu pełne są niesamowitych miejsc, wzburzonych mórz, strzelistych gór, nieodkrytych lądów. Wszystko jednak podlane jest sosem grozy i tajemnicy. Fascynująca odyseja przez świat wywiedziony z nieposkromionej wyobraźni Lovecrafta.
Powieść wciągnie zarówno czytelników utworów grozy spod znaku Edgara Allana Poe, jak i miłośników powieści Tolkiena.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-285-3410-6 |
Rozmiar pliku: | 396 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiedział, że dla niego miasto to musiało mieć kiedyś ogromne znaczenie, choć w którym wcieleniu je poznał, czy we śnie, czy na jawie, powiedzieć nie umiał. Powracały niewyraźne obrazy z odległej, zapomnianej wczesnej młodości, kiedy radosne zaciekawienie znaczyło nieodgadnione jeszcze dni, a świt i zmierzch jednako prorocze parły naprzód przy dźwiękach lutni i pieśni, otwierając baśniowe wrota do dalszych zdumiewających cudowności. Każdej nocy jednak, gdy stał na tym wysokim, marmurowym tarasie, otoczony przez niezwykłe donice i rzeźbioną balustradę, i patrzył na ciche, skąpane w promieniach zachodzącego słońca miasto nieziemskiej urody, czuł na sobie pęta tyrańskich bogów snu, bo żadną miarą nie był w stanie opuścić tego wyniosłego miejsca ani zejść po szerokich marmurowych schodach prowadzących nieskończenie w dół tam, gdzie rozciągały się przyzywające go ulice jak ze starych czarów.
Gdy po raz trzeci zbudził się, mając przed oczami owe schody, wciąż niepokonane, i owe ciche ulice, wciąż nieprzemierzone, modlił się długo i żarliwie do ukrywających się bogów snu, kapryśnych i zadumanych ponad chmurami niepoznanego Kadath wśród zimnego pustkowia, gdzie nie postaje stopa żadnego człowieka. Bóstwa jednak nie odpowiedziały i trwały w swej nieustępliwości, nie okazały też cienia łaski, gdy modlił się do nich we śnie i wzywał je, składając ofiary przez brodatych kapłanów Nashta i Kaman-Thaha, których jaskiniowa świątynia ze słupem ognia znajduje się w pobliżu wrót do świata jawy. Zdawało się jednak, że jego modły zostały opacznie wysłuchane, jako że już za pierwszym razem całkiem przestał widzieć owo cudowne miasto; jak gdyby trzy spojrzenia z daleka były zwykłym przypadkiem bądź przeoczeniem przeciwnym ukrytym planom czy życzeniom bogów.
W końcu, chory z tęsknoty za migoczącymi w promieniach zachodzącego słońca ulicami i za tajemniczymi alejkami wijącymi się po wzgórzach pośród starodawnych, ceglastych dachów, nie będąc w stanie we śnie ani na jawie wyprzeć ich ze swoich myśli, Carter postanowił pójść ze swym zuchwałym błaganiem tam, dokąd nie udał się jeszcze żaden człowiek, i rzucić wyzwanie tonącemu w ciemności lodowemu pustkowiu, by dotrzeć do miejsca, gdzie niepoznane Kadath, spowite we mgłę, z koroną z gwiazd, których nie obejmuje ludzka wyobraźnia, skrywa tajemniczy, czarny jak onyks zamek Wielkich.
Śpiąc lekko, pokonał siedemdziesiąt stopni w dół do jaskini płomienia i opowiedział o swych planach brodatym kapłanom Nashtowi i Kaman-Thahowi. Kapłani zaś pokręcili głowami w pszentach i poprzysięgli, że oznaczać to będzie śmierć jego duszy. Zauważyli, że Wielcy pokazali już swoją wolę i że nie lubią być nękani przez uporczywe błagania. Przypomnieli mu także, że nie tylko żaden człowiek nie był jeszcze na niepoznanym Kadath, lecz żaden nie domyśla się nawet, w której części przestworzy może się ono znajdować: czy leży w krainie snów otaczającej nasz świat, czy może w tej wokół jakiegoś nieodgadnionego kamrata Fomalhauta albo Aldebarana. Jeśli w naszej krainie, jakoś można by się tam dostać; lecz tylko trzy w pełni ludzkie dusze od zarania dziejów zdołały pokonać w tę i z powrotem czarne, bluźniercze otchłanie oddzielające nas od tamtych innych snu krain, z czego dwie wróciły kompletnie obłąkane. Czyhały w różnych miejscach podczas takich wędrówek niezliczone niebezpieczeństwa, a na samym ich końcu obezwładniający koszmar, który bredzi obelżywie poza granicami uporządkowanego wszechświata, gdzie żadne sny nie sięgają, ostatnia amorficzna zaraza bezdennego chaosu, co bluźni i bełkocze pośrodku nieskończoności — wszechwładny demon-sułtan Azathoth, którego imienia żadne wargi nie ośmielą się wyrzec na głos, kąsa żarłocznie w niewyobrażalnych, bezświetlnych komnatach poza czasem przy wtórze głuchego, nieznośnego bicia w plugawe bębny i monotonnego jęku przeklętych fletów; przy akompaniamencie ich koszmarnego dudnienia i pisku tańczą powoli, niezgrabnie i absurdalnie potężne najwyższe bóstwa — ślepi, niemi, mroczni, bezmyślni Inni Bogowie, których duszą i wysłannikiem jest pełzający chaos Nyarlathotep.
Przed wszystkim tym przestrzegli Cartera kapłani Nasht i Kaman-Thah w jaskini płomienia, a mimo to postanowił on odnaleźć bogów niepoznanego Kadath pośród zimnego pustkowia, gdzie by się ono nie znajdowało, by raz jeszcze dane mu było ujrzeć i wspomnieć, i zaleźć schronienie w cudownym mieście skąpanym w promieniach zachodzącego słońca. Wiedział, że podróż to będzie dziwna i długa, że Wielcy będą jej przeciwni; spędziwszy wszak długi czas w krainie snu, liczył na to, iż wiele użytecznych wspomnień i forteli przyjdzie mu z pomocą. Prosząc więc kapłanów o błogosławieństwo na drogę i chytrze obmyślając kurs, jaki winien obrać, śmiało pokonał siedemset stopni wiodących ku Bramie Głębszego Snu i wkroczył do zaczarowanego lasu.
W tunelach tego powykręcanego lasu, w którym olbrzymie dęby nisko zwieszają macki sękatych konarów i fosforyzują blado przedziwne grzyby, mieszkają tajemnicze, płochliwe zugi znające liczne mroczne sekrety świata snów i kilka tajemnic świata jawy, jako że las w dwóch miejscach styka się z krainą ludzi, choć fatalne w skutkach mogłoby być wyjawienie, gdzie to jest. Krążą niejasne pogłoski, iż mają miejsce pewne zdarzenia i zniknięcia wśród ludzi tam, dokąd dotrzeć zdołają zugi, dobrze więc, że nie mogą wędrować daleko poza krainę snów. Jednak przy jej granicy poruszają się swobodnie, przemykają cichcem, brązowe i niewidziane, zbierając pikantne opowieści, którymi umilają sobie godziny, gdy zgromadzą się wokół ognia w lesie, który kochają. Większość z nich żyje w norach, lecz część zamieszkuje pnie wielkich drzew i choć żywią się głównie grzybami, to chodzą słuchy, że zdradzają też pewne upodobanie, czy to fizyczne, czy duchowe, do mięsa, gdyż niepodważalnym faktem jest, iż wielu śniących weszło do tego lasu, lecz nigdy z niego nie powróciło. Carter jednakże nie czuł strachu, ponieważ śnił już od dawna, więc nauczył się szeleszczącego języka zugów i zawarł z nimi wiele paktów, a nawet znalazł z ich pomocą prześwietne miasto Celephais w dolinie Ooth-Nargai za Wzgórzami Tanariańskimi, gdzie od jakiegoś czasu panuje wielki król Kuranes, człowiek znany w życiu pod innym imieniem. Kuranes był jedyną ludzką duszą, jaka dotarła do gwiezdnych otchłani i powróciła nie owładnięta szaleństwem.
Krocząc teraz niskimi, fosforyzującymi korytarzami prowadzącymi wśród gigantycznych pni, Carter wydawał szeleszczące dźwięki na modłę zugów i co rusz nasłuchiwał odpowiedzi. Przypominał sobie jedną szczególną wioskę stworów mniej więcej pośrodku lasu, gdzie krąg omszałych kamieni na niegdysiejszej polanie zdaje się opowiadać o starszych i straszniejszych mieszkańcach, dawno zapomnianych, i ku temu miejscu pospieszył. Szukał drogi w poświacie karykaturalnych grzybów, które zawsze tym lepiej zdawały się odżywione, im bliżej znajdowały się strasznego kręgu, gdzie starsze byty tańczyły i składały ofiary. Wreszcie silniejsze światło owych dorodniejszych grzybów ukazało groźny, zielono-szary ogrom wciskający się w sklepienie lasu, którego końca nie było widać. Był to najbliższy spośród tworzących krąg wielkich kamieni i Carter wiedział już, że jest niedaleko wioski zugów. Wydając znów szeleszczące dźwięki, czekał cierpliwie, aż został wreszcie nagrodzony mrowiem obserwujących go oczu. Były to zugi, jako że ich niesamowite oczy widzi się na długo przed tym, jak dojrzy się małe, śliskie, brązowe kształty.
Wyległy tłumnie z ukrytych norek i podziurawionych drzew, aż cała słabo oświetlona okolica zaczęła się wraz z nimi poruszać. Co dziksze osobniki muskały Cartera nieprzyjemnie, a jeden skubał nawet obmierźle jego ucho, swawolnicy ci jednak szybko zostali przywołani do porządku przez starszyznę. Rada Starszych, rozpoznawszy gościa, podała mu tykwę napełnioną przefermentowanym sokiem z nawiedzonego drzewa, niepodobnego do innych, które wyrosło z nasienia zrzuconego z księżyca, i kiedy Carter ceremonialnie wypił napój, rozpoczęła się osobliwa konwersacja. Zugi nie wiedziały, niestety, gdzie znajduje się górski szczyt Kadath, nie umiały nawet powiedzieć, czy zimne pustkowie to część ziemskiej krainy snów, czy jakiejś innej. Pogłoski o Wielkich dochodziły zewsząd i można było tylko powiedzieć, że bardziej prawdopodobne wydaje się ujrzenie ich na szczytach wysokich gór niż w dolinach, jako że na szczytach takich tańczą w rozrzewnieniu z księżycem w górze i chmurami u stóp.
Raptem jeden wiekowy zug przypomniał o czymś, o czym inni nawet nie słyszeli, powiedział, że w Ultharze za rzeką Skai wciąż znaleźć można ostatni egzemplarz niewyobrażalnie starych Manuskryptów Pnakotyjskich sporządzonych przez ludzi ze świata jawy w zapomnianych północnych królestwach i zaniesionych do krainy snów, gdy włochaci kanibale Gnofkehowie najechali słynące z licznych świątyń miasto Olathoe i wymordowali wszystkich herosów krainy Lomar. Manuskrypty owe, jak twierdził, wiele mówią o bogach; poza tym, w Ultharze są ludzie, którzy widzieli znaki od bogów, a jeden stary kapłan postanowił nawet wspiąć się na wielką górę, by ujrzeć ich tańczących w świetle księżyca. Nie powiodło mu się jednak, zaś kompan jego, któremu się to udało, przepadł bez wieści.
Tak więc Randolph Carter podziękował zugom, które zaszeleściły przyjaźnie i dały mu na drogę jeszcze jedną tykwę z winem z księżycowego drzewa, po czym wyruszył przez fosforyzujący las, kierując się na drugą jego stronę, gdzie ze zboczy Lerionu spływa wartka rzeka Skai, a z wielkiej równiny wyrastają miasta Hatheg, Nir i Ulthar. Skradało się za nim cichcem, niewidocznie, kilka ciekawskich zugów pragnących zobaczyć, co też mu się przydarzy, by móc zanieść opowieść swoim ziomkom. Im dalej od wioski, tym gęściej rosły olbrzymie dęby, a on rozglądał się uważnie w poszukiwaniu pewnego miejsca, gdzie drzewa rzedną nieco, stojąc w śmiertelnym bezruchu pośród nadzwyczaj licznych grzybów i rozkładającej się pleśni, i próchniejących pni ich zwalonych braci. Tam skręcił gwałtownie w bok, ponieważ w tym miejscu na leśnej ziemi leży potężna kamienna płyta, a ci, którzy ośmielili się do niej podejść, twierdzą, że opasana jest żelazną obręczą metrowej szerokości. Pamiętając o archaicznym kręgu omszałych kamieni i o tym, po co najprawdopodobniej został wzniesiony, zugi nie przystają przy tej szerokiej płycie z potężną obręczą, rozumieją bowiem, że nie wszystko, co zapomniane, musi być koniecznie martwe, a nie chciałyby zobaczyć, jak płyta owa powoli, acz nieustępliwie podnosi się nad ziemię.
Carter obszedł owo miejsce, zachowując stosowną odległość, i usłyszał za sobą lękliwy szelest niektórych co bardziej płochliwych zugów. Wiedział, że za nim podążą, więc się tym nie przejął, gdyż można się przyzwyczaić do dziwaczności tych wścibskich stworzeń. Światło było szare, gdy dotarł na skraj lasu, a po rozlewającej się coraz mocniej poświacie poznał, iż jest to szarość świtu. Ponad żyzną równiną ciągnącą się wzdłuż rzeki Skai ujrzał dym dobywający się z kominów i ciągnące się jak okiem sięgnąć żywopłoty, zaorane pola i kryte strzechą dachy spokojnej krainy. Raz przystanął przy studni w jednej z zagród, by napić się wody, a wszystkie psy zaczęły ujadać trwożliwie na ostrożne zugi, które skradały się za nim wśród traw. W innej zagrodzie, gdzie krzątali się ludzie, popytał o bogów, o to, czy często tańczą na Lerionie, jednak rolnik i jego żona uczynili tylko Starszy Znak i powiedzieli mu, jak dotrzeć do Niru i Ultharu.
W południe przeszedł przez jedyną szeroką ulicę Niru, który kiedyś już odwiedził i który stanowił punkt orientacyjny na drodze w poprzednich wędrówkach, jakie odbywał w tym kierunku, a wkrótce potem dotarł do kamiennego mostu nad rzeką Skai, w którego środkowym filarze budowniczy zamurowali tysiąc trzysta lat wcześniej żywą ludzką ofiarę. Gdy znalazł się po drugiej stronie, wszechobecność kotów (wszystkie jeżyły się i wyginały grzbiety, czując obecność podążających za nim zugów) powiedziała mu, że jest blisko Ultharu, jako że w Ultharze, wedle dawnego i wciąż obowiązującego prawa, nikt nie może zabić kota. Bardzo przyjemnie jawiły się przedmieścia Ultharu pełne małych, zielonych chatek i otoczonych schludnymi płotkami zagród, a jeszcze przyjemniejsze okazało się samo miasto ze starymi, spadzistymi dachami i wysuniętymi pięterkami, z niezliczonymi nasadkami na kominach i wąskimi uliczkami, gdzie dostrzec można kamienie starego bruku, jeśli tylko miejsce zwolnią wylegujące się pełne gracji koty. Carter, przed którym koty umykały, wyczuwając skradające się zugi, kierował się prosto do skromnej Świątyni Starszych, gdzie, jak wieść niosła, byli kapłani i stare zapisy, a znalazłszy się w murach owej czcigodnej wieży z obrośniętego bluszczem kamienia, wieńczącej najwyższy szczyt Ultharu, odszukał Atala, który zawędrował na zakazaną górę Hatheg-Kla, wznoszącą się na kamiennej pustyni, i zszedł z niej żywy.
Atal, zasiadający na podium z kości słoniowej w przystrojonej girlandami kapliczce na samej górze świątyni, liczył sobie pełne trzysta lat, nadal jednak cieszył się niezwykłą sprawnością umysłu i doskonałą pamięcią. Od niego dowiedział się Carter o bogach wielu rzeczy, głównie zaś tego, że tak naprawdę są to tylko bogowie ziemscy, dzierżący nikłą władzę nad naszą krainą snów i nieposiadający żadnej mocy ani siedziby gdziekolwiek indziej. Powiedział też Atal, że mogliby wysłuchać modłów człowieka, jeśli byliby w humorze, lecz nikt nie powinien myśleć o wspinaczce do ich onyksowej twierdzy na szczycie Kadath pośród zimnego pustkowia. Szczęście, że żaden człowiek nie wie, gdzie wznosi się Kadath, bo jego zdobycie mogło przynieść nader gorzkie owoce. Towarzysz Atala, Barzai Mądry, został wciągnięty z krzykiem w przestworza za to tylko, że wspiął się na słynną górę Hatheg-Kla. Z niepoznanym Kadath, gdyby je ktokolwiek znalazł, byłoby znacznie gorzej, bo choć bogowie ziemscy mogą niekiedy dać się przechytrzyć mądremu śmiertelnikowi, to chronią ich przecież Inni Bogowie z Zewnątrz, których lepiej nie wspominać. Przynajmniej dwa razy w historii świata Inni Bogowie wmieszali się w ziemskie sprawy: raz w czasach przedpotopowych, jak można było zobaczyć na rysunku w części Manuskryptów Pnakotyjskich tak starej, że nie sposób jej już było odczytać, i raz na Hathag-Kla, gdy Barzai Mądry próbował ujrzeć bogów ziemskich tańczących przy świetle księżyca. Znacznie zatem lepiej było, powiedział Atal, nie niepokoić bogów, chyba że przez pokorne modły.
Choć zawiedziony brakiem zachęty ze strony Atala i skąpą pomocą, jaką zdołał znaleźć w Manuskryptach Pnakotyjskich i Siedmiu Tajemnych Księgach Hsan, Carter nie tracił nadziei. Najpierw zapytał starego kapłana o cudowne, skąpane w promieniach zachodzącego słońca miasto widziane z otoczonego balustradą tarasu, wierząc, że może uda mu się je odnaleźć bez pomocy bogów; Atal jednak nie umiał mu nic powiedzieć. Możliwe, rzekł, że miejsce to należy do prywatnej krainy snów Cartera, a nie do wspólnego świata wizji znanego wielu; nie jest też wykluczone, że znajduje się na innej planecie. Wówczas zaś bogowie ziemscy nie mogliby go poprowadzić, gdyby nawet chcieli. Zdawało się to wszakże mało prawdopodobne, ponieważ fakt, że sny przestały go nawiedzać, wskazywał wyraźnie na to, iż Wielcy pragną coś przed nim ukryć. Wówczas Carter posunął się do małego szelmostwa, częstując swego prostolinijnego gospodarza księżycowym winem od zugów w takiej ilości, że starzec stał się nieodpowiedzialnie wprost rozmowny. Wyzuty z zahamowań, biedny Atal paplał swobodnie o tym, co zakazane; opowiadał o wspaniałym obrazie, jaki wedle doniesień wędrowców widnieje wyryty w litej skale na górze Ngranek wznoszącej się na wyspie Oriab na Morzu Południowym, sugerując, że może to być podobizna bogów ziemskich, jaką ci sami wykuli w czasach, gdy tańczyli przy księżycowym świetle na tej właśnie górze. Czkając, wyjawił też, że rysy twarzy z tego obrazu są nader osobliwe, tak iż bez trudu można by je rozpoznać, i że z pewnością należą do najprawdziwszej rasy bogów.
Wykorzystanie tego odkrycia w poszukiwaniu bogów nagle stało się dla Cartera czymś oczywistym. Wiadomym jest, że młodsi spośród Wielkich w przebraniu często biorą za żony ludzkie córki, tak iż na obrzeżach zimnego pustkowia, na którym wznosi się Kadath, w żyłach tamtejszych wieśniaków musi płynąć ich krew. A skoro tak, aby znaleźć to pustkowie, należy ujrzeć kamienną twarz na Ngraneku i zapamiętać rysy, po czym zachowując je uważnie w pamięci, szukać podobnych wśród żyjących ludzi. Tam, gdzie znajdzie się ich najwięcej i będą najbardziej widoczne, siedziba bogów będzie blisko; a jeśli na tyłach owych wiosek ciągnąć się będzie kamienne pustkowie, to na nim z pewnością wznosić się będzie Kadath.
Sporo można będzie się dowiedzieć o Wielkich w takich okolicach, a ci, w których żyłach płynie krew bogów, mogą nosić w pamięci przekazane przez pokolenia strzępki wspomnień wielkiej wagi dla poszukiwacza. Mogą być nieświadomi swego pochodzenia, gdyż bogowie tak bardzo pragną pozostać nieznani wśród ludzi, że nie sposób znaleźć osobę, która widziałaby ich i zdawała sobie sprawę, kim są, czego Carter był świadom już w chwili, gdy postanowił wspiąć się na Kadath. Będą im jednak krążyć po głowach niezwykłe, wzniosłe myśli, nierozumiane przez innych, i pieśni o miejscach i ogrodach tak niepodobnych do wszelkich innych nawet w krainie snów, że zwykli ludzie uważać ich będą za głupców; a za sprawą myśli owych i pieśni być może uda się poznać pradawne sekrety Kadath lub zaczerpnąć wskazówki na temat cudnego, skąpanego w świetle zachodzącego słońca miasta, które bogowie trzymają w tajemnicy. Co więcej, można by w pewnych okolicznościach wziąć ukochane dziecko jakiegoś boga za zakładnika; albo i porwać samego młodego boga w przebraniu, żyjącego wśród ludzi z nadobną wieśniaczką, którą pojął za żonę.
Atal nie wiedział, jak znaleźć Ngranek na wyspie Oriab, lecz poradził Carterowi, aby ten podążał za śpiewem Skai, toczącej swe wody pod mostami w drodze do Morza Południowego. Do jej ujścia nie dotarł nigdy żaden mieszkaniec Ultharu, jednak przybywali stamtąd kupcy na łodziach bądź w długich karawanach złożonych z mułów i dwukołowych wózków. Wznosi się tam wielkie miasto Dylath-Leen, cieszące się jednak w Ultharze złą sławą z powodu czarnych trójrzędowych galer, które przybijają do jego brzegów z rubinami pochodzącymi z nieznanych lądów. Handlarze, którzy z tych galer schodzą, by ubić interes z jubilerami, są ludźmi bądź istotami bardzo do ludzi podobnymi, za to wioślarzy nikt nigdy nie widuje; w Ultharze zaś nie jest dobrze widziany fakt, że kupców łączy coś z czarnymi statkami, które przybywają nie wiadomo skąd i których wioślarze nie mogą pokazać się nikomu na oczy.
Podając tę informację, Atal był już mocno pijany, a Carter ułożył go delikatnie na leżance z hebanu inkrustowanego kością słoniową i zebrał długą brodę godnie na jego piersi. Kiedy odwrócił się, by wyruszyć w drogę, zauważył, że nie podąża już za nim dyskretne szeleszczenie, i zaciekawiło go, dlaczego zugi poniechały swego wścibskiego pościgu. Wtem spostrzegł wszystkie te rozanielone, lśniące koty Ultharu, oblizujące pyszczki z niezwykłym zapałem, i przypomniał sobie prychanie i miauczenie, które dotarło do niego przytłumione z niższych kondygnacji świątyni, kiedy pogrążony był w rozmowie z sędziwym kapłanem. Przypomniał też sobie perfidny głód w spojrzeniu pewnego wyjątkowo zuchwałego młodego zuga, który przyglądał się małemu, czarnemu kotkowi na bruku ulicy na zewnątrz. A ponieważ małe czarne kotki Carter kochał jak nic innego na ziemi, nachylił się i pogłaskał oblizujące się lśniące koty Ultharu, i nie ubolewał nad tym, że ciekawskie zugi nie będą mu dłużej towarzyszyć.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.