- W empik go
W proch się obrócisz - ebook
W proch się obrócisz - ebook
Czy to możliwe, by znów zagrażała nam dżuma, największa epidemia, która zabiła jedną trzecią ludności Europy? John Motram, biolog komórkowy z Newcastle University usiłując udowodnić, że dżumę wywołał nieznany wirus, wybiera się do szkockiego opactwa, gdzie spoczywają zabalsamowane zwłoki ofiar zarazy. Niestety uczony już pierwszego dnia badań zapada na tajemniczą chorobę, łudząco przypominającą dżumę. Dr Dunbar podejmuje heroiczną walkę o życie chorego naukowca i przemierzając podziemne krypty pełne zabójczych zarazków, odkrywa przerażające plany pewnej fundacji. ,,W proch się obrócisz" to ósmy z thrillerów o śledztwach dra Dunbara, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności serii. Jeśli lubisz thrillery naszpikowane medycznymi zagwozdkami o wirusach i szukasz powieści z mistrzowsko nakreślonymi postaciami, oto lektura idealna dla ciebie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-3819-0 |
Rozmiar pliku: | 475 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ale to jakiś obłęd. Jesteś absolutnie pewien?
– Tak, proszę pana. Niestety, nie ma wątpliwości. Wyniki są oczywiste.
Szpitale i gabinety lekarskie w publicznej służbie zdrowia zwykle wyglądają na to, czym są – wszędzie sprzęt i akcesoria medyczne, w powietrzu zapach środków odkażających – tymczasem w prywatnych lecznicach jest dokładnie odwrotnie. Gabinet lekarski sir Laurence’a Samsona przy Harley Street umeblowano na wzór najlepszych angielskich domów, co dawało bogatym pacjentom pewność, że pieniądze i status społeczny pomogą im w leczeniu, tak jak pomogły już we wszystkich innych dziedzinach ich życia.
– Chryste. – Młody mężczyzna opadł na skórzany fotel, jakby nagle stracił władzę w nogach. – Samson, właśnie skazałeś mnie na śmierć.
Laurence nie przerywał kłopotliwej ciszy.
Pacjent potarł czoło, jak gdyby podświadomie starał się wymazać z pamięci przerażające konsekwencje informacji, którą usłyszał.
– Ile mi zostało?
Samson spróbował wykonać uspokajający gest.
– Nie roztrząsajmy tego. Dziś, przy odpowiednich lekach i uważnej obserwacji, można znacząco opóźnić istotne objawy choroby.
– Ale w końcu... i tak mnie dopadnie, prawda?
– Niestety, na to nie ma leku.
Młody mężczyzna patrzył w otchłań przez pełne trzydzieści sekund.
– Podać panu szklankę wody?
– Pieprzyć wodę, Samson. Potrzebuję drinka.
Laurence zamyślił się na chwilę, jakby zastanawiał się, czy posłuchać prośby, po czym wstał, podszedł do sekretarzyka i otworzył barek z alkoholami. Nalał do kryształowej szklanki solidną porcję dobrej whisky Single Malt i podał pacjentowi.
– Nie napijesz się ze mną? – zapytał młodzieniec oskarżycielsko. – To ma być początek podróży tą długą i samotną drogą? Lekarz już nie pije z pacjentem?
– Mam kolejne wizyty, proszę pana.
– No jasne, Samson. Chryste, co powie mój ojciec? To go może zabić. – Zakręcił płynem w szklance w jedną, potem w drugą stronę. – Żeby akurat... Jezu Chryste, co za cholerny pech. Nie powiesz mu, co?
– Tajemnica lekarska oczywiście zobowiązuje mnie do milczenia. Ale gdybym mógł coś panu doradzić, to najlepiej byłoby zwierzyć mu się jak najszybciej. Skutki dla pana i pańskiej rodziny... cóż, chyba nie muszę panu tego tłumaczyć.
– Byłyby kurewsko wielkie – dokończył młody człowiek z nutą rezygnacji i pociągnął ostatni łyk whisky, szukając jakiejś ucieczki przed gradem oskarżycielskich strzał. – A jakie są szanse, że twoi kolesie wymyślą na to lek w najbliższej przyszłości?
– Raczej nieduże, proszę pana. Trzy miesiące temu brałem udział w konferencji na ten temat i ogólny wniosek był taki, że dziś wcale nie jesteśmy bliżej rozwiązania niż na początku.
– Nie owijasz w bawełnę, co?
– Przepraszam, ale ja nie widzę sensu w fałszywym optymizmie. Niektórzy mają na to inny pogląd, ale zwykle bardziej kieruje nimi chęć przyciągnięcia środków na badania niż cokolwiek innego.
– Pewnie powinienem być ci wdzięczny, Samson, za tę szczerość, ale teraz cholernie przydałoby mi się coś innego niż bezlitosna naga prawda. – Przełknął ślinę i pociągnął nosem. Walczył ze swoimi emocjami.
Samson kiwnął głową ze współczuciem.
– Powinniśmy jak najszybciej zacząć terapię lekami, o których wspomniałem.
Młody człowiek przytaknął, odstawił szklankę i odmownie pokręcił głową na propozycję dolewki.
– Będę w kontakcie.
– A pański ojciec?
– Powiadomię go... Potrzebuję trochę czasu, żeby samemu się z tym pogodzić.
Cztery dni później
Laurence Samson wyjaśnił pacjentce, że badania wykazały, że to mało prawdopodobne, aby naturalnie zaszła w ciążę, i zaczął objaśniać inne rozwiązania, kiedy zadzwonił telefon na biurku. Podniósł słuchawkę.
– Eve, prosiłem przecież, żeby mi teraz nie przeszkadzać – warknął.
– Uważam, że ten telefon powinien pan jednak odebrać, doktorze Laurence – odparła spokojnie recepcjonistka.
– No dobrze. – Samson pożałował, że warknął na kobietę, która pracuje u niego od sześciu lat i nie przyszłoby jej do głowy niepokoić go z byle powodu. Ale od czterech dni był na granicy wytrzymałości. Przepraszająco uśmiechnął się do pacjentki, a kiedy usłyszał głos w słuchawce, zesztywniał. – Tak, proszę pana, przy telefonie. – W milczeniu słuchał rozmówcy. Wiedział, że pacjentka go obserwuje, więc starał się nie zdradzać, że jest poruszony. – Doskonale, proszę pana. Rozumiem, że chciałby pan, bym tam przyjechał...? Świetnie. Proszę powiedzieć kierowcy, że będę na Harley Street... Do zobaczenia o ósmej wieczorem.
Godzina 20.00
Samson był zdenerwowany, a dla człowieka zwykle opanowanego to niecodzienne przeżycie. Jednak większość ludzi w tych okolicznościach byłaby bardzo onieśmielona. Czuł, jakby wypchnięto go na scenę, by grał główną rolę, choć nie zna całego scenariusza ani w ogóle nie ma ochoty na udział w tym przedstawieniu. Musiał nawet otrzeć pot z dłoni, ukradkiem sięgając do kieszeni spodni i ściskając chusteczkę, kiedy do pomieszczenia wszedł gospodarz bez śladu uśmiechu na twarzy.
Formalności zajęły tylko chwilę, Samson podziękował za picie.
– Może przejdźmy od razu do rzeczy, sir Laurence. Syn opowiedział mi wszystko. Boże, co za koszmar.
– To bardzo nieszczęśliwy wypadek, ale wirusy nie zważają na... – Samson już miał na końcu języka słowa „majątek” i „przywileje”, ale szybko to przemyślał i poprzestał na „nikogo”. W spojrzeniu, jakie dostał w odpowiedzi, nie było krzty zrozumienia. – Cieszę się, że syn zwierzył się panu na tym wczesnym etapie – mówił dalej. – Na pewno nie było mu łatwo, ale od razu muszę przypomnieć, że jest moim pacjentem i nie mogę w pełni...
– Dobrze już, dajmy sobie spokój z tą całą przysięgą Hipokratesa – przerwał gospodarz Samsonowi i niecierpliwie machnął ręką. – Brzmi to jak wyświechtana kwestia z jakiegoś filmu. Nie chcę wnikać w szczegóły jego stanu. Chcę tylko wyleczyć syna. Chcę, żeby znów był zdrowy. Żeby uwolnił się od tego... czegoś i wrócił do normalnego życia.
Samson przełknął ślinę. Z trudem, bo w ustach całkiem mu zaschło, ale uderzył go nieoczekiwany brak racjonalności w słowach gospodarza.
– Przepraszam... – zaczął się jąkać – można oczywiście osiągnąć pewien znaczący okres... remisji, że tak powiem, ale pełne wyleczenie jest niemożliwe... przynajmniej na tym etapie... choć oczywiście medycyna robi postępy każdego dnia...
– Powiedziano mi, że znaleziono już na to metodę.
Samson poczuł, że gospodarz testuje go wzrokiem i że za chwilę ten test obleje. Kiedy cisza stała się nie do zniesienia, postanowił odezwać się pierwszy:
– Przykro mi, chyba nie rozumiem... Najwyraźniej nie wiem, o jakim dokonaniu pan mówi...
– Kiedy tylko dotarła do mnie ta pieprzona zła wiadomość, zacząłem rozpytywać dyskretnie i usłyszałem, że wyleczenie tego czegoś nie leży już poza zasięgiem możliwości. Najwyraźniej istnieje realna alternatywa dla bezczynnego leżenia i godzenia się z losem.
Po słowie „alternatywa” w głowie Samsona rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Obawiał się, że zaraz zostanie wciągnięty w świat medycyny niekonwencjonalnej, na co nie miał czasu. Uważał, że tak zwane terapie to albo oszustwo, albo w najlepszym wypadku efekt placebo.
– Doprawdy?
– Po raz pierwszy zastosowano ją w Berlinie.
– W Berlinie? – powtórzył Samson jak echo i nagle zrozumiał, o czym mówi gospodarz. – Ach... – Westchnął, patrząc na swoje buty, jakby nie do końca zadowolony z kierunku, w jakim zmierza ta rozmowa. – Chyba przypominam sobie jakiś odosobniony przypadek, na który pan się powołuje.
Gospodarz był wyraźnie poirytowany widocznym brakiem entuzjazmu Samsona.
– Co z wami jest, lekarze? Cholerni konserwatyści. To jak? Udało się człowieka wyleczyć czy nie?
– Nie znam wszystkich szczegółów tego przypadku, choć oczywiście czytałem raporty. Mogę jednak powiedzieć, że... czasami wdraża się nietypowe procedury u pacjentów, którym nie sposób już pomóc.
– Sugeruje pan, że z tego pacjenta zrobiono królika doświadczalnego?
Przerażony Samson uniósł ręce.
– Nie śmiałbym krytykować decyzji swoich europejskich kolegów. Jak rozumiem, przeprowadzono jednostkowy zabieg na pacjencie, który źle rokował z innych powodów. To było bardzo ryzykowne posunięcie i może dało się je uzasadnić jedynie inną przypadłością, na którą cierpiał pacjent. Z całą pewnością tej terapii daleko do rutynowej procedury. I wątpię, by kiedykolwiek w ogóle taką mogła być.
– A mojemu synowi z całą pewnością daleko do rutynowego przypadku, panie Laurence.
– Rzecz jasna, proszę pana.
– Trudno przecenić wagę tego, by kiedyś mógł spłodzić zdrowe dzieci.
– Oczywiście, proszę pana.
– Czy to wykonalne?
Samson zawahał się, wyraźnie niezadowolony, że nie potrafi zawrócić gospodarza z obranej drogi.
– Przypuszczam, że teoretycznie to możliwe, jeśli znalazłoby się doskonałego dawcę i wszystko inne poszło jak w zegarku. Warunki musiałyby być oczywiście idealne... ale czuję się w obowiązku z całą mocą zaznaczyć, że przygotowania do takiego zabiegu wymagałyby bardzo wiele od pacjenta. Potencjalnie to może być katastrofalne przedsięwzięcie.
– A jaka jest alternatywa dla tego potencjalnie katastrofalnego przedsięwzięcia, panie Laurence?
– Rozumiem – zgodził się Samson.
– W takim razie proszę się tym zająć. Oddaję zdrowie mojego syna w pańskie ręce. Chcę, żeby został wyleczony, i to w całkowitej tajemnicy. Nikt nigdy nie może się o tym dowiedzieć.
Samson pokręcił głową i zebrał się w sobie do ostatniej próby odwiedzenia gospodarza od tej decyzji.
– Powiedziałem, że to teoretycznie możliwe – przypomniał. – Ale praktyczne trudności związane z organizacją takiej operacji i utrzymaniem jej w tajemnicy są po prostu zbyt... – Zabrakło mu słów i zamilkł.
– Doskonale zdaję sobie sprawę, że nie może pan tego zrobić sam, panie Laurence. Nie jestem przecież idiotą. Dlatego poprosiłem o pomoc zaufanych przyjaciół, wpływowych ludzi na wysokich stanowiskach. Zapewnią panu wszelkie środki i niezbędną pomoc. Wystarczy tylko poprosić. No i co pan na to?
– Muszę to przemyśleć.
– Proszę zadzwonić do mnie jutro.2
Stojący na kominku zegar ze złotą karocą wybił pełną godzinę, przerywając coraz dłuższą ciszę w pokoju, którą w ten szary lutowy dzień mącił jedynie ledwo słyszalny szum londyńskiej ulicy dochodzący zza podwójnych okien.
– Uznałem, że powinniśmy spotkać się z panem Laurence’em, by dokładnie omówić to, o co nas poproszono, i upewnić się, że wszyscy dobrze rozumiemy, w co wchodzimy – odezwał się właściciel domu w ekskluzywnej dzielnicy Belgravia. – W tym, co robimy, nie dostaniemy żadnego oficjalnego wsparcia. Nie będzie żadnych komisji ani ciał doradczych, żeby się do nich odwołać. Jeśli coś pójdzie źle, na nikogo nie zrzucimy winy, a jeśli pójdzie dobrze, nie zgarniemy wielkich nagród za sukces. Poza człowiekiem, który odwołał się do naszej przyjaźni i lojalności, tylko my wiemy o tej misji i tak ma pozostać.
Zebrani przytaknęli.
– Mamy pewność, że to się uda? – zapytał mężczyzna tak wyraźnie zdenerwowany, że aż złamał ołówek, który dostał razem z leżącym przed nim notatnikiem.
Tak jak inni miał na sobie ciemny garnitur, w tym mieście to odpowiednik munduru. Tylko krawaty części zebranych odzierały ich z anonimowości, choć w różnym stopniu. Pytanie padło w stronę siwowłosego uczstnika spotkania – krawat z wężem i laską Eskulapa wskazywał na jego związek z medycyną.
– Nie – odparł. – Pan Laurence i ja zgadzamy się, że nie można dać żadnych gwarancji. Główny punkt tego zabiegu to w najlepszym przypadku ryzykowna sprawa, nie biorąc pod uwagę powodu, dla którego ją wykonujemy. Ale w tych okolicznościach to niemal na pewno jedyna szansa na... uratowanie sytuacji.
Człowiek u szczytu stołu – sądząc po krawacie absolwent Cambridge – uśmiechnął się pod nosem, gdy usłyszał ten eufemizm.
– I jedyna szansa, by zapobiec potężnemu skandalowi – dodał.
– A nie zagalopowaliśmy się trochę? – zapytał ten, który złamał ołówek. – Lecimy na złamanie karku, a nie rozważyliśmy innych rozwiązań...
– Bo ich nie ma – odparł absolwent Cambridge. Jego mina sugerowała, że najwyraźniej spodziewał się takiej reakcji. Popatrzył na stół, jakby chciał chwilę odczekać.
Choć sprowadził ich tu wspólny przyjaciel, obaj mężczyźni nie mieli ze sobą wiele wspólnego, różnili się osobowością i poglądami. Absolwent Cambridge myślał pozytywnie, cechowała go pewność siebie granicząca z arogancją, natomiast nerwowy uczestnik zebrania lubił wszystko szczegółowo analizować i był wręcz uosobieniem ostrożności.
– Oczywiście to nie będzie łatwe – ciągnął nerwowy. – Ale czy ryzyko związane z tym, co proponujecie, nie jest przypadkiem zbyt wielkie, by w ogóle to rozważać? Myślę, że przy odpowiednim PR i rozsądnym zarządzaniu udałoby się uciszyć burzę. Historia pokazuje...
– Czasy się zmieniły – przerwał mu ten z Cambridge. – Ludzie też. Razem z ich postrzeganiem wielu rzeczy, które kiedyś wydawały nam się fundamentalne. Gdyby w kraju i za granicą panowały inne nastroje, to kto wie, ale mamy światową recesję, rosnące bezrobocie, funt stoi na skraju przepaści... Nawet cholerna pogoda spiskuje przeciwko nam tej zimy. A jak jeszcze wypłynie takie coś, może dojść do całkowitego załamania zaufania społecznego. Dla wielu to będzie kropla, która przeleje czarę, bo odkryją, że to, w co wierzyli, czemu ufali, co czcili, obraca się w proch, zwłaszcza że nie mają pracy, oszczędności, żadnych perspektyw i wiary w cokolwiek. Socjologowie... nie żebym znał całe to towarzystwo, ale już się zastanawiają, czy ten gniew nie przerodzi się w anarchię w nie tak odległej przyszłości.
– Mówiliście, że poza nami nikt się nie dowie – drążył nerwowy mężczyzna. – Ale z pewnością trzeba będzie kogoś jeszcze zaangażować. Przecież czegoś takiego nie da rady zrobić jeden lekarz w jakimś ustronnym miejscu.
– Trzeba będzie zaangażować wielu ludzi – przyznał ten z Cambridge. – Ale jak rozumiem, główny element tej procedury nie jest niczym niezwykłym. Zgadza się, panie Laurence?
Samson kiwnął głową.
– Może to nie rutynowy zabieg, ale niemal codziennie przeprowadza się go w jakimś zakątku kraju, choć z innych powodów. Różnica polega oczywiście na tym, kto mu się poddaje i dlaczego. Ludzi, którzy będą w tym uczestniczyć, zależy prześwietlić jak najdokładniej.
– Tym zajmie się James – zapewnił go człowiek z Cambridge i odwrócił się do jedynego mężczyzny w pokoju ze zwykłym krawatem.
James Monk nie zareagował, siedział i zimno wpatrywał się w przestrzeń.
– James dopilnuje, by wszystko przebiegło w absolutnej tajemnicy. Nikt potem nie sprzeda nigdzie swojej historii – te słowa człowiek z Cambridge wypowiedział z pogardą. – Ani nie ozdobi swoich nudnych pamiętników szczegółami sprawy. Ta cała sprawa musi być załatwiona w tajemnicy i pozostać tajemnicą na zawsze. To nie podlega dyskusji. Całkowite milczenie wszystkich uczestników to warunek _sine quanon_.
Laurence Samson spojrzał podejrzliwie na Jamesa Monka.
– Nie rozumiem, jak możecie coś takiego zagwarantować – powiedział niemal oskarżycielsko.
Monk wzruszył lekko ramionami, ale nie uznał za stosowne odpowiedzieć, a nikt inny nie miał ochoty rozwijać tematu. Samson poczuł się wyraźnie nieswojo, kiedy wydedukował to, czego nie powiedziano – bywa, że o niektórych rzeczach lepiej nie wiedzieć, choć niestety dobrze się wie, o co chodzi.
– Nie oczekujemy, by brał pan udział w... mechanizmach dotyczących spraw bezpieczeństwa, panie Laurence – odezwał się znów mężczyzna z Cambridge w nadziei, że przekona Samsona do uczestnictwa w misji. – Jesteśmy tu po to, by pomagać panu, jak tylko będziemy mogli. Mamy dwa cele: wyleczyć syna naszego przyjaciela i dopilnować, by ta cała sprawa pozostała w tajemnicy. Pana interesuje wyłącznie pierwszy punkt.
Samson potwierdził skinieniem głowy, że rozumie.
– Proponowałbym – ciągnął absolwent Cambridge – by każdy z nas skupił się po prostu na swojej roli.
Zebrani pokiwali głowami.
– Świetnie, w takim razie nie wnikajmy zbyt głęboko w obowiązki innych. Jeśli każdy z nas wypełni swoje zadanie, istnieje duża szansa, by osiągnąć coś zupełnie niezwykłego.
– A jeśli się nie uda? – zapytał nerwowy mężczyzna.
– W ogóle nie bierzmy tego pod uwagę – zgasił go absolwent Cambridge lodowatym głosem.
– Słusznie, słusznie – odezwało się jednocześnie kilku zebranych i nerwowy musiał wycofać się do swojej skorupy.
– A zatem, panowie, czas na najważniejsze pytanie. Czy wszyscy zgadzamy się, że powinniśmy pomóc naszemu przyjacielowi w potrzebie? – Człowiek z Cambridge rozejrzał się po pokoju. – Charles?
Mężczyzna w krawacie z Eaton skinął głową.
– Marcus? Christopher?
Dwa kolejne kiwnięcia.
– Pułkowniku?
Mężczyzna w krawacie londyńskiego regimentu także przytaknął.
– Z pewnością zrobię, co do mnie należy.
– Malcolm?
Nerwowy kiwnął głową.
– Chyba tak.
– Doktorze?
– Pan Laurence i ja wyszukaliśmy najlepszych lekarzy w kraju i przekazaliśmy dane o nich ludziom Jamesa, by ich przesiali po wstępnym kontakcie – powiedział uczestnik w krawacie z kaduceuszem.
– A co ze wstępnym kontaktem?
– Nasza zaprzyjaźniona kancelaria prawna zgodziła się zająć wszystkim jak zwykle w absolutnej dyskrecji.
– Kandydaci są już obserwowani – dorzucił Monk.
– Świetnie – odparł absolwent Cambridge. – Lepiej, żeby żaden z nich nie urwał się na konferencję na drugim końcu świata, kiedy będzie nam najbardziej potrzebny.3
Niespokojnie spałeś w nocy – powiedziała Cassie Motram, kiedy mąż wszedł do kuchni na śniadanie.
John Motram zawiązał szlafrok i usadowił się na jednym z nowych stołków, które Cassie dokupiła do zainstalowanego niedawno baru śniadaniowego. Był trochę za niski, by wygodnie usiąść na tym stołku, i nie ukrywał swojej irytacji.
– Czuję się jak w amerykańskim filmie – narzekał. – Co, na Boga, było nie tak ze stołem i krzesłami?
– Idziemy z duchem czasu – upierała się Cassie, nie zważając na jego gderanie. – Tak jak mówiłam...
– Miałem zły sen.
– Hm. Ostatnio często miewasz złe sny. Co cię gryzie?
Mąż zerknął na nią kątem oka, jakby się zastanawiał, czy się zwierzyć.
– Chyba nie odnowią mi grantu na badania historyczne – powiedział w końcu.
– Wcześniej zawsze ci odnawiali. Czemu tym razem miałoby być inaczej? A może zwalają winę na kryzys kredytowy, tak jak wszyscy w tym kraju?
– Nie tylko o to chodzi. Uniwersytet w ogóle się zmienia – westchnął John. – Stypendia odchodzą w przeszłość. Dążenie do wiedzy już nie wystarcza sztywniakom, którzy trzymają władzę. Musi powstać jakiś „produkt końcowy”, coś, co liczykrupy z uniwerku mogą opatentować, sprzedać. To, co robisz, musi mieć „ekonomiczne uzasadnienie”.
– A badania nad epidemiami w XIV wieku są nieopłacalne?
– Sami lepiej by tego nie ujęli – mruknął John. – Choć oczywiście nie mówią tego wprost, tylko mydlą mi oczy tym kretyńskim żargonem, jaki ostatnio się rozplenił: że trzeba „iść naprzód”, „uczestniczyć we współpracy”, „wejść w XXI wiek”. Skąd im się biorą te bzdury?
– Tacy ludzie są wszędzie – powiedziała Cassie ze współczuciem. – Ostatnio w Instytucie Kobiet pewna pani miała referat na temat, jak to określiła, detoksyfikacji systemu. Zapytałam, jakie toksyny zamierza usuwać, a ona się zdenerwowała i zaczęła dopytywać, czy jestem wykwalifikowaną dietetyczką. Odparłam, że nie, bo jestem cholernym lekarzem, i czy byłaby łaskawa odpowiedzieć na pytanie. Oczywiście nie odpowiedziała. A w ogóle kto to jest, do diabła, wykwalifikowana dietetyczka?
– Ostatnio nauka łączy się z modą i tacy pseudonaukowcy pojawiają się wszędzie, wciskając ludziom kit.
– Może powinniśmy zmienić zawód. – Cassie wzięła dzbanek z mlekiem.
– Pewnie będę musiał, kiedy skończą mi się pieniądze z grantu. Wiesz... – John przerwał na chwilę, by powalczyć ze słoikiem dżemu. – Chyba przekwalifikuję się na stylistę paznokci dla gwiazd.
Cassie omal nie udławiła się płatkami.
– Skąd, u licha, wytrzasnąłeś coś takiego? – zdziwiła się.
– Słyszałem, jak w telewizji śniadaniowej przedstawiają w ten sposób jedną babkę, i pomyślałem, że to coś dla mnie... John Motram, stylista paznokci dla gwiazd. Pal sześć wyższe wykształcenie, zróbmy coś naprawdę ważnego i zacznijmy polerować paznokcie bogatym i sławnym. A ty kim zostaniesz?
– Międzynarodową kolorystką fryzur – odparła Cassie po chwili zastanowienia. – Pomysł z tego samego źródła.
– No to postanowione. Czeka nas nowe życie.
– Szkoda, że jesteśmy po pięćdziesiątce – westchnęła Cassie. – A na mnie czekają z operacją.
– A ja muszę przestraszyć, a może i zaszokować studentów drugiego roku na zajęciach z mikrobiologii medycznej – stwierdził John. – Jaka szkoda. Myślałem, że polecimy sobie do Los Angeles czy dokąd tam ci ludzie znikają na weekend.
Szczęknęła skrzynka na listy, a poczta wylądowała na podłodze. Cassie zsunęła się ze stołka i w samych pończochach podreptała na werandę. Wróciła, przeglądając koperty z głową przechyloną na bok. Szybko rozpoznawała, co się w nich znajduje.
– Rachunki... rachunki... śmieci... śmieci... kartka z Barcelony od Billa i Janet, musimy tam się wybrać, rozmawiamy o tym od wieków... i coś do ciebie... z uniwersytetu w Oksfordzie. Ni mniej, ni więcej tylko z Balliol College.
– Naprawdę? – John wziął list i niedbale otworzył go kciukiem. Czytał przez jakieś pół minuty, aż w końcu się odezwał: – Wielki Boże.
– No co? Nie bądź taki tajemniczy.
– To od dziekana Balliol. Chce się ze mną spotkać w przyszłym tygodniu.
– Po co?
– Nie napisał. – John podał żonie list.
– Dziwne. Pojedziesz?
– A co mam do stracenia?
– Może usłyszał, że rozważasz zmianę profesji i chce ci zaproponować katedrę technologii pielęgnacji paznokci u gwiazd?
– Kto wie. – John dostojnie skinął głową. – Ale przyjmę ofertę tylko wtedy, jeśli dostaniesz grant badawczy w dziedzinie międzynarodowej koloryzacji fryzur.
– Zgoda – odparła Cassie, wsuwając stopy w buty. – A na razie muszę poleczyć chore gardła i zrobić kilka zastrzyków... Miłego dnia, jak to się mówi w branży międzynarodowych kolorystek.
– Nawzajem. Może powinienem się głębiej nad tym wszystkim zastanowić...
– Jak najbardziej... Przekraczaj granice...
Cassie wyszła do szpitala, a John posprzątał po śniadaniu, ale ciągle nurtował go list z Oksfordu. Jako szanowany wykładowca biologii komórkowej na uniwersytecie w Newcastle nie miał zbyt wiele wspólnego z Oxbridge, choć bywał zarówno w Oksfordzie, jak i w Cambridge na rozmaitych konferencjach czy spotkaniach i bardzo mu się podobało na obu uczelniach. Zresztą nic dziwnego: był urodzonym naukowcem, a tam wysoko ceniono zamiłowanie do nauki. Kiedyś żałował, że po studiach nie mógł wykładać w Cambridge, ale podjęcie pracy naukowej na uniwersytecie bliżej domu wydawało się wtedy rozsądniejsze i pozwalało mu wspomagać rodzinę dzięki dorywczym zajęciom. Musiał brać takie rzeczy pod uwagę, bo matka utrzymywała rodzinę, sprzątając domy zamożnych ludzi, a ojciec siedział w domu na rencie, bo trzydzieści lat harówki pod ziemią w kopalni zniszczyło mu płuca.
Oboje rodzice zmarli już dawno temu, ale do dziś, gdy ktoś zakasłał na ulicy, Johnowi przypominał się ciężki oddech ojca. Rodzice dożyli tego, jak ukończył z wyróżnieniem uczelnię w Durham, ale ojciec już nie doczekał obrony doktoratu i nigdy nie zobaczył, z jaką dumą matka nazywała syna „doktorem”.
To, że Motram nie wyjechał do Cambridge, bynajmniej nie zahamowało jego kariery. Dzięki wrodzonym zdolnościom odbył kilka podoktoranckich stypendiów na prestiżowych amerykańskich uniwersytetach, gdzie zyskał międzynarodowy rozgłos jako badacz mechanizmów rozwoju infekcji wirusowych. Szczególnie interesowały go epidemie w dawnych czasach, choć ta pasja musiała często ustępować miejsca badaniom nad współczesnymi problemami, bo na to łatwiej było uzyskać fundusze.
John poznał Cassie niedługo po tym, jak dostał posadę wykładowcy na uniwersytecie w Newcastle. Studiowała na ostatnim roku medycyny. Szybko uznał, że to dziewczyna dla niego. Rodzice Cassie nie przyklasnęli temu wyborowi, bo mieli wyższe społeczne aspiracje wobec swojej inteligentnej córki. Miłość jednak okazała się silniejsza niż gromy wściekłości rodziców i pół roku później wzięli ślub.
Małżeństwo od początku mieli udane, przetrwali trudne chwile pierwszych kilku lat w wymagającej pracy. Oboje stawiali przecież dopiero pierwsze kroki w swoich zawodach. Cassie było szczególnie trudno, bo jako stażystka w mocno obłożonym szpitalu musiała być na każde wezwanie w dzień i w nocy. Życie stało się prostsze, kiedy Cassie ukończyła specjalizację, a John zaczął robić coraz większą karierę naukową, przez co łatwiej pozyskiwał środki na badania.
Urodziło im się dwoje dzieci, którym zapewnili jak najlepszy start w życie. Córka Chloe pracowała jako tłumaczka w Komisji Europejskiej w Brukseli, a syn poszedł w ślady matki – skończył medycynę i został chirurgiem. Nie doczekali się jeszcze wnucząt, ale ciepło myśleli o tej perspektywie. Cassie, która miała oko do wnętrz, już się zastanawiała, jak wyremontować jeden z pokojów na górze, by „nadawał się dla maluchów”.4
John Motram niespiesznie spacerował uliczkami Oksfordu, napawając się niewątpliwym czarem tego miejsca i chłonąc historyczną atmosferę. Uśmiechnął się, kiedy zdał sobie sprawę, że jego sentyment do tych wspaniałych wież wynika nie tylko z powodów akademickich. Swoją rolę odegrał też inspektor Morse, którego Motram uwielbiał. Uświadomił sobie, że cały czas rozgląda się za jaguarem mark seven Morse’a.
Wnętrze Balliol College też go nie rozczarowało. Podobało mu się tu coraz bardziej.
– Pan dziekan zaprasza – odezwała się z szacunkiem kobieta, która wyglądała na filar swojej parafii, ubrana z klasą, od wysokiego kołnierza spiętego owalną broszą po wypolerowane skórzane pantofle.
Wprowadziła Motrama do wielkiego gabinetu, który musiał robić wrażenie. Wystrój nie był minimalistyczny – żadnego metalu i plastiku. Niepodzielnie rządziło drewno – stare i polerowane – prezentujące się doskonale w świetle, jakie wpadało przez kilka wysokich okien z witrażami. Przez te okna dobiegały też dźwięki dzwonów i kurantów, potwierdzające, że Motram przybył punktualnie na umówioną godzinę jedenastą.
Zza biurka wstał wysoki mężczyzna o patrycjuszowskim wyglądzie i się uśmiechnął.
– Doktorze Motram, świetnie, że pan nas odwiedził. Nazywam się Andrew Harvey, jestem dziekanem Balliol. Proszę, niech pan usiądzie. Zapewne dziwi się pan i zastanawia, o co chodzi.
To nie było pytanie, ale Motram przez ostatni tydzień praktycznie nie myślał o niczym innym, więc zdecydował się zabrać głos.
– Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie jestem zaintrygowany.
– No właśnie. Mikrobiologia to nie moja specjalność, ale rozumiem, że pan zajmuje się zarówno obecnie występującymi wirusami, jak i dawnymi epidemiami, prawda?
– To dość dobry opis.
– Co pana tak ciekawi w epidemiach sprzed wieków, doktorze?
– Ich przyczyna. Wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy, że mikrobiologia to bardzo młoda nauka. Bakterie odkryto dopiero pod koniec XIX wieku, a wirusy jeszcze później, tak więc przyczyny wielkich epidemii z przeszłości określano, opierając się raczej na domysłach... albo założeniach.
Harvey uśmiechnął się, słysząc, jak kwaśno Motram wypowiedział ostatnie słowo.
– Z tego, co wiem... pan i pańscy koledzy naukowcy macie różne zdanie na temat przyczyn czarnej śmierci. Zgadza się?
– Owszem.
– Proszę mi o tym opowiedzieć.
Motram lekko zmarszczył czoło. Nie do końca rozumiał, w czym rzecz.
– Powszechnie uważa się, i ten pogląd podzielają nie tylko laicy, ale także część moich kolegów, że pandemia z XIV wieku znana jako czarna śmierć, która zabiła jedną trzecią populacji Europy, została wywołana przez wybuch dżumy.
– Cóż, chyba należę do tej grupy, która podpisuje się pod tym poglądem – wtrącił się Harvey. – Czyżby nie to ją wywołało?
– Moim zdaniem nie.
– W takim razie co?
– Jestem przekonany, że wirus.
Harvey wyglądał na trochę zagubionego. Motram uśmiechnął się, gdy zrozumiał, na czym polega problem.
– Między bakteriami i wirusami istnieje ogromna różnica – wyjaśnił. – To zupełnie inne drobnoustroje, choć z niejasnych dla mnie powodów ludzie nie chcą przyjąć tego do wiadomości.
– Ach, edukacja społeczeństwa – westchnął Harvey i wygodniej usadowił się w fotelu, z lekko rozbawioną miną. – Niełatwy kawałek chleba. Ale czym różnią się bakterie od wirusów, doktorze?
Udało mu się zawrzeć w tym pytaniu niewypowiedzianą wątpliwość: I czy to ma jakieś znaczenie?
– Bakterie są w stanie egzystować niezależnie – wyjaśnił Motram. – To organizmy żyjące własnym życiem. Jeśli znajdą odpowiednią pożywkę, mają wszystko co trzeba, by rosnąć i się namnażać. Wirusy z kolei mogą istnieć jedynie w żyjących komórkach. W istocie od dawna toczy się spór, czy w ogóle powinno się je traktować jako istoty żyjące.
Harvey kiwnął głową.
– Rozumiem.
– Kolejna duża i bardziej praktyczna różnica polega na tym, że infekcje bakteryjne da się leczyć antybiotykami. W przypadku wirusów antybiotyki są nieskuteczne.
– Skąd zatem przypuszczenie, że czarną śmierć wywołał wirus, a nie dżuma, która, jak wnoszę po tym, co pan powiedział, musi być bakterią?
Motram przytaknął.
– Pałeczkowatą bakterią o nazwie _Yersinia pestis_, od nazwiska francuskiego biologa Yersina, który pracował z Ludwikiem Pasteurem. Pierwotnie nazwano ją _Pasteurella pestis_, ale w końcu sprawiedliwość zwyciężyła.
Harvey uśmiechnął się błagalnie, jakby mówił „za dużo informacji”, i Motram skrócił wykład.
– O ile pamiętam, zacząłem się nad tym zastanawiać dziesięć lat temu, kiedy badałem tempo rozprzestrzeniania się czarnej śmierci w Europie. Zupełnie nie pasowało mi do bakteryjnej infekcji, takiej jak dżuma, i nie zachodziły spodziewane różnice związane z porami roku.
– Tempo było szybsze czy wolniejsze, niż pan przypuszczał?
– O wiele szybsze. Dżuma to głównie choroba szczurów. Ludzi zarażają pchły. Ale czarna śmierć rozprzestrzeniała się niczym pożar suchego lasu, jakby przenosiła się w powietrzu jak grypa.
– To tylko pańskie podejrzenia?
– Już nie – odparł Motram. – Naukowcy badają genetyczną mutację u ludzi, która zapewnia odporność na pewne zakażenia wirusowe. Nazywa się ona Delta 32 i sprowadza się do braku pewnego receptora na powierzchni niektórych komórek organizmu, przez co wirusy nie mają do nich dostępu, choć w normalnej sytuacji by je zainfekowały.
Harvey skinął głową.
– Przepraszam, pewnie wydam się panu okropnym ignorantem, ale... gdzie tu związek z czarną śmiercią?
– Zanim przez Europę przetoczyła się czarna śmierć, mutacja Delta 32 występowała w ogólnej populacji z częstotliwością około jeden na czterdzieści tysięcy.
– A potem?
– Około jeden na siedem.
Harvey wypuścił powietrze, gwiżdżąc cicho.
– Aha, czyli ludzie bez tej mutacji zarażali się dżumą w przeciwieństwie do tych nielicznych, u których występowała mutacja.
– Otóż to. Posiadanie mutacji Delta 32 było wówczas ogromną zaletą – powiedział Motram. – Oczywiście z mojego punktu widzenia najistotniejsze jest to, że ta mutacja powstrzymuje wirusy przed wnikaniem w komórki, nie bakterie. Bakterie nie muszą przedostawać się do komórek. A zatem w tym przypadku to bez znaczenia, czy ktoś ma mutację Delta 32, czy nie.
– No i proszę. Trafiony, zatopiony. Wygląda na to, że czarną śmierć wywołał wirus, nie bakteria.
– Tak przynajmniej uważam.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.