W potrzasku - ebook
Nie wirus, lecz ludzie są najgroźniejszą zarazą…
Weekend w Świnoujściu miał być tylko chwilą oddechu od wypalonego małżeństwa i korporacyjnej rutyny. Julia Walter, ambitna menedżerka, przyjeżdża na konferencję o pandemii, szukając luksusu i spokoju. Zamiast tego spotyka widmo z przeszłości – byłego przełożonego, który kilka godzin później zostaje znaleziony martwy.
Świat po COVID-zie tylko udaje normalność, a pod jej powierzchnią wrze sieć powiązań, kłamstw i strachu. Kiedy wszystko wokół zaczyna się sypać, Julia odkrywa, że najbardziej przyciąga ją ten, którego powinna się bać. Bo czasem największe zagrożenie nosi maskę pragnienia.
W tej historii nikt nie jest przypadkowy. A pytanie nie brzmi „czy”, tylko: „kiedy padnie na Ciebie?”.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68205-87-9 |
| Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dłoń zdrętwiała jej tak bardzo, że ledwo mogła utrzymać nożyczki. Nie wiedziała już, ilu klientów dziś ostrzygła, ale ból w nadgarstkach i ramionach podpowiadał, że pobiła rekord. Szefowa zniknęła, jedna z koleżanek wracała z urlopu dopiero za tydzień, a drugiej rozchorował się dzieciak i w ostatniej chwili wypadła z grafiku. Cały dzień była więc sama. I jak na złość szczyt kolejki przypadł na późne popołudnie, kiedy po piętnastej do salonu zaczęli napływać kolejni klienci, przez co ostatnie dwie godziny były dla niej prawdziwą gehenną.
Poirytowani koniecznością długiego oczekiwania, siadali albo stawali za jej plecami i wsparci o ścianę gapili się w telefony. Najgorsze było to, że często czuła ich wzrok na swoim tyłku. Boże, jak ona tego nie znosiła! Każdy dzień w pracy przypominał jej, że dawna pasja do fryzjerstwa przekształciła się w męczącą rutynę, a ona sama stawała się narzędziem do golenia owiec – szybko, mechanicznie, bez chwili wytchnienia.
Otarła czoło przedramieniem i zerknęła na zegar. Jeszcze piętnaście minut. Jeszcze jeden klient. Starszy mężczyzna, może siedemdziesięcioletni, marudny i niezdecydowany.
– Wie pani co, może jednak przykrócimy te boki? Na dłużej starczy… – mruknął, przypatrując się swojemu odbiciu.
Westchnęła odrobinę za głośno, ale posłusznie spełniła prośbę. I wtedy rozległ się dźwięk dzwonka nad drzwiami. O tej porze zabrzmiał jak złowieszcze ostrzeżenie.
Do środka wszedł mężczyzna w okularach i długim płaszczu.
– Przepraszam, ale za chwilę zamykamy – powiedziała, starając się brzmieć uprzejmie, choć w środku aż kipiała ze zmęczenia i złości.
Nieznajomy nie odpowiedział, a za jego plecami pojawiło się dwóch kolejnych mężczyzn – rosłych, o egzotycznej urodzie. Wyglądali na… migrantów. „Jeszcze ich mi tu brakowało”, pomyślała z trwogą, obserwując, jak cała trójka rozsiada się na krzesłach.
– To nie potrwa długo – powiedział cicho ten w okularach.
Po prostu świetnie! Nie dość, że przylazł na ostatnią chwilę, to na dodatek jest bezczelny.
Zacisnęła zęby, wróciła do pracy, ale maruda na fotelu znów się poruszył.
– A może jeszcze trochę z góry? – Przesunął palcami po rzadkiej grzywce.
Nie odpowiedziała. Nożyczki cięły powietrze szybciej, niż faktycznie skracały włosy. Może tego nie zauważy, może wreszcie się zamknie. Ale nie…
– I jeszcze tu… – Wskazał inny punkt. Nie wytrzymała. W przypływie frustracji cięła zbyt blisko ucha.
– Ostrożnie, bo mi pani jeszcze ucho obetnie! – Zaśmiał się. – À propos! Był taki dowcip…
Nie słuchała. Myślami była już w domu, pod prysznicem, z kubkiem kawy na balkonie. Może zadzwoni do Przemka i odwoła wycieczkę na Jasne Błonia. Była zbyt zmęczona.
I wtedy coś się zmieniło.
Maruda chciał jeszcze podgolić kark, ale zanim zdążyła sięgnąć po brzytwę, ktoś ją uprzedził.
Mężczyzna w okularach wstał i delikatnym, ale stanowczym gestem odsunął ją na bok. Wstrzymała oddech. Chciała zaprotestować, ale on tylko przyłożył palec do ust.
Milcz.
Serce waliło jej w piersi, gdy klient poderwał się z krzesła, ale tamten ścisnął go za ramię i zmusił do pozostania na miejscu.
– Spokojnie… – powiedział mężczyzna w płaszczu i zręcznym ruchem wyjął z drewnianego uchwytu brzytwę. Lśniąca stal zatańczyła w świetle jarzeniówek.
Dwaj pozostali mężczyźni w jednej chwili znaleźli się po bokach klienta i przytrzymali go za ręce. Zaczął wrzeszczeć, lecz dźwięk zdusiła dłoń na jego ustach.
Ewelina cofnęła się pod ścianę, czekając na to, co miało nastąpić. Chciała krzyknąć, ale bała się, że jeśli choć piśnie, to będzie następna.
Ostrze powoli zbliżało się do karku marudy. I wtedy… nic.
Mężczyzna zaczął golić. Ruchy pewne, sprawne, fachowe. Skóra odsłoniła się pod jego dłonią jak pod cięciem mistrza.
Wypuściła powietrze. Może to był tylko żart? Może chciał jej pomóc?
A potem wszystko wydarzyło się w jednej sekundzie.
Nachylił się nad uchem klienta. Szepnął coś. A później jednym płynnym ruchem… odciął je.
Strumień krwi bryznął na pelerynę, na lustro, na jej narzędzia. Klient zawył, ona też. Osunęła się po ścianie, dławiąc krzykiem, który utknął jej w gardle.
Nie widziała, jak jeden z nich wyciąga fryzjerską taśmę i zakleja ranę. Jak drugi sięga po ucho, wsadza je klientowi do kieszeni koszuli, poklepując go po piersi jak po dobrze wykonanej usłudze.
Dzwonek nad drzwiami zabrzęczał ponownie. Kiedy otworzyła oczy, w pomieszczeniu została tylko ona i mężczyzna w płaszczu. Wyciągnął do niej dłoń. Tatuaż zajmował niemal całą jej powierzchnię.
– Chodź – powiedział spokojnie. – Nie bój się.
Wzięła drżący oddech i wbrew sobie podała mu rękę. Pomógł jej wstać, a potem usiadł na fotelu i poprawił okulary, jakby nic się nie stało.
– Nie martw się. Nic mu nie będzie. Potrzebował lekcji dobrych manier. Przyznasz, że był nieznośny?
Pokiwała głową.
– Widzisz? Wyświadczyłem ci przysługę. Możemy więc uznać, że to zostanie między nami, prawda?
– Tak… – wyszeptała.
– Doskonale. – Uśmiechnął się lekko. – A teraz… przytnij mi włosy. Trochę się spieszę.
Podłoga kleiła się od krwi. Przełknęła ślinę i podniosła nożyczki. Ręce jej drżały, ale zrobiła to, co musiała.ROZDZIAŁ 2
Zatrzymał auto i nie gasząc silnika, poszukiwał wzrokiem wolnego fragmentu parkingowej przestrzeni. Po kilku minutach jeden z samochodów opuścił plac, więc nie tracąc czasu, natychmiast zaparkował na zwolnionym miejscu. Jego czarne volvo S 60 najlepsze czasy miało już za sobą i pośród pozostałych luksusowych aut wyróżniało się jak biała czekoladka w pudełku pełnym ciemnych pralin.
Opuścił szybę, przyglądając się w zamyśleniu niecodziennej konstrukcji hotelu. Budziła w nim ambiwalentne emocje. Z jednej strony futurystyczne kształty robiły wrażenie, z drugiej odrzucały, epatując przesadą i efekciarstwem. Jeśli projektant tego budynku chciał zaszokować, to niezaprzeczalnie mu się udało. On jednak nie był pewien, czy w pozytywnym, czy negatywnym znaczeniu tego słowa. Kiedy tak się nad tym zastanawiał, wreszcie zaczęło dopadać go zmęczenie. Nie spał od co najmniej dwudziestu godzin i o ile wczoraj napędzała go adrenalina, to dzisiejsza podróż z Warszawy znużyła go zupełnie. Musiał się nieco pobudzić.
Zapalił lampkę podsufitki i wyjął ze schowka na rękawiczki dużą, szarą kopertę. Chciał jeszcze raz przejrzeć zdjęcia. Na twarzy ministra zdrowia nakreślił markerem duży, tłusty X. Robota została wykonana. Przerzucił je na spód. Kolejne oblicze, pucułowate i wyraźnie zmęczone życiem. Ten miał być następny. Zadanie wydawało się nieco bardziej skomplikowane, ale nie spodziewał się większych trudności.
Przyjrzał się następnej fotografii. Kobieta. Tym razem nie wystarczyło po prostu zabić. Musiał wzbić się na wyżyny kreatywności, dokonać czegoś, czego nie robił nigdy wcześniej.
Spojrzał w lusterko wsteczne. Zawiązał krawat, wygładził go kilkakrotnie, po czym przeczesał dłonią przydługie, ciemne włosy. I wtedy je dostrzegł… dwoje martwych oczu…
– Dasz radę, najdroższy…
Przeszedł go dreszcz.
Sięgnął po okulary w czarnych oprawkach i niebieską maseczkę chirurgiczną. Zanim założył jedno i drugie, ocenił stan zarostu. Nie golił się od dwóch dni, ale wyglądał schludnie.
Zmierzając do bagażnika, narzucił na siebie marynarkę. Zabrał bagaż i ruszył w kierunku przeszklonych drzwi. Na jego widok recepcjonistka uśmiechnęła się promiennie.
– Witamy w hotelu Calypso.
– Dobry wieczór. Macie jeszcze wolne pokoje?
– Oczywiście.
***
– Kolejna technika, którą chciałbym państwu przedstawić, to tak zwana finalizacja próbna… Pewnie już o niej słyszeliście…
„A żebyś wiedział…” – skwitowała w myślach Julia, stojąc przy drzwiach sali, w której trwało szkolenie. Facet mówił do mikrofonu, więc każde słowo docierało do niej wyraźnie. Nagle poczuła znajomą, duszącą niechęć. Wiedziała, że tej walki nie wygra. Sięgnęła po telefon i wystukała kilka zdań:
Gosiu, i tak przegapiłam zbyt dużo. Nie będę wchodzić w trakcie zajęć. Odpuszczam. Idę do baru. Czekam na ciebie. Do zobaczenia.
W drodze do windy przez chwilę rozważała, czy nie wstąpić do pokoju i nie wskoczyć w coś luźniejszego. Ale nie. Najpierw drink, jak najszybciej potrzebowała relaksu.
Bar tętnił życiem. Powietrze pulsowało rozmowami, sporadycznym śmiechem i cichą, sączącą się z głośników muzyką. Julia dostrzegła kilka wolnych stolików i dwa puste hokery przy barze, jakby czekały właśnie na nią.
Uśmiechnęła się pod nosem i podeszła.
– Czego się pani napije? – zapytał barman, który pojawił się przy niej w mgnieniu oka.
Młody, przystojny, w czarnej satynowej koszuli, poruszał się z pewnością siebie kogoś, kto doskonale zna swój fach.
– Może margarity?
– Świetny wybór.
Klepnął dłonią w bar i z nonszalanckim uśmiechem zabrał się do pracy. Julia obserwowała go z fascynacją, gdy zwilżał brzegi kieliszka limonką, zanurzał go w soli, potem przerzucał shaker nad głową i łapał go za plecami, jakby występował przed publicznością. Wlał wszystkie składniki, dorzucił kilka kostek lodu i zakręcił shakerem, potrząsając nim energicznie na wysokości ucha.
Po chwili jasnozielony koktajl wypełnił szkło. Barman ozdobił kieliszek kawałkiem cytrusa i z satysfakcją przesunął go w jej stronę.
– Voilà!
Julia upiła łyk.
– I jak? – zapytał, przyglądając się jej uważnie.
– Wyśmienity.
Chłopak lekko się ukłonił, jak artysta po popisowym numerze, ale zanim zdążył powiedzieć coś więcej, jego spojrzenie uciekło za jej plecy.
Poczuła czyjś dotyk na ramieniu.
– Julia! No i znowu się spotykamy!
Rozpoznała głos natychmiast. Skalski. „Wprost nie mogę uwierzyć we własne szczęście” pomyślała z niesmakiem, zaciskając palce na kieliszku.
Mężczyzna chybotał się na nogach, a jego twarz błyszczała od potu.
– Dla mnie to, co zwykle… – rzucił w stronę barmana, który wyraźnie stracił cały swój zapał. Zmrużył oczy, po czym postawił przed Skalskim szklankę whisky.
– No to za spotkanie! – Skalski uniósł szkło i stuknął nim w kieliszek Julii tak mocno, że kilka kropel margarity wylało się na jej spódnicę.
Julia zacisnęła zęby. Nie była pewna, co zirytowało ją bardziej: plama czy fakt, że ten kretyn nawet tego nie zauważył.
– No to wreszcie możemy spokojnie pogadać… – wybełkotał, opierając podbródek na dłoni.
Marynarka napięła się na jego brzuchu do granic możliwości, a krawat – zdecydowanie za krótki – spoczął na nim groteskowo. Barman wycofał się do innych klientów, zostawiając Julię samą w niechcianym towarzystwie.
– Wiesz, że po twoim odejściu nie miałem już tak dobrego pracownika? – czknął.
Julia zmusiła się do uśmiechu.
– Miło słyszeć.
– Nic dziwnego, że Angole cię docenili. Jak nazywała się ta twoja firma?
– Smith & Adams Medical Equipment.
– Aaa, no tak. Pewnie załatwiasz im milionowe kontrakty, co?
– Trochę mnie przeceniasz. Ale faktycznie, radzimy sobie. Branża medyczna jest wymagająca, a konkurencja drapieżna.
Skalski zakołysał szklanką, przechylił i wypił do dna.
– Oj tak, coś o tym wiem… – zachichotał, odstawiając ją na bar.
Rozejrzał się za barmanem i pstryknął palcami. Julia kątem oka dostrzegła, jak chłopak posyła Skalskiemu krótkie, pełne pogardy spojrzenie, na które nie reagował.
– Nawet nie wiesz, jakie to cholerne zrządzenie losu, że akurat teraz się spotykamy – wymamrotał, przybliżając się jeszcze bardziej.
Poczuła na skórze jego gorący, przesiąknięty whisky oddech.
– Muszę ci powiedzieć, Julka, że nic się nie zmieniłaś przez te wszystkie lata… Nadal jesteś tak cholernie…
Położył jej dłoń na biodrze. Tego było już za wiele!
Sięgnęła po telefon i zerknęła w ciemny ekran.
– Przepraszam, to ważne – powiedziała nagle.
Przyłożyła aparat do ucha i przez kilka sekund udawała, że słucha rozmówcy, od czasu do czasu kiwając głową.
Kiedy schowała telefon, spojrzała na Skalskiego z przepraszającym uśmiechem.
– Wybacz, Janusz, ale muszę lecieć. – Dopiła margaritę i odstawiła kieliszek. – Wiesz, jak jest. Obowiązki wzywają.
Odwróciła się i odeszła, nie oglądając się za siebie.
***
Proszenie recepcjonistki o numer pokoju Skalskiego nie miało sensu. Dziewczyna, powołując się na przepisy o ochronie danych osobowych, i tak by go nie podała. Skalski był jednak pijakiem i to znacznie ułatwiało sprawę. Jeśli nie zastanie go w apartamencie, to musiał być tutaj.
Nie pomylił się. Siedział przy barze, pochylony nad szklanką, bełkocząc coś do znudzonego barmana.
Zajął miejsce przy kontuarze w bezpiecznej odległości od niego. Zamówił vesper martini, zanim jednak zdjął maseczkę, rozejrzał się uważnie. W lokalu były dwie kamery. Pierwsza, zawieszona nad barem, śledziła każdy ruch barmana. Druga, zamontowana głębiej w sali, obejmowała większą część pomieszczenia. Upewnił się, że siedzi w martwym punkcie.
Upił łyk drinka i obserwował.
Skalski się rozkręcał – ględził coś niezrozumiale, wymachiwał rękami, a jego głos wżerał się w otoczenie jak upierdliwa mucha. Barman, do tej pory uprzejmy, nie był już w stanie ukryć irytacji.
Patrzył na nich obu i kalkulował.
Gdyby chodziło tylko o pozbycie się Skalskiego, byłoby to dziecinnie proste. Opcji miał mnóstwo. Skalski chlał jak smok – wcześniej czy później będzie musiał opróżnić pęcherz. Mógłby pójść za nim do kibla, wyczekać na odpowiedni moment, zacisnąć na szyi metalową linkę i wciągnąć go do szaletu. Czysto, szybko, bez zbędnego hałasu.
Albo inny wariant.
Skalski, przyzwyczajony do luksusu, pewnie zarezerwował apartament na jednym z najwyższych pięter. Wystarczyłoby wejść do środka razem z nim, otworzyć drzwi balkonowe… A potem? Jedno mocne pchnięcie i gotowe. Jego cielsko roztrzaskałoby się na deptaku kilkadziesiąt pięter niżej, wywołując panikę wśród gości. Następnego dnia lokalne media miałyby gotowy nagłówek: „Biznesmen wypada z balkonu hotelu Calypso. Nieszczęśliwy wypadek czy samobójstwo?”.
No i była jeszcze trzecia opcja – najprostsza ze wszystkich. Po prostu wyjąć broń i strzelić mu w łeb. Jednak tym razem sprawa wymagała więcej finezji. Musiał zabrać fant, robiąc przy tym jak najmniej bałaganu.
Obserwował Skalskiego. Wyglądał, jakby miał już dość. Kwadrans później podniósł się z hokera i chwiejąc lekko, przeniósł uwagę na inny cel. Kobieta, do której się przysiadł, zareagowała z chłodnym dystansem. Było w niej coś, co przykuło jego uwagę.
Zmrużył oczy.
Czy to…? Nie… To niemożliwe.
A jednak.
Kobieta ze zdjęcia. Czy naprawdę szczęście aż tak mu dopisywało?
Próbował wychwycić fragmenty rozmowy, ale wokół było zbyt głośno. Na pewno babka miała dość towarzystwa Skalskiego. Kiedy podniosła się z krzesła, podążył za nią.
***
Julia przemierzała lobby, raz jeszcze spoglądając na poplamioną spódnicę. „Pieprzony palant” – zaklęła w myślach. Nie miała wyjścia: zanim spotka się z pracownikami, będzie musiała się przebrać. Przy windzie kłębił się tłum, więc zamiast czekać, postanowiła wyjść na zewnątrz, by ochłonąć. Może do tego czasu materiał zdąży choć trochę wyschnąć.
Przeszła przez patio, mijając grupki gości, nad którymi unosiły się tumany papierosowego dymu. Skrzywiła się. Nienawidziła tego smrodu. Aby się od niego uwolnić, musiała przejść na plażę. Zsunęła szpilki i zanurzyła bose stopy w chłodnym piasku. Słyszała szum fal rozbijających się o brzeg. Ich białe grzywy pobłyskiwały w blasku nisko zawieszonego księżyca. Wiejący od morza wiatr zawirował wokół niej, jakby uradowany jej niespodziewaną obecnością chciał porwać ją do tańca. Odrzuciła zaproszenie i przycisnęła ramiona do piersi. Wychodzenie bez kurtki nie było najlepszym pomysłem. Już miała zawrócić, gdy usłyszała:
– Piękny wieczór, prawda?
Odwróciła się zaskoczona. Stał przed nią wysoki mężczyzna z rękami wciśniętymi w kieszenie spodni. Patrzył przed siebie, tak jak jeszcze chwilę temu ona. Jego twarz częściowo skrywał mrok, ale nawet teraz mogła stwierdzić, że był przystojny. I młodszy od niej.
– To prawda – odpowiedziała, odgarniając z twarzy niesforny kosmyk.
– Przyjemna odmiana od tego, co dzieje się w środku – powiedział, ruchem głowy wskazując hotel.
– Zdecydowanie.
– Dawid.
Wyciągnął dłoń. Uścisnęła ją, odwzajemniając uśmiech.
– Julia.
– Po której stronie barykady jesteś? – zapytał.
Zmarszczyła brwi.
– To znaczy?
– W tym hotelu są dwie grupy ludzi: ci, którzy chcą sprzedać, i ci, którzy chcą kupić. Do której należysz?
– Do pierwszej. A ty?
– Do drugiej. Jaką firmę reprezentujesz?
– Smith & Adams Medical Equipment. Główna siedziba mieści się w Londynie, ale mamy filię w Szczecinie. A dla kogo ty pracujesz?
– Prywatna klinika „Twoje Zdrowie”. Działamy we Wrocławiu.
– „Twoje Zdrowie”? Brzmi jak toast.
Dawid zaśmiał się, poprawiając okulary.
– Masz rację. A skoro o tym mowa… może wejdziemy do środka i napijemy się czegoś? Widzę, że zmarzłaś.
Podrywał ją? Jeśli tak, to musiał zauważyć obrączkę, gdy ściskali sobie dłonie. Zerknęła w stronę rozświetlonego patio, zwlekając z odpowiedzią. Może odrobinę za długo.
– Dziękuję za propozycję, ale jestem umówiona z zespołem.
– Rozumiem. – Skinął głową. – Pewnie się jeszcze spotkamy, ale… gdyby nie, może wymienimy się wizytówkami? Kto wie, może uda się ubić jakiś interes.
Znów ten uśmiech. Wahała się przez moment, ale w końcu sięgnęła do torebki po etui z wizytówkami. Przed wyjazdem do Świnoujścia upewniła się, że ma ich odpowiedni zapas.
– Proszę.
Dawid wziął wizytówkę i ostentacyjnie zaczął klepać się po kieszeniach.
– Cholera… – skrzywił się. – Chyba już wszystkie rozdałem, ale… powinienem mieć je w pokoju…
Urwał, najwyraźniej zdając sobie sprawę, jak to zabrzmiało. Wyglądał na zakłopotanego. Julia postanowiła wybawić go z opresji.
– Nie szkodzi. Masz mój adres mailowy, odezwij się, to prześlę ci naszą ofertę. Mamy teraz ciekawe promocje. Zwłaszcza na respiratory.
– Chętnie się zapoznam.
– A teraz muszę już lecieć. Chyba i tak jestem spóźniona.
– Jasne. Miło było poznać.
– Wzajemnie.
Po raz ostatni się uśmiechnęła i ruszyła w stronę hotelu. Otrzepując stopy z piasku i wsuwając je w szpilki, walczyła z pokusą, by obejrzeć się za siebie. Ostatecznie zdołała się jej oprzeć.ROZDZIAŁ 3
Smith & Adams Medical Equipment Inc. miało swoją siedzibę w Szczecinie przy placu Rodła, w budynku Pazimu, kompleksu pełniącego funkcję biurowca, centrum bankowego oraz hotelu. Jaskrawe światła ciemnej limuzyny przesuwały się po szklanej ścianie budynku, kiedy samochód wjeżdżał na niewielki parking tuż przed nim. Mężczyzna siedzący na tylnej kanapie zerknął na niego przez przyciemnioną szybę. Pamiętał, że kiedy ujrzał budowlę po raz pierwszy, przyszedł mu na myśl prom kosmiczny, który miał za chwilę wystartować ku rozgwieżdżonemu niebu.
Auto zatrzymało się, kierowca i pasażer wysiedli. Pierwszy ruszył w stronę tylnych drzwi, aby otworzyć je przed swoim ojcem, drugi cierpliwie czekał.
– Pozbyliście się ciała? – zapytał mężczyzna, wysiadając.
– Tak, padre.
Mężczyzna ściągnął poły płaszcza i ruszył w kierunku wejścia. Jego zachowanie w salonie fryzjerskim okazało się niepotrzebne. Spowodowało bałagan, który trzeba było posprzątać i zabrało im czas, którego nie powinni trwonić. Ale ten człowiek wyjątkowo go irytował, a ta dziewczyna – przeczesał dłonią świeżo przycięte włosy – w jakiś niewytłumaczalny sposób wzbudziła jego sympatię i, mimo stresującej sytuacji, naprawdę dobrze się spisała.
Chwilę później byli już w środku, stojąc przed barierką blokującą dalsze przejście. Starszy ochroniarz podniósł się z miejsca.
Wieczorami w każdy inny dzień tygodnia ruch wyraźnie malał, ale w piątek goście chętnie odwiedzali znajdującą się na ostatnim piętrze restaurację. Z jej okien rozciągał się zapierający dech w piersi widok na nocny Szczecin. Oni nie przyjechali tu jednak, aby napawać się nim przy kolacji.
– Dobry wieczór, my do dyrektora Tomasza Domagalskiego.
– Dobry wieczór. – Ochroniarz wyglądał, jakby fakt, że mówią po polsku, przyjął z wyraźną ulgą. – Nie wiem, czy pan dyrektor jest jeszcze w biurze.
– Proszę sprawdzić.
Pracownik ochrony skinął głową, podniósł słuchawkę telefonu i przyglądając się im podejrzliwie, wybrał numer dyrektora szczecińskiego oddziału Smith & Adams Medical Equipment.
***
Tomasz Domagalski zerknął na zegarek. Dochodziła osiemnasta. Obiecał Dorocie, że będzie dziś w domu wcześniej, aby spędzić z nią i dzieciakami trochę czasu, zanim wyjedzie do Świnoujścia. Planował wspólne wyjście do kina, ale gdy spojrzał na stos raportów, wydruków zamówień i dokumentów przetargowych piętrzący się na biurku, wiedział, że znów nie dotrzyma słowa. Czasu było mało, a pracy wciąż za dużo.
Kiedy kilka lat temu Anglicy zaproponowali mu posadę w Szczecinie, długo się wahał. Był warszawiakiem z krwi i kości, a przeprowadzka nie uśmiechała się ani jemu, ani Dorocie. Żona kochała swoją pracę księgowej, dzieci – Natalia i Paweł – nie chciały słyszeć o zmianie szkoły i porzuceniu przyjaciół. Ostatecznie jednak zgodzili się, bo wiedzieli, jak bardzo zależało mu na awansie. Poświęcili się dla niego, a on obiecał im wszystko wynagrodzić.
Spełniał więc każdą ich zachciankę, ale pieniędzmi nie mógł kupić tego, czego potrzebowali najbardziej – jego obecności. Wracał późno i gdy w końcu przekraczał próg domu, okazywało się, że każdy miał już swoje plany. Dorota wychodziła na fitness, dzieciaki siedziały przy komputerach, a on, wykończony, zasypiał w fotelu. Tak wyglądała ich codzienność, którą planował zmienić, zaczynając od tego weekendu. Wszystko wskazywało jednak na to, że znów zawiedzie.
Pandemia była złotym czasem dla firm takich jak Smith & Adams Medical Equipment. Ale wszystko, co dobre, ma swój kres. Choć zapotrzebowanie na respiratory wciąż utrzymywało się na wysokim poziomie, wszyscy wiedzieli, że po zapowiadanej przez resort zdrowia kolejnej fali pandemii popyt gwałtownie spadnie.
To był ostatni moment, by zarobić. Londyn dał mu jasno do zrozumienia, że największe nadzieje pokłada w szczecińskim oddziale. Tomasz czuł ciężar odpowiedzialności. Musiał udowodnić Anglikom, że postawili na właściwego konia. Nie mógł zawieść. A to oznaczało jedno – jego rodzina znów schodziła na dalszy plan.
Zadzwonił telefon.
– Panie dyrektorze, ma pan gości – oznajmił ochroniarz.
Tomek zmarszczył brwi. W piątek o tej porze nikt nie przychodził bez zapowiedzi.
– Kto to?
– Nie wiem, ale przynajmniej jeden z nich wygląda na biznesmena.
Zawahał się, po czym odparł:
– Niech pan ich wpuści.
Odłożył słuchawkę i przeczesał włosy obiema dłońmi. Zapiął ostatni guzik koszuli, poprawił krawat i narzucił marynarkę. Biuro znajdowało się na szóstym piętrze, miał więc kilka minut. Pospiesznie ułożył dokumenty w schludny stos, część wrzucił do szuflady, a brudny kubek po kawie wsunął do szafki. Zapalił mocniejsze światło i rzucił ostatnie spojrzenie na pokój. Nie było najgorzej.
Już miał wyjść nieznajomym naprzeciw, gdy usłyszał wyraźny odgłos kroków. Otworzył drzwi i uśmiechając się szeroko, spojrzał na zmierzających w jego kierunku mężczyzn. Wszyscy trzej mieli na twarzach maseczki.
– Dobry wieczór – przywitał się ostrożnie. – A panowie to…?
– Ktoś, kto bardzo chciałby z panem porozmawiać – odezwał się najstarszy z nich, ubrany w długi popielaty płaszcz. Mówił z wyraźnym akcentem. – I być może przedstawić panu interesującą propozycję współpracy.
Miał około sześćdziesięciu lat, kręcone, zaczesane do góry siwiejące włosy i pociągłą twarz. Spoglądał na Domagalskiego przenikliwie znad okularów w cienkiej oprawie. Towarzyszący mu młodzi mężczyźni wyglądali na Ormian, Rumunów albo… Romów. Tomek w duchu modlił się, aby to nie byli ci ostatni. Z Cyganami zawsze były problemy.
– Możemy zająć panu chwilę? – zapytał uprzejmie nieznajomy. Jednak jego ton wcale nie uspokoił Tomka. Był niemal pewien, że odmowa nie wchodziła w grę. Nie mając wyboru, uchylił drzwi szerzej.
– Zapraszam.
Mężczyzna wszedł do środka, dwaj pozostali ruszyli za nim niczym cienie.
– Reprezentujemy kilka firm medycznych i farmaceutycznych, głównie z Włoch – kontynuował, siadając w fotelu.
„A więc jednak Włosi”– pomyślał Domagalski. Nieznaczny ruch ręki tamtego przykuł jego spojrzenie. Dostrzegł na niej tatuaż i stwierdził, że to nie może zwiastować niczego dobrego. Przełknął z trudem ślinę, która nagle niespodziewanie zaczęła zalegać mu w ustach.
– Przepraszam, ale chyba nie dosłyszałem pana nazwiska.
– Oj, rzeczywiście, proszę wybaczyć. Nazywam się Angelo Riva.
Włoch podał mu dłoń, którą Tomasz niechętnie uścisnął. Ta chwila wystarczyła, żeby przyjrzał się dokładniej jego tatuażowi. Ciemnozielony wzór przypominał trójząb lub koronę wpisaną w gwiazdę albo… monstrancję. W każdym razie kojarzył mu się z jakimś chrześcijańskim motywem.
– Tomasz Domagalski. Miło mi.
– Znam pana nazwisko, dyrektorze. I doceniam imponujące wyniki pańskiej filii.
Brzmiało to jak komplement, ale Tomek nie odebrał tego w ten sposób.
– Firmy, które reprezentuję, poszukują współpracowników na europejskich rynkach – kontynuował Riva. – Jedna z nich od dawna uważnie przygląda się Smith & Adams Medical Equipment.
Domagalski niespokojnie poruszył się w fotelu. Podczas niezliczonych szkoleń uczono go, że to oczy zdradzają prawdziwe emocje rozmówcy. W spojrzeniu Włocha dostrzegł coś, co sprawiło, że ścisnęło go w żołądku.
– I jest pod wielkim wrażeniem – dodał Riva, pochylając się nieco do przodu i kładąc dłonie na biurku.
– To bardzo miłe… – wymamrotał Tomek. – A o jakiej firmie konkretnie mowa?
– Włoski dostawca sprzętu medycznego. Specjalizuje się dokładnie w tym samym, co pańska firma. Właściciel ma duże aspiracje i poszukuje nowych rynków. Zanim zwrócił się do mnie, dokładnie przeanalizował wasze dokonania. Smith & Adams Medical Equipment działa niemal w całej Europie, ale nie ma was we Włoszech, Albanii, Czarnogórze, Bośni i Hercegowinie. Współpraca ma sens tylko wtedy, gdy przynosi korzyści obu stronom. A takie z pewnością może zapewnić państwu mój klient.
Domagalski zauważył, że Riva konsekwentnie unika zarówno nazwy firmy, jak i nazwiska swojego pracodawcy. W normalnych okolicznościach zapytałby o nie w pierwszej kolejności, ale skoro Włoch nie wychodził z inicjatywą, on również nie zamierzał naciskać. Jedyne, czego pragnął, to aby ten człowiek i jego ludzie jak najszybciej zniknęli z jego biura.
– A jak pański klient wyobraża sobie tę współpracę? – zapytał Tomek.
– To proste – odparł Angelo Riva, jakby zaskoczony, że w ogóle musi to wyjaśniać. – Chciałby, abyście pomogli mu zainteresować jego produktem odbiorców w Polsce. A nawet – zawahał się na moment – nie bójmy się tego słowa, polecili go potencjalnym klientom. Przede wszystkim szpitalom i klinikom, zarówno publicznym, jak i prywatnym. Ale nie tylko. – Zrobił pauzę, mierząc Domagalskiego wzrokiem. – S&AME, firma o tak ugruntowanej pozycji, z pewnością nie miałaby z tym problemu. Oczywiście, w zamian mój pracodawca zaoferowałby to samo.
Tomek pokiwał głową, maskując sceptycyzm. Nawet gdyby chciał przedstawić propozycję centrali w Londynie, nie było szans, żeby Anglicy się nią zainteresowali. Smith & Adams Medical Equipment radziło sobie doskonale bez ekspansji na Włochy. Nie zamierzał jednak mówić tego wprost.
– Doceniam pański czas i propozycję – powiedział. – Ale, jak zapewne pan rozumie, nie ja podejmuję decyzje o wyborze biznesowych partnerów.
Riva uniósł brew i lekko się uśmiechnął.
– Doskonale to rozumiem. Ale niewątpliwie ktoś taki jak pan ma posłuch u szefostwa i mógłby zarekomendować naszego klienta. I tylko tego od pana oczekuję…
„I tylko tego od pana oczekuję?” Słowa, które przed chwilą wypowiedział Riva, odbiły się w głowie dyrektora szczecińskiej filii głośnym echem. Ten człowiek pojawił się w jego biurze przed pięcioma minutami z jakąś tajemniczą i zupełnie abstrakcyjną ofertą. Nie miał prawa niczego od niego oczekiwać.
Unikając spojrzenia rozmówcy, zerknął na zegarek.
– Późno się zrobiło…
Riva pokiwał głową.
– Rzeczywiście. A przecież mamy weekend. Zapewne wolałby pan spędzić czas z rodziną, zwłaszcza że jutro wybiera się pan do Świnoujścia.
Tomek zesztywniał. Nawet nie próbował maskować zdziwienia, wiedział, że nie zdoła tego zrobić. Riva dostrzegł to i uśmiechnięty zerknął przez ramię na swoich ludzi. Ci odpowiedzieli mu identycznym, nieco drapieżnie rozbawionym wyrazem twarzy.
– Oczywiście, wiem o jutrzejszej konferencji z ministrem zdrowia. Wezmą w niej udział najwięksi gracze w branży. Naturalnie pańska firma nie odpuściłaby takiej okazji. Mam rację?
Domagalski zmusił się do uśmiechu i niemal wycedził przez zaciśnięte zęby:
– Stuprocentową.
– No właśnie. Dlatego… – Włoch podniósł się z fotela. – Nie będę zabierał panu więcej czasu. Miasto jest rozkopane, dotarcie do domu zajmie panu przynajmniej czterdzieści minut. Warszewo, prawda?
Domagalski poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy. Serce podeszło do gardła. Skąd on to wiedział?! Zresztą, to nie miało znaczenia. Ważne było, że w tych słowach kryło się coś więcej niż zwykła wiedza. To była groźba. Ukryta pod warstwą uprzejmości, ale wyraźnie wyczuwalna.
– To też wiem, panie dyrektorze. To i wiele więcej, i powiem panu, co z tym zrobimy – kontynuował Włoch, sięgając po wizytówkę ze stojaka. Wsuwając ją do kieszeni, uśmiechnął się lekko. – Wkrótce się do pana odezwę. Radzę odebrać telefon. Oczekuję, że pańscy ludzie zrobią wszystko, by zainteresować resort naszymi respiratorami. To produkt, który dostarczymy w każdej ilości, w dowolne miejsce na świecie, w bardzo dobrej cenie. Jeszcze dziś będzie pan miał ofertę mojego klienta na mailu.
Wsunął kartonik do kieszeni.
– A teraz proszę wracać do domu. Jestem pewien, że Dorota ugotowała coś pysznego na kolację. – Uśmiechnął się. – Muszę przyznać, że wyjątkowo piękna z niej kobieta.
Wyszli.
Tomek słyszał odgłos oddalających się kroków. Drzwi windy otworzyły się i zamknęły, a on siedział jeszcze długo, niezdolny do najmniejszego ruchu.ROZDZIAŁ 4
Komisarz Marcin Krauze zatrzymał auto tuż przed moknącymi w strugach deszczu ludźmi. Lało coraz intensywniej, ale najwyraźniej nie przeszkadzało to dziennikarzom w wykonywaniu ich roboty. Fotoreporterzy pstrykali zdjęcia, operatorzy próbowali znaleźć choć odrobinę wolnej przestrzeni dla swoich kamer, redaktorzy przepychali się przed policyjną taśmą, napinając ją do granic możliwości. Ich przeciwdeszczowe płaszcze połyskiwały w świetle ulicznych latarń i samochodowych reflektorów niczym focze skóry.
– Oni czasami naprawdę przypominają mi zombie – skomentował i zerknął na siedzącą obok partnerkę. – Wiesz, takie z filmów, które z wyciągniętymi przed siebie łapskami brną do przodu bez względu na wszystko. Tobie nie?
– W środku spotkasz kogoś znacznie gorszego. – Komisarz Katarzyna Zaorska narzuciła na głowę kaptur i wysiadła z samochodu. Krauze westchnął ciężko, przyznając jej w duchu rację. Miała na myśli prokurator Iwonę Wolską, kobietę, którą przed laty Bóg postawił na jego drodze tylko po to, żeby mu dopiec. Byli małżeństwem niespełna dziesięć lat i Marcin głęboko wierzył, że czasem spędzonym u jej boku zasłużył sobie na niebo. Jeżeli miał za coś odpokutować, aby tam trafić, to robił to już za życia, na tym łez padole. Istniała bowiem tylko jedna rzecz gorsza od byłej żony… była żona, która jest twoim bezpośrednim przełożonym. Ale widział też w tym dobre strony, a w zasadzie jedną: ich dziewięcioletni syn, który niestety mieszkał z matką.
Krauze obserwował w zamyśleniu Zaorską podążającą w stronę „zombiaków”. Była niewysoką brunetką o wysportowanej sylwetce i właścicielką jednego z najlepszych tyłków, jakie widział w życiu. Przez chwilę kontemplował widok, po czym postawił kołnierz skórzanej kurtki, nasunął na głowę czapkę z daszkiem i pięć sekund później był już przy niej.
– No dalej, proszę się przesunąć, policja! – krzyczał.
Efekt był jednak odwrotny od zamierzonego i dziennikarze dla odmiany teraz to ich obrali sobie za cel.
– Czy w środku jest minister Wiktor Godlewski?
– Czy to było samobójstwo?!
– Z drogi! – Zaorska, w przeciwieństwie do swojego partnera, nie zamierzała się patyczkować. Podążała przed siebie niczym taran, odpychając mikrofony, aparaty i kamery.
– Czy ktoś go zabił?!
– Kto go znalazł?!
Kolejne pytania wybrzmiewały w równym rytmie niczym refren nudnej piosenki.
Zaorska rozsunęła poły dżinsowej kurtki, prezentując zawieszoną na szyi odznakę. Młody policjant pilnujący wejścia na posesję uniósł przed nimi żółtą taśmę, kiedy w świetle kamer podążali w stronę domu. Drzwi były otwarte, ich również strzegło dwóch funkcjonariuszy. Ubrani w białe kombinezony technicy kręcili się po przestronnym wnętrzu. Tutaj też rozbłyskały flesze aparatów, tym razem jednak to nie komisarzom robiono teraz zdjęcia, a zwisającemu z balustrady schodów ciału.
– O ja pierdolę. – Krauze zdjął z głowy bejsbolówkę, podrapał się po czole, po czym ponownie umieścił ją na miejscu. Przez kilkanaście długich sekund zarówno on, jak i Zaorska nie mogli oderwać wzroku od wisielca. Wiktor Godlewski, minister zdrowia, którego w ciągu ostatniego roku widzieli w telewizji niemal codziennie, ubrany w dresowe spodnie i luźny T-shirt, dyndał teraz dobre dwa metry nad ziemią. Miał otwarte, wybałuszone oczy, a z ust groteskowo sterczał mu kawałek języka.
– Niezły bajzel, co? – usłyszeli za plecami. Aspirant Sulęcki wysunął w ich kierunku pudełko z lateksowymi rękawiczkami, jakby w środku zamiast nich znajdowały się ciastka. Krauze skorzystał z „poczęstunku”, Zaorska wyjęła z kieszeni własne.
– Sam to sobie zrobił? – zapytała.
– Moim zdaniem nie, ale poczekajmy na werdykt. –Tym razem aspirant wskazał na szczyt schodów, na którym nagle zmaterializowały się dwie osoby. Prokurator Iwona Wolska stała ze splecionymi na piersi rękoma, słuchając tego, co ma jej do powiedzenia Adam Pilarczyk, biegły z zakresu medycyny sądowej. Wolska rzadko występowała w roli słuchacza, wolała wygłaszać kwieciste monologi, o czym Krauze doskonale wiedział ze swojego bogatego doświadczenia. Teraz jego była żona wpatrywała się uważnie w lekarza niemal jak przestraszona uczennica, spijająca z profesorskich ust każde słowo. Ostatecznie to ona miała za chwilę wyjść do czekających przed domem krwiożerczych „zombie”, aby rzucić im jakikolwiek ochłap. Pilarczyk uchodził za autorytet w swojej dziedzinie, ale Wolska nie uznawała autorytetów, no, chyba że te, od których bezpośrednio zależało jej „być albo nie być”. A w tym przypadku, biorąc pod uwagę rangę sprawy i fakt, że wisielcem był prawdziwy VIP, zarówno jedno, jak i drugie mogło okazać się prawdopodobne. Krauze przypuszczał, że za moment na miejscu pojawi się cały pieprzony zespół prokuratorów z generalnym na czele. Nie zdziwiłby się wcale na widok premiera albo nawet samego prezydenta. W tym kraju nic nie było go już w stanie zaskoczyć.