- W empik go
W poszukiwaniu szczęścia - ebook
W poszukiwaniu szczęścia - ebook
W tej książce nie znajdziesz idealnych, wymuskanych, seksownych bohaterek, których jedynym zmartwieniem jest nadmiar adoratorów. Poznasz za to historię zupełnie przeciętnej kobiety, mającej kilka marzeń: żyć odrobinę lepiej, ważyć kilka kilogramów mniej, uśmiechać się trochę częściej. 24-letnia Anka wie, że najbardziej dogodny moment na zmiany właśnie nadszedł. Wraz z Nowym Rokiem chce wdrożyć w życie postanowienia, które pomogą jej zawalczyć o nową, lepszą wersję siebie. Ale zanim to zrobi, opróżni jeszcze jedną lampkę wina...
„W poszukiwaniu szczęścia” to szczera do bólu, zabawna, a jednocześnie mądra opowieść o codziennym zmaganiu z własnymi słabościami, pragnieniu niezależności i szukaniu recepty na życie wolne od... specjalistów od fitnessu, zdrowego odżywiania i pozytywnego myślenia.
„Muszę przyznać, że rok zaczął się całkiem przyzwoicie. Przez cały styczeń i luty chodziłam ze swoimi postanowieniami noworocznymi w torebce, żeby przypadkiem o żadnym z nich nie zapomnieć. Twardo trzymałam się zasad, naprawdę. To zasady nie bardzo chciały trzymać się mnie.”
Nieidealna kobieta i jej nieidealne życie. O tak, czyli książka o każdej z nas – bo ideałów nie ma! Jeśli masz ochotę na historię, przy której będziesz śmiać się do łez – bo jest tak szczera, ale również wzruszać – bo jest tak prawdziwa, to idealnie trafiłaś!
Agnieszka Rybska, Blonderka.pl
Bohaterka W poszukiwaniu szczęścia walczy o lepszy dzień, o zrzucenie kilku kilogramów, o to w co ma się ubrać kolejnego dnia... Właśnie za to pokochałam Anię, jest zupełnie naturalna, nikogo nie udaje. Gorąco polecam szczególnie miłośniczkom książek o Bridget Jones.
Kinga Purgał, recenzentka-doskonala.blogspot.com
Narzucamy sobie postanowienia i cele, które często trudno nam spełnić. Dlatego ta książka jest swego rodzaju pocieszeniem. Podtrzymuje na duchu, otula niczym ciepły koc, a także doprowadza do łez... ze śmiechu.
Natalia Świętonowska, oksiazkachinietylko.pl
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-523-5 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niniejsza książka jest skierowana do wszystkich kobietek, które swoje noworoczne postanowienia zaczynają nie od: trzy, dwa, jeden, Nowy Rok – nowa ja, a od słów: chcę dobrze, wyjdzie jak zwykle.
Niniejsza książka jest skierowana do wszystkich dam, które w imię ideałów chcą zdrowo się odżywiać, uśmiechać do każdego, codziennie ćwiczyć, pragną mieć silną wolę, dyscyplinę, motywację, energię i żyć w zgodzie ze wszystkimi. Ale im to nie wychodzi.
Niniejsza książka jest skierowana do wszystkich przedstawicielek płci pięknej, które starają się być ponadprzeciętnymi, doskonale zorganizowanymi przedstawicielkami płci pięknej. Ale nie wiedzą jak.
Niniejsza książka jest skierowana do wszystkich dziewcząt, które, wkraczając w dorosłość, poszukują wzorców doskonałych i priorytetów. Chcą być smukłe, zgrabne, wysportowane, zadowolone z życia i czerpać z niego garściami. Ale nie potrafią.
Niniejsza książka jest skierowana również do mężczyzn, którzy usilnie próbują zrozumieć niezrozumiałe. Ale nie umieją.
Jeśli nie potrafisz brać życia pół żartem, pół serio, to lepiej tego nie czytaj.
Jeśli potrafisz brać życie pół żartem, pół serio, to czytaj śmiało i raduj się faktem bycia doskonale niedoskonałą desperatką.Od Autorki
Nie mogę Ci obiecać, że książka będzie dla Ciebie inspiracją, nadzieją na lepsze jutro lub dawką pozytywnej energii, bo (raczej) nie będzie.
Nie mogę Ci także obiecać, że historia Anki Ci się spodoba, bo tego nie wiem.
Nie mogę Ci również obiecać, że po przeczytaniu tej książki, sięgniesz po kolejne części, bo nie wiem czy powstaną.
Jedyne co mogę Ci obiecać, to to, że jeśli przebrniesz przez te kilkaset stron i szczerze zaśmiejesz się CHOCIAŻ RAZ, potraktuję to w kategorii osiągniętego sukcesu.
Obiecuję też, że przeczytanie tej książki obędzie się bez skutków ubocznych. Chyba że czas lektury umilisz sobie butelką/butelkami wina. Wtedy może być różnie.
To dla Ciebie, Kochana Kobietko!1
------------------------------------------------------------------------
1 60 proc. incydentów, przygód, anegdot opisanych w książce opowiedziało Życie. Ja to tylko spisałam.Już więcej nic nie zjem. No, może jeszcze tylko kawałek serniczka.
Po paru dniach rygorystyczne hasło: „Nie jedzcie, bo to na święta”, zmieniło się w błagalne: „Jedzcie, bo się zmarnuje”. Co roku to samo. Mama i ciotki przez te wszystkie lata jeszcze się nie nauczyły, że zawsze jedzenia jest nadmiar. I zawsze coś się wyrzuci. Nie ma, że nie. To tak oczywiste, jak łamanie się opłatkiem w wigilię.
No ale nic, jak rozpusta, to rozpusta. Wcisnę jeszcze kawałeczek serniczka, żeby się przypadkiem biedaczysko nie zmarnowało. Później stanę na wagę i będę ją przeklinać, że znowu się zepsuła. No, bo żeby trzy kilo więcej w dwa dni?! Zrzucenie tego zajmie mi cały kolejny rok. Pewnie właśnie dlatego postanowienia noworoczne zaczynają się od Nowego Roku. Żeby mieć trzysta sześćdziesiąt pięć dni na zrzucenie tego, co się pochłonęło w święta.
À la wiosna za oknem sprawia, że na próżno szukać świątecznej aury na zewnątrz. Jest ciepło, a trawa wygląda tak, jakby miała w planach zaraz zacząć się zielenić. Nie zdziwiłabym się, gdyby słońce wyjrzało na chwilę zza chmur, a temperatura podskoczyła o kilka kresek. To by dopiero było – grill w sylwestra.
Zerkam na kawałek sernika. I on patrzy na mnie z nadzieją. Żołądek protestuje, ale oczy by jeszcze coś zjadły. Długo ze sobą walczę – całe dwie minuty. Zagłuszam sumienie głośną muzyką, biorę duży gryz i zaczynam delektować się słodkim smakiem ciasta. Przecież nie może się zmarnować…
Zapada zmierzch, a ja nie zdążyłam nawet dobrze podnieść się z łóżka. Patent jest prosty: mówisz, że masz okres, źle się czujesz, idziesz się położyć. Wszyscy współczują, a ty hop! do łóżka, bo jest świetnym kamuflażem przed wścibskimi pytaniami ciotek przy stole:
– Masz tam kogoś?
– Przedstawisz nam go?
– Kiedy ślub i dziecko?
– Aniu, toż to już najwyższy czas! Jak ja byłam w twoim wieku, to już dwójkę miałam! W dzisiejszych czasach, to nie ma co wybrzydzać! Bierz co jest i do roboty.
I klik. Tryb: „Ania się wyłącza” został aktywowany.
Bardziej zapadam w łóżko, marząc, by ten rok wreszcie się skończył.
Odkładam pusty talerz i z roztargnieniem biorę do ręki swój pamiętnik. Skończyły mi się wymówki, więc w końcu trzeba to zrobić.
Bilans mojego życia - 2018 rok
Wiek: 25 lat
Status: wolna
Zainteresowania: serniczki
Waga: 69 72 73
Wzrost: 165
Zdobyte umiejętności: hę?
Przyjaciółki: oglądam
Zawód: mam
Ukończone kursy: za dużo, żeby wymienić
Aktywność: tak
Ciąża: spożywcza
Życie towarzyskie: posiadam
Podróże: —
Czego się nauczyłaś: —
Czy zmieniłaś coś w swoim wyglądzie?
Jak w skali od 1 do 10 oceniasz ten rok?
Z przygnębieniem patrzę na pytania, na które szczerze nie potrafię odpowiedzieć. Na kolejne zerkam ukradkiem i już wiem, że nie dam rady. Bilans ma jeszcze jedną stronę pytań, ale nawet nie chcę na nie patrzeć. Łzy cisną mi się do oczu.
Na szczęście zaraz przypominam sobie, że mam w szufladzie skitraną butelkę wina.
Jednak dam radę przeżyć do końca ten dzień.
Obojętnie włączam pierwszy lepszy portal społecznościowy i zaraz potem tego żałuję. Roi się tam od noworocznych życzeń, zdjęć z szampanem w różnych miejscach na świecie, wystrojonych ludzi i znanych, i mniej znanych twarzy. Wszyscy uśmiechnięci. Wszyscy wkurzający.
Patrzę na swoje odbicie w lustrze i od razu zaczynam żałować, że w ogóle podniosłam się z łóżka.
Spogląda na mnie szatynka o mysich oczach, z krzywym zgryzem, zaokrąglonymi kształtami i pyzatą buzią, w rozciągniętych dresach i skarpetkach na dotarcie dotarcia. Marzenie każdej kobiety w sylwestra, nie ma co!
Owszem, plan był taki, żeby te nogi w pakiecie z pupą do końca roku były jędrne. Cała miałam wyglądać jak trampolina. Niestety nie wyszło.
Zamiar był dobry: wynająć mieszkanie, pracować, wziąć się za siebie, poznać kogoś, zakochać się. W tego sylwestra miałam się zaręczyć, później wziąć ślub i zrobić sobie pięknego bobasa. W moim cudownym planie zabrakło jednego: NIE DAĆ SIĘ OSZUKAĆ!
Dlatego jestem tu, gdzie byłam rok temu. Dokładnie to samo miejsce, tylko nieco więcej kilogramów. Czuję tę samą gorycz co wtedy, kiedy wyprowadzałam się z mojej kochanej kawalerki na przedmieściach.
Do tej pory zastanawiam się, jak mogłam niczego nie zauważyć. Najwidoczniej moja kobieca intuicja siedziała z ustami zaklejonymi przez idiotkę, zwaną Miłością.
Zaczynam poetyzować i przeżywać od nowa, dlatego szybko otwieram antidotum na wszystkie smutki i od razu biorę duży łyk prosto z butelki.
Czuję, jak procenty przyjemnie rozchodzą się po organizmie i od razu mi lepiej.
Kilkaset mililitrów później jest mi ciepło. Nawet za ciepło. Na policzki wstępują rumieńce i po raz kolejny tego dnia przyglądam się swojej twarzy w lustrze. Wyglądam ładnie, rzekłabym nawet, że przystojnie. Buzia rumiana, uśmiechnięta, tylko oczy jakieś takie przepite.
Wino, chcąc nie chcąc, dodaje odwagi, więc po raz kolejny biorę do ręki mój pamiętnik wraz z bilansem roku. Teraz mogę to zrobić. Przeczuwam, że będę w miarę szczera.
Zapisane kartki tylko utwierdzają mnie w tym, jak beznadziejny rok mam za sobą. Wertowanie stron nie pomaga, a koślawy charakter pisma przypomina o moich skłonnościach do nadmiernego przelewania swoich emocji na papier.
Nagle nachodzi mnie pijackie olśnienie – rozliczę się z tym kończącym się rokiem w głowie! Tak będzie lepiej i szybciej. Po prostu bilans roku przeae… przeali… pokażę sobie w głowie, a później od nowa przeczytam cały mój pamiętnik.
Jakkolwiek tchórzliwie to brzmi.
Na powrót leniwie przeciągam się na łóżku, biorę jeden z ostatnich łyków wina i walczę ze sobą, żeby zacząć myśleć o tym wszystkim od nowa.
Muszę przyznać, że rok zaczął się całkiem przyzwoicie. Przez cały styczeń i luty chodziłam ze swoimi postanowieniami noworocznymi w torebce, żeby przypadkiem o żadnym z nich nie zapomnieć. Twardo trzymałam się zasad, naprawdę. To zasady nie bardzo chciały trzymać się mnie.
W marcu już nie dałam rady tego wszystkiego taszczyć ze sobą. Bo kto normalny dałby radę chodzić z taką encyklopedią pod pachą przez cały rok? Ja na pewno nie. Dlatego zapamiętałam tylko kilka najważniejszych i żyłam sobie szczęśliwie dalej. Chodziłam na siłownię i basen, w miarę się uśmiechałam, myślałam całkiem pozytywnie, pomagałam starszym. Po prostu kobieta-cud!
Tylko, do jasnej cholery, ileż można się uśmiechać? Z tym waflem na twarzy czułam się sztuczniej niż tyłek Kim Kardashian. A pozytywne myślenie przychodziło mi z trudem. No, bo jak ja mam się uśmiechać w poniedziałek rano? Podkreślę raz jeszcze: W PONIEDZIAŁEK RANO?! Wstrętna pogoda za oknem, syn sąsiadki drze się od świtu, a kawa nie chce się zaparzyć. A na domiar złego, dzwoni szef i opieprza, że artykuł miał być na wczoraj, a go nie ma. Wtedy słodki, przyklejony uśmiech schodzi z twarzy (w końcu czuję ulgę i swobodę) i szefuńciowi grzecznie odpowiadam, żeby się nie martwił, bo ja jeszcze wczorajsza jestem, więc artykuł będzie na czas. Wtedy on do mnie, że nawet nie chce mnie widzieć w pracy za takie teksty.
I tutaj perspektywa pozostania w łóżku, a jakże, jest kusząca. Nawet uśmiech chce wrócić na usta. Sęk w tym, że muszę iść do pracy, choćby po to, żeby zabrać z niej mój ulubiony kubek w groszki. I nawyrzucać głowie redakcji, jak bardzo go nie lubię, więc – koniec końców – szef będzie musiał mnie widzieć.
W tamtym momencie jedno z moich postanowień noworocznych wzięło w łeb. Właściwie jedno z ostatnich postanowień. Pod koniec marca, w poniedziałek, sztuczny uśmiech dla wszystkich bez skrupułów wyrzuciłam do kosza.
W czerwcu poznałam faceta i moje życie na nowo nabrało sensu i seksu. Nawet szczery i mimowolny uśmiech wrócił na usta. Zakochałam się jak jakaś gówniara. Taka totalnie naiwna gówniara. Zaufałam gościowi jak pies (oczywiście nie obrażając psów).
Mój związek trwał raptem jakieś trzy miesiące, ale że finał miał bardzo burzliwy, to został zakończony z właściwym dla kobiety fochem. Słusznym fochem. Wydaje mi się, że za morderstwo takiego dupka każdy sąd by mnie uniewinnił. Nie chcę tego sprawdzać w praktyce, dlatego poprzestanę tylko na „wydawaniu mi się”.
Od początku października do reszty przestałam myśleć pozytywnie. Miałam ku temu słuszne powody. Raz, że się rozstałam z facetem, dwa, że zostałam rozstana z facetem, i trzy, że mój były i ja już nie byliśmy razem.
Tak więc moje wypracowane przez ostatnie tygodnie zeszłego roku postanowienia zaczęły spełzać na niczym. Prawie do końca kwietnia twardo trzymałam się jeszcze aktywności fizycznej, ale raz dostałam takiego okresu, że nie ma przebacz. W tym dniu postanowiłam darować sobie pływanie i inne takie tam.
Tak już zostało. Grafik z basenem i fitnessem wylądował w koszu, tuż obok mojego pozytywnego myślenia i uśmiechu.
Nie rozpaczałam. To znaczy rozpaczałam, ale w końcu poczułam się sobą. Dawna Anka wróciła na salony. W końcu zdjęłam z siebie ten balast bycia kimś innym. Doprawdy, cudowne uczucie!
Co oczywiście nie zmienia faktu, że w dalszym ciągu byłam nieszczęśliwa. Ale przynajmniej byłam nieszczęśliwa po swojemu, w swoim wielkogabarytowym ciele.
Całe święta postanowiłam spędzić tutaj, w domu rodziców. Chyba tylko po to, żeby się jeszcze bardziej pogrążyć, co chwilę słuchając uprzejmego dogadywania ciotek i rodziców:
– Znajdź se kogoś, całe życie będziesz sama!
– Idź gdzieś na sylwestra, zabaw się, a nie, ze staruchami siedzisz!
– Chcesz sernika trochę?
No chcę…
Oczywiście, nie wolno zapomnieć o światowej sławy tekście-klasyku: „Ja jak byłam w twoim wieku…”. Gdy tylko to słyszę, to mój kochany sernik chce na zewnątrz.
Wypijam ostatnie krople wina i zerkam na zegarek. Za dwie północ. Tak samo niewiele zostało tego roku, co cudownego trunku ukrytego w butelce.
Tuż przed wystrzałem fajerwerków, z korytarza słyszę kroki.
Mama biegnie do mojego pokoju z szampanem w dłoni, by radośnie powitać Nowy Rok.
Drzwi otwierają się z impetem i widzę moją ukochaną rodzicielkę, kobietę sukcesu. Blond włosy żyją własnym życiem, twarz rozciąga promienny uśmiech, a krągłości pozostają cudownymi krągłościami, których pozazdrościłaby niejedna trzydziestolatka.
Wchodzi do pokoju, a zaraz za nią jej nieskończony Optymizm i Pani Energia. Święte trio tego kraju.
Mam tak, że ciągle uśmiechnięci ludzie są dla mnie podejrzani. I denerwują podwójnie, w momencie, kiedy kończy mi się zasób dobrego humoru.
– Anka, wstawaj no. Chodź do salonu! Zaraz Nowy Rok!
Mama klaszcze w swoje wypielęgnowane dłonie i skacze z podniecenia, jak mała dziewczynka ekscytująca się kolejną lalką.
Patrzę na nią nieco przepitym wzrokiem i po raz setny zastanawiam się, jak to możliwe, że jestem jej córką, a ona moją matką. Jesteśmy przecież tak różne!
Zerkam w jej stronę raz jeszcze z nadzieją, że zrozumie mój jakże kiepski stan i sobie pójdzie. Musi zrozumieć, że single Nowy Rok świętują po singlowemu. Szczęśliwe mężatki mają wstęp wzbroniony.
Patrzę na butelkę, którą w niecałą godzinę zdążyłam sama opróżnić. Później spoglądam w kierunku szampana. I znowu na wino. Szampan. Wino. I tak kilka razy. Pokój nieprzyzwoicie szybko zaczyna tańczyć razem z mamą i czuję, jak bardzo serniczek uwięziony w moim żołądku chce na wolność.
Szybko wychylam się za łóżko i, najgłośniej jak potrafię, wymiotuję na świeżo wypastowane panele. Gdy kończę, spoglądam na moją zrozpaczoną rodzicielkę, która przygląda mi się z niepokojem.
– No patrz, serniczek wziął się zmarnował. Szczęśliwego Nowego Roku, mamusiu!
Witam w moim świecie!
Nowy Rok – nowa ja, 1.01.18 r.
Sylwestrową noc spędziłam z rodzicami. Mam za sobą nie najlepszy czas, ale w końcu wszystko pójdzie zgodnie z planem. Moim planem. Odłożyłam na tyle kasy, że od połowy stycznia będę mogła zamieszkać sama w moim wymarzonym gniazdku.
Moje – TYLKO MOJE – kochane trzydzieści pięć metrów kwadratowych szczęścia.
Ochoczo wzniosłam więc noworoczny toast i, radośnie przekrzykując bliskich, życzyłam (sobie bardziej niż im) szczęśliwego Nowego Roku. Zaczęły się całuski, przytulaski i cała masa czułości, której przez cały rok tak brakowało w naszej rodzinie.
– Dużo zdrowia, szczęścia i miłości, kochanie! Żebyś się spełniała, rozwijała i sobie to swoje mieszkanko urządziła tak, jak sobie wymarzysz!
Uprzejmie życzyłam każdemu wszystkiego, co najlepsze, wierząc, że w tym roku los będzie dla mnie łaskawy i całkowicie zmienię swoje życie. Sumiennie przemyślane i wypisane postanowienia są gotowe na ten rok, dokładnie tak samo jak ja.
Serdecznie uśmiechałam się do swoich bliskich, ochoczo pijąc kolejne zabójcze drinki mojej ciotki. Jak przyjemnie szumiały w głowie!
– Teraz, jak już sama zamieszkasz, to nie zapomnij o tej, co tak cię w sylwestra spiła, Aneczko. W razie problemów wiesz gdzie dzwonić, przyjadę i zapijemy twoje smutki!
Cioteczka Jadzia, siostra mojej mamy, to istny wulkan energii. Pomiędzy nią a mamą jest piętnaście lat różnicy, więc pewnie dlatego z Jadzią dogaduję się lepiej niż z własną rodzicielką.
– Nie, kochana. Od Nowego Roku ograniczam picie.
Spojrzała na mnie tak, jak patrzą ciotki, starsze tylko o trzy lata, na swoje siostrzenice.
– Dziecko, życie jest zbyt brutalne, żeby bawić się w abstynencję.
Wybuchnęłam śmiechem, ale zaraz uśmiechnęłam się uprzejmie (mam to już wyćwiczone).
Darowałam sobie jakikolwiek komentarz, bo wiem swoje. Dam radę przez ten rok zrzucić dziesięć kilo ciałka, zyskać pewność siebie i w ogóle być ą i ę.
Świętowanie Nowego Roku z cioteczką skończyłam trzy butelki wina później, czyli jakoś o piątej nad ranem. Zawsze myślałam, że wino w połączeniu z szampanem to fatalny pomysł.
I miałam rację. Obudziłam się z okrutnym kacem i jakimś kamieniem ciążącym na żołądku. Widać było, że Nowy Rok mi sprzyja. Pierwsze postanowienie o wdzięcznej nazwie: Schudnij, do cholery! zaczęłam wcielać w życie o ósmej rano, wypróżniając całą zawartość żołądka do toalety.
I, jak na moje właściwości koali, całkiem wcześnie wstałam. Ósma rano dla mojego mózgu to jeszcze świt! Podczas gdy cały dom spał, ja brałam orzeźwiający prysznic. Nie powiem, to cudowne uczucie, kiedy zapijaczona jeszcze głowa doznaje ocucenia dzięki zimnej kąpieli.
Wróciłam do pokoju, który za mój azyl miał robić jeszcze tylko do połowy stycznia. Raczej nie powinnam tęsknić. Okej, spędziłam tutaj prawie ćwierć swojego życia, ale to jeszcze nie powód, żeby zostać tu na zawsze.
Moi rodzice, jak tylko dowiedzieli się, że zamierzam się wyprowadzić, od razu zaczęli rozmyślać nad tym, co zrobią z pokojem po mojej wyprowadzce. Na razie przerobią go na Castoramę płytek i mebli łazienkowych, bo mama wymarzyła sobie, że skoro się wyprowadzam i teraz będzie więcej miejsca (a więc jednak, Anka, ważysz za dużo!), to koniecznie trzeba wykorzystać sytuację, nim wrócę (oni we mnie nie wierzą). Także na pierwszy ogień gruntowny remont łazienki, a później się zobaczy.
Naprawdę ich kocham.
Spokojnie włożyłam na siebie ulubioną czarną tunikę (bo wyszczupla) i próbowałam zrobić coś z włosami, które nijak nie zamierzały ze mną współpracować. Koniec końców, ujarzmiłam je prostownicą (byłam gotowa wziąć do ręki nawet żelazko) i niechlujnie spryskałam lakierem.
Żeby zobaczyć finalny efekt mojego feng shui, podeszłam do lustra. Gdyby miało usta, to pewnie by mnie wyśmiało. Wyglądałam jak puszysta, nowonarodzona, czarna foka z nadwagą. Brakowało mi tylko wąsów. Nie opisuję twarzy, bo nie miałam odwagi na nią spojrzeć.
Noworoczne życie zaczęło mnie już męczyć. Co chwilę muszę sobie przypominać, że jeszcze tylko 364 i pół dnia do końca. To tyle, co nic!
Niestety, kolejny alert zwątpienia we własne możliwości nastał w momencie, kiedy zasiadłam do obiadu z rodziną. Mama, tata, cioteczka, jej facet i pies pałaszowali pozostałości po wczoraj, przedwczoraj, przed przedwczoraj i ze świąt. Nigdy nie pojmę, po co tego tyle przygotowaliśmy. Nigdy.
Karp miał już dość ciągłego odgrzewania. Na jego miejscu wołałabym, żeby coś mnie od razu w całości zabiło i zjadło. A nie, bawić się w śmierć kilka dni z rzędu, za każdym razem na inne sposoby. Pozostałe smakołyki tylko ze zwykłej przyzwoitości nazwałam smakołykami, żeby oszukać samą siebie.
Moja ciocia wyglądała jak milion dolarów, zupełnie jakby nie przepiła ze mną całej nocy. Nie mam pojęcia z czego ona została zrobiona. Mama trajkotała na prawo i lewo, a tata dzielnie słuchał jej gadania. Z kolei Kacper, mężczyzna cioci, wyglądał na znużonego ciągłym jedzeniem, piciem i świętowaniem. Ale w dalszym ciągu był przystojny. Tylko ja prezentowałam się jak klasyczny posylwestrowy mem: To, że oczy mam otwarte, chodzę i oddycham, jeszcze nie oznacza, że żyję.
Dzień ciągnął się w nieskończoność. W telewizji (jak ten karp) odgrzewane były te same filmy, tylko w innej kolejności, więc z nieskrywaną przyjemnością uciekłam do swojego pokoju, żeby zacząć powoli, powolutku pakować kartony.
O matko! Jakie to było budujące!
Oczywiście mogę się spakować kilka dni przed przeprowadzką. Wtedy pewnie miałabym więcej miejsca w pokoju i porządku wokół siebie. Ale bardzo, bardzo chcę, żeby moje oczy widziały, że już niedługo naprawdę zacznę swoje życie w zupełnie innym miejscu. Świadomość sprawi, że będzie mi się chciało żyć i trzymać moich postanowień noworocznych. Chyba.
Rozsiadłam się na podłodze i zaczęłam opróżniać kolejne szuflady. Dwadzieścia cztery lata wspomnień muszę wcisnąć w pięć dużych kartonów. Niebywałe ile tego się nagromadziło.
Pies Stefan obserwował mnie, wylegując się na łóżku. Wyglądał, jakby chciał powiedzieć:
Spokojnie, ja i moje cztery łapy zamieszkamy tutaj na czas twojej nieobecności. Nie dyziaj, zadbam o twoje królestwo.
Nawet jemu kiepsko przychodzi wiara we mnie. Mam ochotę wykrzyczeć wszystkim: Ja wam jeszcze pokażę! Zamieszkam sama i będę najszczęśliwsza na świecie. A co!
Przed uzasadnioną – a jakże – furią chroni mnie jedno z moich postanowień, a mianowicie: Będę miła. Bardzo miła.
W miarę pakowania, robi mi się coraz ciężej na sercu. Stosy zdjęć, listów, pamiątek, pocztówek i innych pierdół boleśnie dają do zrozumienia, że trochę już po tym świecie chodzę i niemały bagaż doświadczeń dźwigam na plecach. Upokorzenia z czasów szkolnych, wyśmiewanie, szczęśliwe chwile, dobre i złe oceny, pierwsze zauroczenia, pierwszy okres, podczas którego chciałam z bólu spalić cały świat. Niewiarygodne ile człowiek przechodzi w swoim życiu. I jak niewiele z tego życia jest w stanie zapamiętać. Mam zdjęcia z ludźmi, których już nie pamiętam, i pocztówki z widokami, których chyba nigdy nie widziałam na oczy.
Prawie się rozpłakałam, oglądając te wszystkie szpargały. W gruncie rzeczy, kobietki to bardzo wrażliwe istoty, które codziennie muszą zabiegać o względy nie tylko mężczyzn, ale i samych siebie. Bycie przedstawicielką płci pięknej to nieprzyzwoicie trudny zawód…
Kładę się spać z pełną świadomością, że się wyprowadzam. Teraz nawet jak zamykam oczy, to widzę te napoczęte kartony ze stertą rzeczy. Jak otwieram, to też je widzę. I muszę przyznać, że wcale a wcale ten widok już nie cieszy. Przeciwnie. Przed sobą mam jeszcze tyle do spakowania z dawnego życia.
A ja głupia postanowiłam ograniczyć picie…
Poniedziałek, 8.01.18 r.
Każdy centymetr kwadratowy mojego ciała czuje, że zaczęłam ćwiczyć. Basen równa się zakwasy. Fitness równa się zakwasy. I tak do nieskończoności. Jak tak dalej pójdzie, to nawet w zębach będę je mieć.
Podejrzewam, że w moim przypadku zakwasy pojawiły się już w momencie, gdy trzy dni temu o własnych siłach chciałam wyjść z basenu. Przy czym „wyjść z basenu” to nic w porównaniu z tym, co ja zrobiłam. Tak, wiem, że na basenie są drabinki. Wiem, że można wejść po nich. Ale ja chciałam wyjść inaczej.
I wyszłam. Na idiotkę.
Do wyjścia podchodziłam kilka razy, a każde podejście kończyło się tym samym: z impetem z powrotem wpadałam do wody. Za trzecim podejściem już, już prawie byłam na brzegu, ale w ostatniej chwili poślizgnęła mi się noga i moje nieszczęście trwało nadal. Nim jednak zdążyłam porządnie wypłynąć na powierzchnię i podjąć się kolejnej próby wyjścia z wody, poczułam jak ktoś łapie mnie w pasie i pociąga ze sobą na górę. Chciałam krzyczeć, że jakiś wariat-żartowniś próbuje mnie zabić. To był ratownik chcący właśnie ratować moje życie.
Gdy tylko zorientowałam się, co jest grane, koniecznie chciałam ratować skromną resztę swojego honoru. Postanowiłam grać na zwłokę:
– Co pan robi?! Ja próbowałam wyjść z wody! (tłumaczyłam się i oczywiście byłam bardzo zbulwersowana).
– Z wody? Przepraszam, myślałem, że pani się topi.
A więc tak to wyglądało. Okej, zrozumiałam: miejsce fok jest w morzu.
Koniec końców, sympatyczny pan ratownik pomógł mi wyjść z tego nieszczęsnego basenu. Jak tylko uzyskałam stabilny grunt pod nogami, podziękowałam przez ramię i pognałam do szatni.
Zero gracji. Zero subtelności. Zero kobiety.
Tak czy inaczej, po tygodniu katorgi stanęłam na wadze, licząc na jakieś skromne, skromniutkie rezultaty. Ale tej chyba pomyliły się kierunki, bo zamiast pokazać w dół, dołożyła mi pół kilo.
PÓŁ KILO!
Durna waga. Zupełnie nie rozumie moich potrzeb.
Gdyby nie wentylator w łazience, to pewnie prócz upiornego widoku liczb na wadze, usłyszałabym jeszcze śmiech natury.
Miałam wielką ochotę pizgnąć tą wagą o ścianę, żeby się opamiętała. Tylko moja silna wola mnie przed tym powstrzymała.
W zamian zaczęłam sobie szybko analizować w myślach, co takiego zrobiłam przez ten pierwszy tydzień nowego roku:
- 5-6 zdrowych posiłków dziennie (niby powinno być mniej, ale nie od razu Kraków zbudowano),
- basen x 2,
- fitness (zumba) x 1
- nie jadam po dwudziestej (podkreślam, że ja chcę schudnąć, a nie umrzeć z głodu),
- jem śniadania (na początku zaczęłam od jednej kanapki z Nutellą, bo z samego rana potrzebuję dużo magnezu).
To całkiem sporo, jak na pierwszy tydzień nowego roku, prawda? Nie będę sexbombą po tygodniu ścisłego postu i intensywnych ćwiczeń, wiem, ale przydałaby mi się dawka jakiejś motywacji. Konkretnej motywacji. Schowanej (na przykład) w butelce.
Moja wyimaginowana abstynencja coraz mocniej daje mi się we znaki. Nie czuję się alkoholiczką. Po prostu nauczyłam się już, że lampka (w zależności od potrzeb) wina potrafi być świetnym lekiem uspokajająco-nasennym. Szczególnie jeśli ma się szefa dupka. I życie nieszczególnie ekscytujące.
Ponownie stanęłam na wadze, w nadziei, że tamta zrozumiała mój bulwers i swój błąd.
Ale nie. Siedemdziesiąt cztery kilo jak byk. I to dosyć konkretny byk.
Odkąd zaczęłam wdrażać swój plan w życie, nie szukam w lustrze (chociaż nietrudno znaleźć) swojego nagiego ciała. Mam wrażenie, że gdybym zobaczyła w nim odbicie, z marszu porzuciłabym swoje postanowienia i cały misterny plan w pizdu.
Tylko po zakwasach wiem, że w moim ciele i życiu dzieje się rewolucja. No i oczywiście po moim pokoju. Jeszcze wraz z moimi kartonami nie zdążyłam się wynieść, a Stefan już przytargał tam swoje zabawki. Nawet on chce, żebym czym prędzej zniknęła z jego nowego lokum.
Z kolei moja mama grzecznie pyta, czy czasem nie potrzebuję pomocy przy pakowaniu, żeby przeprowadzka poszła mi sprawniej. Tylko kobieta wie, jak subtelnie powiedzieć: idź już sobie na swoje, tak, żeby jej jeszcze za to podziękować. Przynajmniej jest subtelna.
Przez tyle lat salon musiał dla niej robić za sypialnię, że nic dziwnego, że chciałaby wreszcie położyć się spać w normalnym łóżku małżeńskim. W mieszkaniu dwupokojowym, mając dzieci, trzeba być przyzwyczajonym do poświęceń. Nawet jeśli te miałyby się ciągnąć prawie ćwierć wieku. A czasem jeszcze dłużej.
Został mi tydzień, żeby na dobre przenieść się do mojej wymarzonej kawalerki. Sęk w tym, że za każdym razem jak spoglądam na rzeczy, które trzeba spakować, robi mi się słabo.
Dziś po pracy z nienawiścią patrzyłam na te kuse sukienki, w które umiałam się wcisnąć jeszcze parę lat temu. Konkretniej sześć lat temu. Nigdy ich nie wyrzuciłam, bo zawsze wierzyłam, że może kiedyś, gdzieś, jakoś jeszcze się w nie wcisnę. Cudowny materiał, odsłonięte ramiona i delikatnie wyszczuplający kolor turkusu. Sukienka-marzenie. Od dziś pozostanie moim smutnym wspomnieniem.
Najbardziej wkurzyła mnie dzisiaj mama. Jak to ona, zasugerowała swoją pomoc. Jako że z kartonami nie potrafię się zaprzyjaźnić, ochoczo się zgodziłam.
Będzie fajnie, pomyślałam. Szybko pójdzie.
Nie było. I nie poszło.
Mama zobaczyła ubrania, które spisałam na straty i stwierdziła, że je przymierzy. Niespecjalnie się przejęłam. Bo gdzie to ma być na nią dobre?
A tu proszę, moje niespełnione marzenie leżało na niej jak ulał. Niesprawiedliwy świecie!!!
Teraz ona bardzo chce, żebym zostawiła te sukienki dla niej. Ale chyba je wyrzucę. Zupełnie przez przypadek.
Bo jeśli ja nie mogę się w nie wcisnąć, to nikt nie może. I już.
Opornie idzie mi bycie miłą dla wszystkich dokoła. Co chwilę muszę się opanowywać, żeby nie ryknąć ze złości, nie przewrócić oczami i jeszcze non stop pamiętać o uśmiechaniu się. A ludzie potrafią być tacy irytujący!
Świat dzieli się na obgadujących i obgadywanych (czyli w sumie jedno i to samo):
- babcie psioczące na młode dziewczyny, że lafiryndy, że one jak były w ich wieku (że też to jeszcze pamiętają) to się tak nie ubierały, że moda durna, chamówa taka, że młode takie, a już w ciąży, ciekawe, czy ojca znają,
- młode dziewczyny obgadujące dziewczyny z kompleksami, że by się wzięła za siebie, że tak się przecież nie ubiera, że po co żre tego burgera skoro i tak jest gruba, że tego już się nie nosi, że nie pasuje do tego chłopaka w ogóle,
- dziewczyny z kompleksami obgadujące matki z dziećmi, że znowu z tym wózkiem się pcha, że uspokoić bachora nie potrafi, że uwagi nie zwróci dziecku, tylko przez telefon gada i gada,
- matki z dziećmi obgadujące babcie psioczące na młode dziewczyny, że znowu siatki zajmują tyle miejsca, nie ma jak wózka wcisnąć, że usiąść przez takie nie ma gdzie, że godziny szczytu, a te jeżdżą autobusami nie wiadomo po co, że tyle przy kasie kupują.
I tak się zamyka ten krąg kobiecej adoracji. Nie ma nawet co uspokajać, upominać, bo jak się taka jedna z drugą uruchomi, to ratuj się kto może.
Dlatego ja przyjęłam kompletnie odmienną taktykę. Raz, że kontakty z ludźmi ograniczam do absolutnej konieczności, dwa, że owszem, obgaduję, i to tak, że ho, ho, ale robię to dyskretnie i w myślach. Wtedy sobie naobgaduję tak, że aż miło na serduchu, a przy tym jeszcze wyglądam na sympatyczną. A jak kobieta na sympatyczną wygląda, to mało komu chce się ją publicznie obgadywać. I ja mam spokój, i ludzie mają spokój.
Taka ze mnie bestia.