Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

W potrzasku - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
26 czerwca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W potrzasku - ebook

Kolejna misja zabójczo skutecznego agenta: Scot Harvath trafia w sam środek wojennego chaosu, by ocalić porwaną amerykańską obywatelkę i pomścić śmierć cywilnych pracowników organizacji humanitarnej.

Na ogarniętych wojną przygranicznych terenach Ukrainy grasuje oddział najemników. W jego skład wchodzą okrutni i bezwzględni zwyrodnialcy: zmobilizowani więźniowie i pensjonariusze szpitali psychiatrycznych w całej Rosji. Podczas gdy wszystkie siły koncentrują się na linii frontu, najemnicy zapuszczają się w głąb kraju. Jeżdżą od wioski do wioski, popełniając straszliwe zbrodnie. Rzadko napotykają opór, bo zdolni do walki mężczyźni są na wojnie.

W tym samym czasie Kreml wysyła do Ukrainy specjalny oddział żołnierzy, który ma rabować dzieła sztuki i bezcenne skarby kultury ukryte w kościołach, muzeach i zgromadzone w prywatnych kolekcjach. W strefie działań wojennych kilkoro amerykańskich wolontariuszy i dziennikarzy pada ofiarą brutalnego mordu, a Scot Harvath wyrusza z tajną misją, by wyrównać rachunki.

Czy zdoła odnaleźć winowajców i – co ważniejsze – czy zdąży ich powstrzymać, zanim dopuszczą się kolejnych zbrodni?

W swojej nowej powieści Brad Thor podbija stawkę, przenosząc fabułę thrillera na zupełnie nowy poziom.

Joe Southern, „Wharton Journal – Spectator”

W potrzasku to akcja pełna niebezpieczeństw, brutalności i bohaterskich wyczynów.

Todd Wilkins, „Best Thriller Books”

Pełna napięcia, ekscytująca lektura, której nie można przegapić.

Ray Pain, Bookreporter.com

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8230-766-5
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

OBWÓD CHARKOWSKI, UKRAINA

WTOREK

Dzieci, które mogły biegać, uciekły do lasu. Tym młodszym i bardziej osłabionym chorobami pozostało szukanie schronienia w budynku. Chociaż dorośli starali się zachować spokój, nie dało się powstrzymać paniki. I nic dziwnego. Potwory były coraz bliżej.

W piwnicy opuszczonego szpitala gruźliczego z czasów sowieckich mieściła się kuchnia. Prowadził do niej zapuszczony korytarz, w którym straszyły zepsute oprawy oświetleniowe, zardzewiałe rury i kałuże cuchnącej wody. W tej właśnie kuchni miejscowy dom dziecka zastosował najlepsze rozwiązanie wyjątkowo skomplikowanego problemu, z którym przyszło mu się zmierzyć.

Starą spiżarnię urządzono tak, że do złudzenia przypominała kurnik. Na półkach stały drewniane skrzynki z miękką wyściółką. Kilka koców, które udało się zachować, wykorzystano na obicie ścian, żeby wytłumić hałasy. Wejście do spiżarni zasłaniała stara, zepsuta lodówka z wymontowanym tyłem.

Każde z niemowląt otrzymało rezerwową porcję mleka modyfikowanego. Maluchy, z których wiele było przeziębionych albo miało grypę, zjadły po małej kromce chleba namoczonej w herbacie i posmarowanej odrobiną miodu. Należało zrobić wszystko, byle tylko były spokojne. Musiały zachować absolutną ciszę.

Ponieważ wszyscy sprawni mężczyźni trafili na front, cały personel sierocińca z wyjątkiem osiemdziesięcioletniego dozorcy składał się z kobiet.

W pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ich obronić. Musieli sami o siebie zadbać.

Długo się zastanawiali, co zrobić, jeśli ta chwila nadejdzie, i z trwających od wielu tygodni dyskusji zrodził się plan. Wszystkie jego założenia – ucieczka i ukrywanie się – były skrajnymi posunięciami, lecz okazały się absolutną koniecznością. Wojna niczym krwiożercza bestia właśnie wyciągała po nich jedną ze swoich straszliwych macek.

Dzieci uczyły się nabierać powietrze długimi, bezgłośnymi haustami. Te, którym dokuczały infekcje dróg oddechowych, dostały poduszki, żeby stłumić kaszel, ale tylko w ostateczności. Ich nadzieja na przetrwanie tkwiła teraz nie w liczebności, ale w umiejętności pozostawania niewidzialnym.

Anna Rojko, która pracowała w sierocińcu zaledwie od kilku miesięcy, na ochotnika objęła wartę. Była Amerykanką ukraińskiego pochodzenia. Ta urodzona i wychowana w Chicago dwudziestopięciolatka głęboko się przejęła tragicznymi doniesieniami z Ukrainy. Gdy media podały, że Rosjanie zbombardowali szpital dziecięcy i oddział położniczy w Mariupolu, w końcu coś w niej pękło. Nie mogła dłużej siedzieć bezczynnie; musiała coś robić. Wysłała mejl z wymówieniem do kancelarii prawnej, w której pracowała, po czym kupiła bilet w jedną stronę do Polski, ponieważ na Ukrainie ogłoszono stan wojenny i zawieszono komercyjny ruch lotniczy. Przez tydzień pukała do drzwi różnych organizacji pozarządowych w Warszawie, aż w końcu jedna z nich zgodziła się ją przyjąć. Chociaż nie miała żadnego doświadczenia w tego rodzaju pracy, zwłaszcza w strefie działań wojennych, jej znajomość języka była zbyt cennym atutem, by odprawić ją z kwitkiem. Zatrudniła ją mała organizacja humanitarna zajmująca się dostarczaniem najpotrzebniejszych artykułów do ukraińskich sierocińców, które najbardziej ucierpiały podczas wojny. Praca nie była płatna i wymagała pełnej dyspozycyjności oraz wiązała się z narażaniem życia. Na wolontariuszy czyhało tyle niebezpieczeństw, że Anna musiała podpisać kilka oświadczeń o rezygnacji z ewentualnych roszczeń. Gotowa do poświęceń w imię szlachetnych celów, powściągnęła swój prawniczy instynkt. Bez wahania złożyła podpisy we wskazanych miejscach i rozpoczęła pracę jeszcze tego samego dnia.

Podczas pierwszego wyjazdu na Ukrainę pękało jej serce, gdy patrzyła na bezmiar nieszczęść i rozpacz, a także koszmarne warunki, w jakich żyły dzieci. Jedynym źródłem nadziei był heroizm dorosłych, którzy ryzykowali wszystko dla swoich małych podopiecznych.

Z każdym kolejnym dniem wojny sytuacja w sierocińcach stawała się coraz bardziej tragiczna. Bez względu na to, jak szybko Anna i jej towarzysze docierali na miejsce z kolejnymi transportami, zaopatrzenia ciągle brakowało. Wobec ogromu potrzeb ich starania przypominały rzucanie gumowych kaczuszek rozbitkom z tonącego statku. Anna nie zamierzała bezradnie patrzeć na powolne konanie ludzi, a zwłaszcza dzieci. Przyjechała na Ukrainę, żeby przynajmniej ulżyć im w cierpieniu, skoro nie mogła ich od niego uwolnić. Ale kiedy trafiła do sierocińca dla dzieci specjalnej troski w Mikołajowie – mieście na południu Ukrainy, położonym w połowie drogi między Chersoniem a Odessą – coś w niej pękło. Budynek został zbombardowany i uległ całkowitemu zniszczeniu.

Choć pomoc humanitarna z Polski była ważna, Annie przestała wystarczać zaszczytna rola dostarczycielki zaopatrzenia. Chciała robić coś więcej. Pamiętała zrujnowany dom dziecka w dawnym szpitalu gruźliczym na wschodzie Ukrainy i postanowiła przyłączyć się do niestrudzonych, ofiarnych kobiet, które go prowadziły. Czuła, że poświęcając się temu konkretnemu miejscu i przebywającym tam dzieciom, może coś zmienić.

Gdy dojechala do Charkowa i zakończyła rozdzielanie zapasów, pożegnała się ze swoją ekipą. Oszołomieni koledzy próbowali ją nakłonić, by jeszcze raz rozważyła swoją decyzję, i ostrzegali przed popełnieniem tragicznego w skutkach błędu. Nie zważała na ich perswazję. Przeszła przez plac Wolności i znikła im z pola widzenia, ignorując echo błagalnych głosów, które wciąż rozbrzmiewały w jej głowie.

Nie znała drogi do swojego nowo obranego celu; nie była nawet pewna, czy w ogóle zechcą ją tam przyjąć. Wiedziała tylko, że to miejsce jest jej przeznaczone.

Gdy w końcu do niego dotarła z plecakiem kryjącym cały jej dobytek, pracownice sierocińca były zszokowane. Choć rozpaczliwie potrzebowały każdej dodatkowej pary rąk do pracy, próbowały ją zniechęcić do pozostania. Czuły, że jeśli ją przyjmą, stracą na tym inne placówki uzależnione od jej pomocy. Jednak Anna nie chciała o tym słyszeć. Wzięła w niej górę prawniczka, gdy oznajmiła, że zdaje sobie sprawę z ich sytuacji i nie przyjmuje odmowy. Została, nie bacząc na to, czy komuś to się podoba, czy nie. Okazało się, że jest darem niebios.

Wniosła powiew świeżości, a dzieci ją uwielbiały. Młodsza od reszty personelu o co najmniej piętnaście lat, miała niespożyte zasoby energii i nikt nie mógł jej dorównać. Przy tak wielu dzieciach i tak skromnych środkach zawsze było coś do zrobienia w starym, zrujnowanym budynku. Bez względu na rodzaj zadania Anna zawsze pierwsza zgłaszała się na ochotnika. Wszystko to sprawiło, że objęła oficjalną funkcję strażniczki sierocińca. Znała budynek jak własną kieszeń i codziennie trenowała bieganie, więc mogła szybko się przemieszczać z piętra na piętro między kryjówkami dla dzieci. Jej ukraińskie koleżanki nie miały wątpliwości, że jest stworzona do tej roli. Uważały ją za nieustraszoną. W ich wyobrażeniach, które ucieleśniały bohaterki filmów i seriali, amerykańskie kobiety broniły zaciekle swojej niezależności i nikim się nie przejmowały. Do tego Anna była prawniczką, przez co imponowała im jeszcze bardziej. Ale dopiero pewien incydent sprawił, że zyskała reputację osoby, z którą nie warto zadzierać.

Krótko po jej przybyciu w środku nocy do sierocińca wtargnęło trzech mężczyzn, którzy chcieli „zabezpieczyć” generator prądotwórczy na potrzeby działań wojennych. Nosili dresy i złotą biżuterię, byli kompletnie pijani. Najprawdopodobniej należeli do lokalnej mafii i włóczyli się po okolicy, kradnąc wszystko, co miało jakąś wartość na czarnym rynku. Anna nie zamierzała do tego dopuścić.

Gdy jeden z nich próbował ją zastraszyć, wyciągając nóż i grożąc jej gwałtem, walnęła go kolanem w krocze, chwyciła za włosy i przyłożyła mu do gardła ostrze własnego noża, z którym nie rozstawała się od przyjazdu na Ukrainę. Jego towarzysze byli zszokowani tym, jak szybko przejęła kontrolę. Po chwili jednak odzyskali pewność siebie i zaczęli się zastanawiać nad kolejnym posunięciem. Nie wierzyli, że ta kobieta jest zdolna skrzywdzić ich kompana. Ale kiedy ruszyli do ataku, Anna bez wahania docisnęła ostrze do mięsistej szyi. Pociekła krew, a jej nawet nie zadrżała ręka. Na białym podkoszulku intruza rozlała się czerwona plama i na ten widok pozostali mężczyźni zastygli w bezruchu. Anna chciała im dać do zrozumienia tylko jedno – że nie znajdą tu nic oprócz kłopotów i powinni trzymać się z dala od tego miejsca. Kątem oka dostrzegła, że przybyło wsparcie – dozorca, który mieszkał na skraju posesji, właśnie zjawił się ze strzelbą. Pewna, że nieproszeni goście dobrze zrozumieli, co im przekazała, puściła swojego zakładnika i pchnęła go w stronę jego towarzyszy. Przyglądając się, jak wracają do samochodu, dała im ostatnią radę. Powiedziała, żeby zawieźli krwawiącego kolegę do szpitala i znaleźli chirurga, który zna się na rzeczy, bo żaden z miejscowych konowałów nie zdoła opatrzyć tak poważnej rany. Trzeba ją zszyć, i to natychmiast, w przeciwnym razie może pęknąć tętnica szyjna, a to grozi śmiercią z wykrwawienia.

Kłamała. To był blef. Nawet nie zbliżyła ostrza do tętnicy, ale liczyło się tylko to, żeby rabusie uwierzyli. Sądząc po ich minach, była przekonująca. Mężczyźni odjechali i nigdy nie wrócili.

Teraz dom dziecka stanął w obliczu zupełnie nowego zagrożenia. Na obrzeżach miasta widziano rosyjskich żołnierzy. Chodzili od domu do domu i szabrowali. O ich grabieżach krążyły legendy. Zabierali kuchenki mikrofalowe, pralki i suszarki. Podobno niektórzy wyjmowali nawet wkłady balistyczne ze swoich kamizelek taktycznych, a w ich miejsce upychali skradzione po drodze laptopy i tablety. Jednak nie to było najgorsze.

Ukraińscy cywile najbardziej obawiali się porwań, gwałtów, tortur i morderstw. Rosjanie traktowali wszystkich jak zwierzynę łowną – nie tylko kobiety i dziewczęta, ale również mężczyzn i małych chłopców. Zachowywali się jak barbarzyńcy. Prosto z Moskwy płynęło czyste zło. Żołnierze byli zachęcani do popełniania gwałtów, a nawet dostawali przydział viagry. Kiedy wkraczali do jakiejś wioski, zostawali w niej przez wiele dni, by pastwić się nad miejscową ludnością. Żadne słowa nie są w stanie oddać potworności, których dopuszczali się przez całą dobę, zmieniając się co kilka godzin.

Właśnie tego pracownice sierocińca obawiały się najbardziej – że dzieci powierzone ich opiece mogą paść ofiarą tak niewyobrażalnego bestialstwa. Dlatego włożyły tyle wysiłku w opracowanie planu. Dzieci, które będą w stanie uciec, zrobią to. Reszta się ukryje, a potem wszyscy będą się modlić. Wszyscy z wyjątkiem Anny. Ona nie miała czasu na modlitwy.

Jedna z opiekunek zasugerowała, że byłoby najlepiej, gdyby budynek wyglądał na opuszczony, jakby nikt nie używał go od lat, ale tego nie dało się upozorować. Można było co najwyżej zrobić tak, aby sprawiał wrażenie, że wszyscy z niego uciekli. Anna wzięła na siebie dopilnowanie realizacji tego planu. Upewniwszy się, że wszyscy siedzą w kryjówkach, szybkim krokiem przeszła przez dawny szpital, odhaczając kolejne pozycje na liście. Należało wyłączyć wszystkie światła, a także bojler. Ubrania i buty pozostawione w holu przy głównym wejściu musiały zniknąć. Podobnie wszystkie lekarstwa i środki opatrunkowe. Nie musiało być idealnie, byleby wypadło przekonująco. Rosjanie przyzwyczaili się do tego, że ludzie uciekają przed nimi, porzucając większość swojego dobytku. Dopóki wszystko wskazywało na taki scenariusz, personel sierocińca mógł mieć nadzieję na ocalenie.

Przemierzając korytarze z łomoczącym sercem, Anna skupiała się na swoim zadaniu. Wbrew temu, jak postrzegały ją koleżanki, nie była nieustraszona. Uważała, że tylko głupcy się nie boją w obliczu niebezpieczeństwa. W rzeczywistości czuła strach, ale sierociniec stał się jej domem, a wszystkie przebywające w nim osoby jej rodziną.

Często wracała myślami do jednego z cytatów, który jej nauczycielka w Chicago zawiesiła na ścianie nad tablicą. Były to słowa Winstona Churchilla: „Strach jest reakcją. Odwaga to decyzja”. I tak samo jak tamtej nocy, gdy trzej szabrownicy przyszli po generator, Anna podjęła decyzję. Chociaż była przerażona, postanowiła wykazać się odwagą, by chronić to miejsce i tych ludzi, na których tak bardzo jej zależało.

Jej ciemnobrązowe, spięte w kucyk włosy kołysały się rytmicznie, gdy w pośpiechu dokończyła sprawdzanie budynku, a następnie zajęła miejsce przy oknie, które służyło jej za stanowisko obserwacyjne. Była niepocieszona, że nie udało im się ukryć całych zapasów jedzenia. Gdy żołnierze wejdą do kuchni, natrafią na niezły łup. Nie miała pojęcia, jak później uzupełnić zaopatrzenie. Brakowało tak wielu rzeczy, od których zależało funkcjonowanie sierocińca, a ich zdobycie graniczyło z cudem. Nawet tak zwyczajne artykuły jak masło czy jajka teraz stały się luksusem.

Wyglądając przez okno, Anna skupiła wzrok na bezlistnych konarach drzew, które rosły w równych odstępach wzdłuż alei prowadzącej do dawnego szpitala. Od samego początku fascynował ją kontrast między szpetną komunistyczną architekturą a pomysłowo zagospodarowanym terenem placówki. Nawet pod brutalnym sowieckim jarzmem Ukraińcy potrafili dać wyraz artystycznej ekspresji i dyskretnie pielęgnować piękno. Niestety to już była przeszłość. Od czasu rosyjskiej inwazji musieli skupić się na jednym – przetrwaniu.

Nagle od strony wioski dobiegły odgłosy strzałów z broni maszynowej. Wyrwana z zamyślenia Anna przyłożyła do oczu pękniętą lornetkę, którą zdobył stary dozorca. Zobaczyła nadjeżdżającą kolumnę złożoną z trzech pojazdów wojskowych. Na każdym z nich widniała wymalowana białą farbą wielka litera Z. Według wielu rosyjskich urzędników była skrótem wyrażenia „Za zwycięstwo”, podczas gdy inni z kamiennymi minami tłumaczyli, że pochodzi od hasła „Za pokój”. Jednak Ukraińcy interpretowali ten symbol po swojemu. Literę Z odnosili do słowa Zwastika, czyli nazistowskiego symbolu, albo do Zieg, nawiązującego do hitlerowskiego pozdrowienia Sieg Heil.

Gdy kolumna przejeżdżała przez wioskę, żołnierze zaciekle pruli seriami z karabinów. Anna nie miała pojęcia, do kogo strzelali. Każdy przy zdrowych zmysłach albo uciekł, albo się ukrył.

Anna miała nadzieję, że Rosjanie pojadą dalej, ale gdy zobaczyła, jak pierwszy z pojazdów skręca w stronę szpitala, przestała się łudzić. Musiała szybko zaalarmować wszystkich. Idąc pospiesznie korytarzem, co chwilę przystawała przy odsłoniętych rurkach centralnego ogrzewania, by uderzeniami klucza przekazać umówione sygnały. Wszystkie opiekunki, a także starsze dzieci teraz już wiedziały, że nadciągnęło niebezpieczeństwo i muszą zachować absolutną ciszę, dopóki alarm nie zostanie odwołany.

Anna wśliznęła się do swojej kryjówki i wreszcie znalazła czas na modlitwę. Modliła się żarliwie, prosząc Boga, by ocalił od zguby wszystkie osoby przebywające w sierocińcu, a także starsze dzieci, które uciekły do lasu i ukryły się w jaskini. Gdy skończyła, nie pozostało jej nic innego, jak czekać. Nie trwało to długo.

Sześciu mężczyzn weszło do holu. Mieli ogolone głowy, a ich pomalowane farbą maskującą twarze wyglądały jak trupie czaszki. W rękach trzymali siekiery i długie rzeźnickie noże. Ponieważ w budynku mieścił się kiedyś szpital, od razu skierowali się do ambulatorium. Liczyli, że uda im się znaleźć jakieś leki – morfinę, amfetaminę, barbiturany – cokolwiek. Odkryli jednak tylko opróżnione szafki. Zaczęli plądrować pomieszczenia biurowe w poszukiwaniu alkoholu lub jakichś wartościowych sprzętów. Tam również niczego nie znaleźli. Zapuszczając się w głąb budynku, zorientowali się w końcu, jaką funkcję pełniła siedziba dawnego szpitala. Wszyscy wiedzieli, że obok wódki i narkotyków ulubionym łupem tych zwyrodnialców były kobiety i dzieci.

Żołnierze zaczęli śmiać się obleśnie i kwiczeć jak świnie, a jeden z nich zaintonował kozacką piosenkę: Ojsia, ty ojsia, ty mienia nie bojsia, ja tiebia nie tronu, ty nie biespokojsia. Anna słyszała, jak nadchodzą, ich zawodzący śpiew sprawił, że krew zastygła jej w żyłach. W pewnym momencie domyśliła się, że stado drapieżników postanowiło się rozdzielić. Cichnące krzyki i tupot ciężkich butów oddaliły się w różnych kierunkach, ale jeden z Rosjan zbliżał się do jej kryjówki, wyjąc jak wilk. Musiał być naćpany albo obłąkany. A może jedno i drugie. Anny to nie obchodziło. Chciała tylko, aby intruzi już sobie poszli. Kiedy mężczyzna mijał miejsce, gdzie się schowała, poczuła odrażający fetor niemytego ciała i omal się nie zakrztusiła. Na szczęście zdołała się opanować i nie zdradziła swojej obecności. Wytężając słuch, czekała, aż żołnierz skręci w boczny korytarz, ale on przystanął. Domyśliła się, że coś przykuło jego uwagę. Wiedziała nawet, co to takiego.

Przed wejściem do klatki schodowej prowadzącej do kuchni Anna ustawiła szafkę z książkami. Obok rozrzuciła trochę śmieci i szczątki połamanych krzeseł. Nie był to idealny kamuflaż, ale nic innego nie zdołała wymyślić. Teraz usłyszała zgrzyt odsuwanego mebla, a kilka sekund później odgłos szybkich kroków na schodach. Najeźdźca odkrył tajemne przejście i właśnie zbiegał na dół. Po chwili rozległ się łoskot, gdy zaczął przewracać kuchenne regały i je rozrzucać. Prawdopodobnie był to bezmyślny wandalizm, niszczenie dla samego niszczenia, chyba że… W głowie Anny zakiełkowała straszliwa myśl i jej serce znowu zamarło. Czy szafka zasłaniająca przejście mogła dać Rosjaninowi powód do podejrzeń, że w kuchni coś jest ukryte?

Nie miała pojęcia, ale ogarnął ją tak silny strach, że ledwie mogła oddychać. To ona wpadła na pomysł, żeby postawić tę szafkę. Jeśli ten barbarzyńca – nieważne, co nim kierowało – nadal będzie demolował kuchnię kawałek po kawałku, istniało zagrożenie, że przypadkiem odkryje drzwi do spiżarni, w której ukrywały się młodsze dzieci i niemowlęta. Anna nie mogła do tego dopuścić. I chociaż wiedziała, że to czyste szaleństwo, musiała coś zrobić. Chociaż przestrzegała swoje koleżanki, by nie opuszczały kryjówek, dopóki zagrożenie nie minie, teraz sama postąpiła wbrew własnym radom.

Stąpając ostrożnie, by nie narobić hałasu, przemknęła przez korytarz i ruszyła w dół po schodach. Nie miała pojęcia, jak sobie poradzić z tą sytuacją; wiedziała jedynie, że nie może pozostać bierna, bo nikt jej nie wyręczy. Z każdym odgłosem tłuczonego naczynia czy rozbijanej szafki wzdrygała się z przestrachem, ale szła dalej, mocno ściskając w dłoni nóż. Jeszcze nigdy w życiu nie była tak przerażona. Tuż przy drzwiach przystanęła i zrobiła głęboki wdech. Była na miejscu. Wyjrzała ostrożnie zza framugi i pośród obrazu zniszczenia zobaczyła rosyjską bestię.

Mężczyzna położył siekierę na blacie i w skupieniu przyglądał się starej lodówce, która zasłaniała wejście do spiżarni. Czy już się domyślił? Jeśli nie, było to tylko kwestią czasu. Anna wiedziała, że gdy żołdak zdemaskuje kryjówkę, rozpęta się niewyobrażalne piekło. Musiała coś wymyślić, i to natychmiast, zanim reszta drapieżnego stada dołączy do swojego towarzysza.

Chciała uniknąć otwartej walki, dopóki istniała taka możliwość. Nie miała pojęcia, czego się spodziewać po tym szaleńcu. Słyszała mrożące krew w żyłach historie o Rosjanach, którzy specjalnie nosili przy sobie brzytwy, żeby oszpecać swoje ofiary. Nie zamierzała zostać ofiarą.

Jedynym sposobem na zdobycie przewagi było wykorzystanie elementu zaskoczenia. Jednocześnie musiała zachować jak największą odległość od przeciwnika. Pospiesznie omiatając wzrokiem zdewastowaną kuchnię, wpadła na pewien pomysł. Pozostawało pytanie, czy uda się jej przeprowadzić atak, zanim Rosjanin zareaguje. Ale o tym mogła się przekonać tylko w jeden sposób.

Ostatni raz głęboko odetchnęła, policzyła do trzech i bezgłośnie wśliznęła się do kuchni. Oddałaby teraz wszystko, żeby mieć w ręku jakąś broń i umieć się nią posługiwać. W Chicago przeszła jedynie trening strzelecki dla pracowników kancelarii prawnej. Instruktor, były żołnierz Zielonych Beretów, oparł swoje szkolenie na formule „Uciekaj, Kryj się, Walcz”, przy czym położył szczególny nacisk na to ostatnie. Skradając się w kierunku gaśnicy, Anna była mu wdzięczna za wszystko, czego ją nauczył. Żałowała tylko, że zlekceważyła jego radę dotyczącą regularnej kontroli sprawności gaśnicy. Nie żeby miało to większe znaczenie. Na ukraińską ziemię spadało tyle bomb i pocisków, że świeżo nabijane gaśnice były kolejnym wojennym jednorożcem – czymś, co podobno istniało, ale było niemożliwe do znalezienia.

Anna stawiała kroki tak ostrożnie i tak szybko, jak to tylko było możliwe. Serce waliło jej jak oszalałe, kiedy zdejmowała gaśnicę ze ściany. Wyciągnęła zawleczkę i ruszyła w stronę mężczyzny, który na szczęście wciąż był zajęty lodówką. Zachodziła go od tyłu, gdy nagle z jakiegoś powodu się odwrócił. Zobaczył ją i natychmiast rzucił się w stronę blatu, na którym położył siekierę. Anna nie miała pojęcia, czy podeszła wystarczająco blisko, by go oślepić, ale nie miała wyjścia. Nacisnęła dźwignię zaworu, uwalniając ogromną chmurę białego proszku. Gaśnica była przeterminowana, ale ciśnienie gazu wystarczyło, by spełniła zadanie.

Rosjanin stracił orientację, nic nie widział. Anna zapamiętała, gdzie stał. Podbiegła bliżej niego, zamachnęła się i z całej siły uderzyła go metalowym cylindrem w głowę. To był śmiertelny cios. Martwy żołnierz zwalił się bezwładnie na podłogę, a z jego rozłupanej czaszki wypłynął mózg.

Pod wpływem adrenaliny serce Anny zabiło jeszcze mocniej. Nie miała czasu, by przeanalizować sytuację czy nawet zrobić głębszy wdech. Musiała działać. Wiedziała, że prędzej czy później kompani zabitego Rosjanina zaczną go szukać. W końcu dotrą do piwnicy. Potrzebowała zupełnie nowego planu. Ale zanim zdążyła się poruszyć, usłyszała, jak ktoś wchodzi do kuchni i odbezpiecza pistolet.ROZDZIAŁ 1

HOMEL, BIAŁORUŚ

CZWARTEK

Przeprowadzenie zamachu na terenie Białorusi, państwa zależnego od Rosji, wymagało skrupulatnego planu, zwłaszcza że czasu było bardzo niewiele. Cel miał wkrótce zniknąć z pola widzenia i nikt nie wiedział, kiedy znowu uda się go namierzyć.

Ostateczna decyzja należała do szefa zespołu, Scota Harvatha. Nie mogli zmarnować takiej okazji. Musieli jednak liczyć się z tym, że eliminując kogoś takiego jak Fajsal Al-Masri, mogą wywołać reperkusje o globalnym zasięgu. Po przeanalizowaniu wszystkich informacji Harvath dał swoim ludziom zielone światło.

Ich cel był grubą rybą. Należał do najwyższych rangą członków Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej i kierował irańskim programem dronowym. Izraelczycy, którzy byli niezwykle skuteczni w takich akcjach, próbowali go dwa razy zlikwidować, ale ponieśli porażkę, co nie uszło uwadze Harvatha. Al-Masri wykazywał się niesłychanym sprytem w kwestii własnego bezpieczeństwa, jednak na innych płaszczyznach podejmował same chybione decyzje. W Iraku i Syrii na jego rozkaz drony atakowały Amerykanów. Wśród ofiar byli żołnierze, personel dyplomatyczny i cywilni pracownicy. W ten sposób sprawił, że CIA przyznała mu wysoką pozycję na liście celów do odstrzału. Ale na tym jego problemy się nie kończyły.

Al-Masri sprzedawał również drony Szahid-136 Rosjanom, którzy z kolei używali ich przeciwko cywilom i obiektom infrastruktury krytycznej na Ukrainie. Wraz z nadchodzącą zimą prezydent Rosji Fiodor Pieszkow zarządził nasilenie ataków na szpitale, szkoły, elektrownie, stacje uzdatniania wody, dworce autobusowe i sieć kolejową. Jego celem było sterroryzowanie ludności, obniżenie jej morale i uprzykrzenie życia w każdy możliwy sposób. Jednak swoimi posunięciami tylko jeszcze bardziej rozjuszył Ukraińców.

Kiedy ukraiński wywiad odkrył, że Al-Masri wraz z zespołem dziesięciu instruktorów wybiera się na Białoruś, żeby szkolić rosyjskich operatorów dronów, przekazał tę informację CIA. Ukraińcy zdawali sobie sprawę, że najprawdopodobniej na nich spadnie wina za wszystko, co się przydarzy Al-Masriemu i jego ludziom, dlatego chcieli, żeby atak był jak najbardziej zuchwały.

Harvath z przyjemnością na to przystał. Poprzedni zamach wymierzony w Ghasema Solejmaniego, dowódcę irańskich sił specjalnych Ghods, nie był dyskretny. Amerykanie użyli kilku pocisków Hellfire, które rozrzuciły jego szczątki po czterech dzielnicach Bagdadu.

Najlepiej byłoby zgładzić Al-Masriego w taki sam sposób, jednak nad Białorusią nie latały amerykańskie drony. Pozostawał o wiele bardziej ryzykowny wariant, a Harvath i jego ludzie musieli wykazać się kreatywnością.

Podczas pobytu na Białorusi Al-Masriego oraz jego podwładnych ochraniały rosyjska Gwardia Narodowa i Federalna Służba Bezpieczeństwa, następczyni osławionej KGB. Teoretycznie agenci FSB powinni być czujni, zdyscyplinowani i dobrze wyszkoleni. Jednak w praktyce wciąż pozostawali Rosjanami, co oznaczało, że są leniwi i skłonni do anarchii. W dodatku zwykle zadania, do których nie byli przygotowani, powierzano im w ostatniej chwili.

Prezydent Pieszkow nisko cenił życie swoich obywateli. Bez przerwy karmił nimi żarłoczną bestię, jaką była wojna na Ukrainie. Nie sposób było dociec, czy miał jeszcze w rezerwie jakieś wybitne talenty, aby przydzielić je do ochrony irańskim gościom.

Oczywiście poziom wyszkolenia Rosjan nie miał najmniejszego wpływu na rozmach operacji. Harvath ani myślał wdawać się z nimi w strzelaninę. Nie przy takiej przewadze sił przeciwnika. Zamierzał uderzyć, gdy cel będzie w ruchu.

Ze względu na delikatny charakter misji CIA nie chciała zostawiać żadnych śladów. Chodziło o to, aby Stany Zjednoczone mogły kategorycznie odczucić oskarżenia o zorganizowanie misji. Dlatego właśnie zadanie powierzono Harvathowi i jego ludziom z Carlton Group, prywatnej agencji wywiadowczej, której założycielem był legendarny as wywiadu Reed Carlton.

Podczas pracy w CIA Carlton dał się poznać jako wizjoner i dzięki swoim nieszablonowym pomysłom przyczynił się do utworzenia słynnego Wydziału Operacji Antyterrorystycznych. Po latach zrażony coraz większym marazmem swoich przełożonych i panoszącą się w agencji biurokracją postanowił przejść na emeryturę. Jednak podczas gdy pani Carlton rozkoszowała się nowym beztroskim życiem, jej mąż czuł się odstawiony na boczny tor i bezczynność doprowadzała go do szaleństwa. Tymczasem wrogowie Ameryki rośli w siłę i coraz śmielej sobie poczynali. Ktoś musiał stawić im czoła. I Carlton tak właśnie postąpił. Założył własną agencję wywiadowczą.

Obserwując wzrost popularności prywatnych firm wojskowych, Carlton dostrzegł dla siebie szansę na powrót do sektora obronności. Zdecydował się na ryzykowne zagranie, które okazało się strzałem w dziesiątkę. Po jego gwałtownej śmierci agencja, którą założył, nie tylko przetrwała, ale też nadal świetnie prosperowała, przyjmując najbardziej niebezpieczne zlecenia od CIA i rządu. Trzon Carlton Group stanowił doborowy zespół byłych agentów wywiadu i żołnierzy jednostek specjalnych. Na jego czele stał Scot Harvath, który wyróżniał się jako komandos Navy SEALs i konsultant Białego Domu, zanim zwrócił na siebie uwagę Reeda Carltona. Stary, jak nazywali Carltona ludzie z jego najbliższego otoczenia, wyznaczył Harvatha na swojego następcę i przekazał mu całą swoją wiedzę. Wybrał najgroźniejszego drapieżnika i uczynił z niego postrach wrogów Ameryki. W istocie tylko udoskonalił i tak już wyjątkowo śmiercionośną broń, po czym zdał sobie sprawę, że nie może jej kontrolować, w każdym razie nie w pełni.

Gdy zdiagnozowano u niego chorobę Alzheimera, poprosił Harvatha, aby przejął po nim stery i pokierował firmą. Ku zaskoczeniu wszystkich, w tym swego mentora, Harvath odmówił. Jego żywiołem była praca w terenie; wolał nadal polować na terrorystów i dokładać starań, by żaden z wrogów Ameryki nie spał spokojnie. Poza tym uważał, że nikt nie zdoła wywiązać się z tego zadania lepiej od niego.

Do pewnego stopnia miał rację. Przez lata pracy w Carlton Group wiele się nauczył i mógł się poszczycić imponującymi umiejętnościami. Był doskonały w tym, co robił. Ale także się starzał. Żeby utrzymać formę, wykonywał teraz bardziej forsowne ćwiczenia i przyjmował zestaw specyfików poprawiających wydajność fizyczną. Guzy i sińce, których dawniej nie czuł, teraz bolały jak wszyscy diabli i utrzymywały się znacznie dłużej niż kiedyś. Wydłużył się też jego okres rekonwalescencji po poważniejszych urazach. Mówiąc krótko, z wiekiem stawał się coraz mniej sprawny.

Jego obecny szef Gary Lawlor – człowiek z zewnątrz zatrudniony do kierowania Carlton Group – często mawiał, że Harvath jest samolubnym fiutem, który powinien się zająć selekcją i szkoleniem nowych kadr, zamiast uganiać się po świecie i strzelać do złoczyńców.

Ponieważ Harvath posiadał ogromną wiedzę, ciągle ryzykując życiem, narażał firmę na utratę wartościowych zasobów. Było to nie tylko lekkomyślne, ale również świadczyło o głęboko zakorzenionych problemach, które wymagały specjalistycznej pomocy.

Harvath słyszał wszystkie te argumenty wiele razy, ale spływały po nim jak woda po kaczce. Może tylko oprócz „samolubnego fiuta”, ale nie czuł się szczególnie dotknięty tymi słowami, jako że padły z ust Lawlora, którego znał od bardzo dawna. Jednak bez względu na słownictwo swojego szefa Harvath nie zamierzał wycofywać się z gry. Jeszcze nie był na to gotowy, chociaż zaczynał sobie uświadamiać, że ten moment jest coraz bliżej.

Na razie zaangażował się całkowicie w przygotowania do zamachu na Al-Masriego. Wszystko w tej operacji było niekonwencjonalne, nawet jej kryptonim, i właśnie to podobało się Harvathowi.

Kryptonim nawiązywał do starego filmu sensacyjnego Ronin, w którym grupa byłych agentów wywiadu i żołnierzy sił specjalnych ma do wykonania niebezpieczne zadanie. Jeden z bohaterów, Brytyjczyk o imieniu Spence, ubarwia swoją przeszłość, podając się za weterana SAS. Amerykanin, który pracował w CIA – w tej roli Robert De Niro – krytykuje jego nieprzemyślany taktycznie plan zasadzki. Kiedy Brytyjczyk zaczyna się stawiać, De Niro naskakuje na niego jeszcze bardziej i zadaje pytanie: „Jakiego koloru jest hangar w Hereford?”, mając na myśli ośrodek szkoleniowy SAS. Fałszywy komandos nie potrafi udzielić odpowiedzi i jego kłamstwo wychodzi na jaw.

Ronin należał do ulubionych filmów ekipy Carlton Group. Kiedy więc zespół planował zasadzkę podobną do tej, którą zaproponował filmowy Spence, narodziła się Operacja Hangar. Tylko że zamiast umieścić strzelców naprzeciwko siebie po obu stronach drogi, Harvath postanowił użyć materiałów wybuchowych.

Ludzie Al-Masriego szkolili przyszłych rosyjskich operatorów dronów w białoruskiej wiosce o nazwie Mikulicze. I jak to Irańczycy, zamierzali w pełni korzystać z wolności. Znalazłszy się daleko od czujnych i karcących spojrzeń swoich mułłów w Teheranie, mogli się zabawić. Dlatego nie chcieli mieszkać razem z Rosjanami w Mikuliczach, tylko zażądali, aby zakwaterowano ich w hotelu w centrum Homla, gdzie mieli znacznie więcej okazji do balowania. Oznaczało to, że musieli codziennie dojeżdżać tam i z powrotem. I jak to Irańczycy, chcieli podróżować w wielkim stylu. Obskurne i niewygodne pojazdy wojskowe nie wchodziły w grę. Zażyczyli sobie luksusowych, klimatyzowanych SUV-ów ze skórzaną tapicerką i pokładowym Wi-Fi. Zachowywali się jak gwiazdorzy i to miało ich zgubić.

W tym kraju jedynie prezydent dysponował opancerzonymi samochodami o takim standardzie. Nie było mowy, aby zechciał ich użyczyć, a Rosjanie odpowiedzialni za ochronę irańskich gości woleli o to nie pytać. Pozostało im zatem wynajęcie ogólnie dostępnych cywilnych pojazdów o karoserii ze zwykłej blachy.

Szef ochrony, oficer FSB zaprawiony w bojach podczas sowieckiej okupacji Afganistanu, zabrał się do pracy, przygotowując najlepsze w miarę możliwości zaplecze transportowe. Dostał jasne rozkazy – miał zapewnić Irańczykom bezpieczeństwo, ale również dołożyć wszelkich starań, aby byli zadowoleni. Oprócz zadań związanych z ochroną jego ludziom przypadła rola opiekunów grupy turystycznej.

Był zażenowany tym, jak nisko upadła Rosja. Irańczycy dysponowali zaawansowanymi technologiami, a Kreml musiał im wchodzić do tyłka, żeby pokonać taki kraj jak Ukraina. Było to dla niego wyjątkowo upokarzające. Wszystkie jego poglądy na temat wyższości narodu rosyjskiego i jego dominującej roli przegrywały właśnie konfrontację z rzeczywistością. Mimo to wykonywał swoje zadania najlepiej jak potrafił.

Żołnierze rosyjskiej Gwardii Narodowej dostali w przydziale dwa samochody opancerzone wypożyczone od białoruskiej armii – wyprodukowane w Chinach podróbki hummera znane jako dongfeng mengshi. Jeden miał jechać na przedzie, a drugi zamykać kolumnę złożoną z trzech chevroletów suburbanów, którymi podróżowali irańscy goście oraz agenci FSB.

Szef ochrony wytyczył najbardziej optymalne trasy przejazdu. Wybrał również drogi alternatywne. Wyszukał wszystkie przewężenia i zakręty sprzyjające urządzeniu zasadzki, których niestety naliczył całkiem sporo. Mikulicze były odludną wioską i właśnie dlatego wybrano ją na miejsce szkolenia. Ze względu na jej położenie prowadziło do niej niewiele dróg, co znacznie ograniczało pole manewru. Oficer FSB dowodzący ochroną robił wszystko, by stawić czoła tej niełatwej sytuacji. Zlokalizował najbliższe szpitale i sporządził dossier każdego z gości zawierające także takie dane jak grupa krwi. Przekazał te informacje swoim ludziom i rozpoczął ćwiczenia. Rosyjscy agenci raz za razem jeździli po wytyczonych trasach, a ich dowódca wymyślał różne przeszkody i obserwował, jak reagują. Musieli być przygotowani na każdą ewentualność.

Trenuj tak, jak walczysz i walcz tak, jak trenujesz. Tak brzmi jedna z najstarszych i najbardziej trafnych zasad taktyki. Przez ostatnie dziesięciolecia instruktorzy wojskowi z upodobaniem cytowali szefa sztabu armii pruskiej Helmuta von Moltkego, który twierdził, że żaden plan bitwy nie przetrwa pierwszego kontaktu z przeciwnikiem. Szef ochrony FSB wolał wersję amerykańskiego boksera Mike’a Tysona – każdy ma jakiś plan, dopóki nie dostanie w mordę.

Chciał, żeby jego podwładni byli w stanie przyjąć ten cios, otrząsnąć się i stanąć do walki. Dlatego bezlitośnie wyciskał z nich siódme poty na ćwiczeniach, aż zaczęli się buntować, a potem dał im przepustkę na całą noc, żeby mogli się wyszaleć. Zasłużyli na to. Jego plan nie był idealny, ale zważywszy na okoliczności i ograniczone zasoby, mógł uchodzić za solidny. Oficer FSB był pewien, że bez względu na to, co się wydarzy, jego podwładni nie tylko sobie z tym poradzą, ale też zareagują w dopracowany podczas treningów, profesjonalny sposób. Gdy pojawili się Irańczycy, rosyjscy gospodarze byli gotowi na ich przyjęcie.

Nie byli jednak przygotowani na przybycie ekipy Harvatha ani piekło, które miało się rozpętać.

W ostatni dzień szkolenia, gdy słońce wisiało już nisko nad horyzontem, irańscy instruktorzy oraz ich ochroniarze wsiedli do samochodów, by wrócić z Mikulicz do Homla. Irańczycy myśleli z niecierpliwym podnieceniem o pożegnalnych atrakcjach przed wylotem do Teheranu. Rosjanie mieli serdecznie dosyć swoich podopiecznych i myśleli tylko o zakończeniu zadania. Ani jednym, ani drugim nie było dane doczekać tego, czego pragnęli.

Na wąskim odcinku drogi wijącej się przez gęsty las kolumna pojazdów zwolniła, żeby pokonać ciasny zakręt. Gdy wszystkie samochody znów ustawiły się w jednej linii, na środek jezdni wyszedł Staelin, jeden z ludzi Harvatha, były żołnierz Delta Force. Oparł na ramieniu granatnik, wycelował i nacisnął spust. Jego broń, RPG-7, strzelała pociskami kumulacyjnymi, które przebijają pancerz pojazdu, wtłaczając do środka strumień gorących gazów wraz z gradem odłamków. Efekt jest podobny jak po wrzuceniu granatu przez uchylony właz. Członkowie załogi giną od razu albo odnoszą ciężkie rany.

Rosyjski kierowca jadący na przedzie nawet nie zdążył nacisnąć hamulca, gdy śmiercionośna głowica trafiła jego dongfenga. Tymczasem Haney, inny członek zespołu Harvatha, były zwiadowca marines, stanął na drodze z tyłu kolumny uzbrojony w taki sam granatnik i strzelił do drugiego pojazdu opancerzonego.

Gdy oba dongfengi stanęły w płomieniach, a Staelin i Haney wycofali się na bezpieczną odległość, Harvath wydał rozkaz dwóm innym podwładnym – weteranowi marines Preislerowi i byłemu komandosowi z Zielonych Beretów Johnsonowi – by przeszli do kolejnego etapu. To właśnie od tej części zamachu pochodziła jego nazwa – Operacja Hangar.

Po obu stronach drogi znajdowały się ustawione wzdłuż pobocza kierunkowe miny przeciwpiechotne M18A1 znane powszechnie jako Claymore. Umieszczony w nich ładunek materiału wybuchowego C4 miota w kierunku przeciwnika setki zatopionych w plastikowym korpusie stalowych kulek, które osiągają prędkość ponad trzystu metrów na sekundę.

Zapalniki min były połączone szeregowo, dzięki czemu Preisler i Johnson mogli je zdetonować jednocześnie. Siedzący w nieopancerzonych suburbanach ludzie nie mieli najmniejszych szans. Trzymając broń gotową do strzału, Amerykanie sprawdzili wszystkie samochody, aby się upewnić, że nikt nie przeżył. Kiedy Harvath rozpoznał Al-Masriego, strzelił do niego kilka razy, jakby chciał rozwiać wszelkie wątpliwości co do tego, kto był celem. Jego zespół wykonał serię zdjęć i zebrał dowody, które umożliwią analitykom CIA potwierdzenie tożsamości wszystkich ofiar.

Ostatnim punktem do odhaczenia na liście był specjalny dodatek, który Harvath i jego towarzysze mieli zostawić na miejscu zamachu w imieniu Ukraińców. Podobnie jak w przypadku kryptonimu operacji, tym razem również wykorzystali hollywoodzki motyw.

Od początku inwazji ktoś inspirował się klasycznym zimnowojennym filmem Czerwony świt i malował sprejem słowo „Wolverines” na rosyjskich pojazdach wojskowych zniszczonych na ukraińskiej ziemi. Teraz Amerykanie wyjęli przygotowane puszki z farbą i zrobili to samo, a potem spakowali swój ekwipunek i wycofali się w głąb lasu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: