- nowość
- promocja
- W empik go
W proch się przewrócisz - ebook
W proch się przewrócisz - ebook
Relacja matki i córki rzadko bywa łatwa i najwyraźniej w niektórych przypadkach nawet śmierć niewiele pomaga.
Matka Michaliny, spokojnej pracownicy biura rachunkowego Kwity i Pity, potrafi wywrócić jej życie do góry nogami nawet zza grobu. Najwyraźniej usatysfakcjonowanie Stefanii Poręby było tak samo niemożliwe za jej życia, jak i po śmierci. Aby wypełnić ostatnią wolę matki, Michalina wyrusza w szaloną eskapadę po cmentarzach w celu wybrania najlepszego miejsca pochówku. Podróż z urną na tylnym siedzeniu samochodu obfituje w liczne niespodzianki, a Michalina, gdyby tylko wiedziała, co ją czeka, od razu wysypałaby prochy rodzicielki do kanału Żerańskiego. W życiu jednak naprawdę pewne są tylko śmierć i podatki.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8343-446-9 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Naprawdę, musiałaś? – zapytałam matkę, bo zajmowała całą tylną kanapę oraz kawałek wycieraczki za moim fotelem, gdzie upadła pokrywka urny.
– Zostawiłaś mnie z całym tym nabojem, nie dając mi wytycznych, gdzie mam cię pochować, ale przygotowałaś całą listę zakazów. Z tym nie, z tamtym nie, w rodzinnym grobowcu to już absolutnie, bo nikogo z nich nie lubiłaś. W Szczecinie w ostateczności, w Sopocie nigdy w życiu, w Warszawie to może ewentualnie na Powązkach. Czy ty w ogóle wiesz, ile trzeba by nałgać i ile zapłacić, żeby znaleźć ci miejsce na Powązkach? Jedyne miejsce, które jeszcze jest dostępne dla zwykłych ludzi, to kolumbarium na tyłach Niemena. Nic innego nie ma. Przód Niemena jest już całkowicie wykupiony, a poza tym jak cię znam, to zaraz zaczęłoby ci przeszkadzać, że ma więcej gości niż ty. To jeszcze ci mało, jeszcze cię do Belwederu powiało. Pierwsza dama. Oczywiście!
Zamknęłam szyberdach i wychyliłam się, żeby ocenić straty w matce.
– No cóż, zawsze narzekałaś, że cię jest odrobinę za dużo – powiedziałam. – To teraz tak jakby troszkę wyszczuplałaś. – Westchnęłam głęboko, aż część matki poderwała się do góry i zawirowała w powietrzu.
Pomyślałam, że bardzo jestem ciekawa, jak ją pozbieram z powrotem. Odkurzaczem? Czy lepiej delikatnie na szufelkę zmiotką? Przesypać jakoś z tych dywaników? I muszę chyba to zrobić w jakimś garażu, bo jak mi ją wywieje na ulicę albo do lasu, to już zbędne i nie pomoże Święty Antoni, patron rzeczy zagubionych.
Gdybym tylko przypuszczała, co się wydarzy w najbliższym czasie, wysypałabym ją od razu do Kanału Żerańskiego.PROLOG. EPITAFIUM DLA ZDRADZAJĄCEGO
Prolog
Epitafium dla zdradzającego¹:
_Przed wschodem słońca_
_doszedł do końca._
Moja matka nie znosiła ludzi. Była mizantropką, która manifestowała ogólną niechęć do ludzi jako ogółu, pogardzała gatunkiem męskim, ale szczególnie nie znosiła kobiet. Zwłaszcza swojej szwagierki, tej wywłoki Joli, albo takiej jednej z naprzeciwka, widocznej przecież z daleka patologii, oraz całej swojej zdegenerowanej rodziny, zwłaszcza tych konusów od strony ciotki Basi.
Widywała się z nimi jedynie na pogrzebach, na które, uważała, wypadało jej chodzić, ale moje pytania, po co tam idzie, zbywała pogardliwym milczeniem i wznoszeniem oczu ku niebu.
– Jak ty nic nie rozumiesz – wzdychała i cmokała językiem, czym doprowadzała mnie do szału.
Ja z kolei miałam zaawansowaną mizofonię, czyli nadwrażliwość na niektóre powtarzalne dźwięki. Mogły być nawet ciche, ale w mojej głowie wybuchały z mocą wodospadu i wywoływały nieadekwatną reakcję. Wyjątkowo źle działało na mnie cmokanie, siorbanie, mlaskanie, pstrykanie długopisem czy kapanie wody z kranu. W szkole musiałam się powstrzymywać, żeby nie wyrwać nauczycielowi długopisu z ręki, człowieka siorbiącego gorącą herbatę byłam gotowa tą herbatą oblać, a kiedy ktoś przy mnie zaczynał gryźć jabłko, to po prostu wychodziłam z siebie, żeby mu tym jabłkiem nie wybić przednich zębów.
Przy łóżku nie mogłam mieć zwykłego zegarka, ponieważ jego miarowe tykanie odpalało bombę w mojej głowie. O tym, że jest to choroba, dowiedziałam się dopiero, kiedy skończyłam trzydzieści lat i wtedy też zapragnęłam udusić własną matkę, że się ze mnie całe życie naśmiewała.
– Księżniczka na ziarnku grochu! Przeszkadza jej wody kapanie! Ofelio! Idź do klasztoru! Tam sobie ciszę znajdziesz, tylko jeść będziesz musiała we własnej celi, bo w refektarzu zabije cię glamanie i mlaskanie!
Czasem specjalnie mlaskała, patrząc mi w oczy i czekając, aż wyjdę z siebie albo przynajmniej z kuchni.
Jeśli ktoś z rodziny długo do niej nie dzwonił, wieszała na nim stada psów, że taki owaki, nic go nie obchodzi, mogłaby leżeć w kałuży krwi, nikt by się nie zainteresował, aż by ją własne psy zjadły. Oczywiście fakt, iż nie posiadała żadnych zwierząt, w ogóle nie był przeszkodą w snuciu tych opowieści.
Jeśli ktoś dzwonił regularnie i dopytywał troskliwie o zdrowie i o samopoczucie, podejrzewała go o jakieś niecne zamiary albo przynajmniej o wyjątkowe wścibstwo. Czego to o wszystko wypytuje, co go to w ogóle obchodzi, wszystko musi wiedzieć, co ona, z policji czy co? Zaraz wszystko rozgada, rozplecie po całej rodzinie, nigdy nie umiała języka za zębami trzymać, nic dziwnego, że mąż ją rzucił, nikt by z nią nie wytrzymał.
Prowadziła też swój sekretny zeszycik, gdzie latami zapisywała, kto zadzwonił do niej z życzeniami na urodziny i imieniny. I sama na Boże Narodzenie dzwoniła tylko do tych osób, które pamiętały o obu jej świętach, co skrupulatnie zaznaczała na czerwono. Stefania obchodziła imieniny czternastego maja, dzień przed popularną Zośką, i biada temu, kto nie pamiętał.
Ta Zuzka to tylko w imieniny zadzwoni, tak to się cały rok nie odzywa, nic ją poza tym nie obchodzi, na co komu takie życzenia, nieszczere, na siłę takie! A ta wywłoka Jola oczywiście w tym roku nie zadzwoniła, w ogóle o niczym nie pamięta, tylko żeby do fryzjera pójść i pazury sobie zrobić, to o tym nie zapomni. Nic ją rodzina własna nie obchodzi, taka jest z niej i żona, i matka! A ta jej córka taka sama, w mamusię się wdała, ledwo z klasy do klasy przechodzi. No ale co dziwnego, kiedy inteligencję to się po matce dziedziczy, przecież z pustego to i Salomon nie naleje. Ale co się dziwić, jak kiedyś przyszli, to ja królika zrobiłam na obiad porządnego, po polsku, w śmietanie, a ona pyta, gdzie skrzydełko! To ja się okropnie zdziwię, jak to dziecko w ogóle skończy szkołę!
Mój ojciec przestał słuchać matki mniej więcej dwa lata po ślubie. Wypracował sobie system parawanów, za którymi się ukrywał, kiwając potakująco głową. Matka nie oczekiwała od niego udziału w dyskusji, potrzebowała jedynie mniej więcej ustalić kierunek, w którym powinna mówić, żeby nie wyglądało to na monolog. Ojciec czytał lub oglądał to, co go interesowało, kiwając co jakiś czas głową, żeby wyglądało, że jej słucha. Po kilku latach przestali zwracać już nawet na to uwagę, więc matka mówiła do siebie, odpowiadała, kłóciła się i godziła, doskonale radząc sobie bez udziału ojca. Tata z kolei przestał kiwać głową i w ogóle nie słuchał, co mówiła, więc tak się mijali w życiu i w korytarzu.
Ale trzeba przyznać, że matka jednak zauważyła, kiedy się spakował i wyprowadził do tej zdziry z bloku obok. I chociaż była na niego śmiertelnie obrażona, to gdy kopnął w kalendarz trzy miesiące później na zawał serca, zorganizowała mu z rozmachem pogrzeb, bo przecież wypadało. Nie zwracała uwagi na sąsiadów, którzy znacząco się uśmiechali i szeptali o powodach zejścia, przywdziała czarną suknię jak na wdowę przystało i nawet wydusiła z siebie ze dwie łezki. Robiła wokół siebie tyle zamieszania, że nie zauważyła, że w pogrzebie bierze udział również zdzira, i ujrzała ją dopiero, kiedy trumna została opuszczona do grobu. Matka na jej widok wciągnęła gwałtownie powietrze, rozejrzała się w poszukiwaniu jakiejś broni i ostatecznie wyrwała z rąk wiązankę jakiemuś koledze ojca z pracy. Rzuciła się na zdzirę, tłukąc ją bez opamiętania tą wiązanką z goździków po głowie i ramionach, sycząc przy tym jak rozwścieczony grzechotnik.
– Uspokój się, ty wariatko! – wrzasnęła zdzira, co, jak się można było domyślić, wcale matki nie uspokoiło, tylko ją jeszcze bardziej rozjuszyło. Dysząc żądzą zemsty, ponownie się rozejrzała i chwyciła własny wieniec, który kazała (bo wypada) przygotować w kształcie serca, dobierając do niego pięćdziesiąt róż. Wieniec miał stelaż z tyłu, więc nie był bardzo lekki, matka się zachwiała, ale wzięła potężny zamach i nasadziła go zdzirze na głowę i ramiona, unieruchamiając ją dość skutecznie. Wieniec, jako się rzekło, był dość ciężki, więc zaskoczona zdzira gibnęła się nad grobem raz i drugi, po czym z okrzykiem: „Jezusmaria!” wleciała do środka. Na co matka, nadal żądna krwi zdziry, wyrwała grabarzowi łopatę i sapnąwszy: „Zasypujemy! Szybko!”, zaczęła sypać ziemię na trumnę ojca, głowę zdziry i wieniec w kształcie serca.
Dopiero przytomny grabarz, martwiąc się prawdopodobnie możliwością utraty roboty, stanowczo odebrał jej łopatę. Wszyscy zaczęli się przepychać, żeby pomóc wyciągnąć zdzirę z grobu, więc ziemia w kółko się obsypywała i ostatecznie jeszcze dwie osoby wpadły do środka, a ksiądz zaczął się martwić, czy w tym zamieszaniu na pewno wszystkich wyciągnęli. Jeśli zaś chodzi o mnie, to uważam, że niepotrzebnie się napracowałam nad wysublimowaną ścieżką muzyczną, bo wystarczyło puścić muzyczkę z _Benny’ego Hilla_.
1.
Epitafia inspirowane twórczością Mariusza Parlickiego ze zbioru _Wesołe epitafia i inne śmiertelnie niepoważne wiersze_.ROZDZIAŁ PIERWSZY. EPITAFIUM DLA KSIĘGOWEJ
Rozdział pierwszy
Epitafium dla księgowej:
_Nocami salda uzgadniała,_
_aż się doigrała._
Nazywam się Michalina Poręba i pracuję w biurze rachunkowym Kwity i Pity, gdzie osiem godzin siedzę przy komputerze i wklepuję dane. Ze względu na mizofonię wszystkie klawiatury są specjalnie dla mnie wyciszone, chociaż i tak najczęściej pracuję w słuchawkach. Życie w naszym biurze toczy się ściśle według miesięcznego harmonogramu podatków i wypłaty wynagrodzeń. Ostatnie dni miesiąca, do dziesiątego, to czas na przygotowanie spraw kadrowo-płacowych, potem piętnastego pierwsze podatki, dwudziestego kolejne i dwudziestego piątego VAT. I od nowa to samo. Praca księgowej nie kończy się nigdy.
Lidka Grabska, moja koleżanka z pracy, ma trzydzieści dwa lata, własne mieszkanie odziedziczone po babci, które wiecznie remontuje i do którego od sześciu lat nie może się przeprowadzić, a także rzadką umiejętność przekręcania słów oraz ogromne zamiłowanie do słodyczy. W trakcie ośmiu godzin pracy potrafi bez problemu wtrząchnąć pudełko ptasiego mleczka i opakowanie delicji, czym doprowadza mnie do szału. Nawet nie tym, że jej szczęki wydają niedające się znieść odgłosy, tylko tym, że jest ciągle chuda jak szkapa.
– To geny! – mówiła Lidka między jedną a drugą kostką ptasiego mleczka. – Moja matka jest taka sama. Może zjeść wiadro lodów o północy i nic po niej nie widać.
Rzucałam Lidce zazdrosne spojrzenia, bo sama mam skłonności do tycia i wystarczy, że zbyt długo popatrzę na słodycze na biurku Lidki i już jestem grubsza o półtora kilograma. A przy moim wzroście – metr pięćdziesiąt dziewięć – muszę tej wagi bardzo pilnować. Każdy dodatkowy kilogram natychmiast wyraźnie się odznacza i choć ciągle jestem dość chuda, tylko ja wiem, ile mnie to naprawdę kosztuje.
Lidka poza uwielbieniem do słodyczy ma zwyczaj dosładzania się. Ogląda filmiki z kotkami oraz innymi zwierzątkami i wrzuca je na grupę na WhatsAppie. Najczęściej kasuję je bez oglądania, bo słodkie misiaczki wywołują u mnie głównie mdłości. Pamiętam, jak pewnego razu Lidka zachwycała się jakimś filmikiem z kaczuszkami. Ktoś zakochany w swoich maleńkich kaczątkach nalewał im wody do zlewu w kuchni, a żółciutkie i puchate kuleczki wskakiwały z rantu do środka.
Patrząc na ten filmik, wyobraziłam sobie, że ktoś wyciąga korek ze zlewu, wir porywa kaczątka, włącza się młynek do mielenia resztek…
– Przestań to puszczać, można się porzygać tęczą od tych twoich słodkich filmów – powiedziałam, ale uśmiechnęłam się w myślach do oglądanego w wyobraźni obrazu kaczątek mielonych w młynku.
– Ja mam wysoki poziom rozmarynu, to dlatego muszę się karmić takim słodkim – poinformowała wszystkich Lidka, pakując do ust kolejną kostkę ptasiego mleczka.
– Chyba estrogenu – zdziwiła się pani Jadzia, nasza trzecia koleżanka z pracy.
– Wiedziałam, że od jakiegoś zioła! – Ucieszyła się nie wiadomo z czego Lidka, więc żeby jej nie słuchać, postanowiłam założyć słuchawki, ale w tym momencie zadzwonił mój telefon.
– Mamo, jestem w pracy. Jak zwykle między ósmą a szesnastą – rzuciłam oschle, spojrzawszy na wyświetlacz.
– No oczywiście, mogłabym umierać, dostać wylewu albo zawału, ale tylko w określonych godzinach, bo inaczej nie mogę zadzwonić do córki!
– Nie masz zawału ani wylewu, jak słyszę, a ja jestem w pracy i nie mogę rozmawiać.
– Przecież ja ci dużo czasu nie zabiorę, chyba możesz powiedzieć temu swojemu szefowi, że mama dzwoni. Ma chyba matkę? To powinien wiedzieć, że telefony od starej matki się odbiera.
– Mamo, czego chcesz, ja jestem w pracy, mów szybko albo zadzwoń później.
– Przecież wiem, że jesteś w pracy! Nie dajesz mi o tym zapomnieć! Praca jest ważniejsza od biednej, schorowanej matki…
– Nie jesteś schorowana i mów, o co chodzi, na miłość boską!
– Oczywiście, skoro nic cię nie obchodzi własna rodzina, to sobie pracuj! Na łożu śmierci nikt jeszcze nie żałował, że za mało pracował. Ale za to wielu się martwiło, że zbyt mało czasu poświęcali rodzinie, a zwłaszcza matce! – Matka rzuciła słuchawką, a ja zacisnęłam zęby i zamknęłam na chwilę oczy.
– Czego chciała? – Zainteresowała się Lidka, nic sobie nie robiąc z karcącego spojrzenia pani Jadzi.
– Powiedzieć mi, czego będę żałowała na łożu śmierci – mruknęłam i wróciłam do księgowanej faktury, bo zapomniałam, w którą linię miałam ją wpisać.
– A czego byś żałowała tak naprawdę? – ożywiła się nagle pani Jadzia. – Bo ja to chyba tego, że nigdy nie byłam za granicą.
– Nigdzie? Kompletnie nigdzie? – Zdziwiła się niebotycznie Lidka.
– No jakoś się nie złożyło. Raz miałam jechać na jakiś zjazd do Czechosłowacji, ale szczęśliwie wybuchł stan wojenny. – Lidka nie zrozumiała tej wypowiedzi i z zaskoczenia wstrzymała się z ugryzieniem kolejnej kostki ptasiego mleczka.
– Jakiej Czechosłowacji? – zapytała ostrożnie. – I który stan wojenny? To było przed pandemią?
Pani Jadzia zachichotała i kiwnęła głową.
– Ano przed pandemią. Jakieś czterdzieści lat.
– To były jakieś zamorskie czasy! – Wzruszyła ramionami Lidka i wepchnęła do ust całą kostkę naraz.
– A ty, Lidzia, czego byś żałowała? – zapytała pani Jadzia.
– Że nie skończyłam remontu – mruknęła niewyraźnie Lidka, przełykając czekoladkę. Lidka, kobieta, która nieustająco wykańczała mieszkanie. W zeszłym roku już była bliska sfinalizowania całego procesu, ale sąsiad z góry ją zalał i szlag trafił nowiuśkie panele i fototapetę w największym pokoju.
– A ty, Michalina? Czego?
Zastanowiłam się. Co chciałabym zrobić, ale ciągle odkładam? Założyć rodzinę? Podróżować dookoła świata? Wynaleźć lekarstwo na raka? Zabić matkę gołymi rękami? Nie umiałam wybrać. Całe szczęście wszedł do nas Tomek, by się upewnić, że pamiętamy, że musimy przygotować podatki od środków transportu.
– Przypominam ci, Lidka, że karawan to też środek transportu! Żebyś nie zapomniała, jak w zeszłym roku!
– O rety, jedwo leden raz mi się zdarzyło, a szef nie może zapomnieć – fochnęła się Lidka.
– Jedwo leden? Tfu! Co ja mówię! Ledwo jeden raz? – Lidka, mam ci przypomnieć… – zaczął Tomek, ale Lidka zatkała sobie uszy palcami i zaczęła śpiewać: „Lalalalalala, nie słyszę, nie słyszę, lalalalalala, nie słyszę, nie słyszę”, więc machnął ręką i wrócił do swojego pokoju.
– Dwie rzeczy są pewne w życiu – westchnęła pani Jadzia. – Śmierć i podatki. – Pokiwała głową i kliknęła na kolejną firmę w systemie.ROZDZIAŁ DRUGI. EPITAFIUM DLA TELEWIDZKI
Rozdział drugi
Epitafium dla telewidzki:
_Nie miała czasu wcale, bo oglądała seriale,_
_i tak czas jej mijał, aż w końcu przyszedł finał._
Dwie po szesnastej mój telefon zawibrował. Nawet nie musiałam patrzeć na wyświetlacz, żeby wiedzieć, że to znowu moja matka.
– Tak, mamo? – Odebrałam zrezygnowana.
– No, dziękuję, że łaskawie odebrałaś – zaczęła matka, a ja wzniosłam oczy ku niebu.
– W czym mogę ci pomóc, mamo?
– Wystarczyłoby, żebyś się trochę zainteresowała swoją starą matką, to byś wiedziała, a nie głupio pytała. Tobie się oczy dopiero otworzą, jak mnie się zamkną!
– Mamo, na miłość boską! Coś ci kupić? Gdzieś cię zawieźć?
– Może od razu zawieź mnie na cmentarz, już się pewnie nie możesz doczekać, kiedy ducha wyzionę, może od razu mszę zamów, żeby długo nie czekać!
– Mamo, nie mam siły, jestem po całym dniu pracy, nie będę zgadywać, czego ty akurat chcesz. Więc albo mi powiesz, albo sama sobie będziesz załatwiać.
– No jasne, doczekałam się, całe życie, człowieku, haruj, wszystko poświęć, a tak ci się dzieci odwdzięczą. Niczego nie uszanujesz! Żadnej wdzięczności, niczego nie doceniasz, nic byś nie miała…
– Mamo! – Przerwałam te użalania. – Proszę cię, powiedz, o co chodzi.
– Kupiłam komódkę. Na OLX – powiedziała szybko matka. – I trzeba ją odebrać. I przywieźć do mnie. Ja bym ci dała telefon do tych ludzi i byś się z nimi umówiła.
– Dobrze – westchnęłam zrezygnowana.
Postanowiłam od razu zadzwonić do tych ludzi i o wszystko wypytać. Jak znałam moją matkę, to rzeczona komódka mogła być nawet wielką, trzydrzwiową szafą. Miły pan poinformował mnie jednak, że mebel jest średnich rozmiarów, śmiało wejdzie do mojego auta, jeśli tylko położy się fotele. Pan zaprasza, pomoże w zniesieniu i zapakowaniu do samochodu. Uspokojona, umówiłam się na wieczór i oddzwoniłam do matki, że przywiozę jej komódkę mniej więcej koło dwudziestej pierwszej.
– Ale jak koło dziewiątej! Wtedy mam _M jak miłość_! O wpół do dziesiątej dopiero, jak się Mostowiakowie skończą – stanowczo zażądała, a ja naturalnie się zgodziłam.
Komódka była antykiem po babci, zupełnie nie pasowała do planowanego nowego wystroju mieszkania i młode małżeństwo chciało się jej jak najszybciej pozbyć.
– To ramota taka – westchnęła dziewczyna, trzymając w rękach wyciągnięte dwie szuflady.
– Moja mama lubi takie ramoty. – Uśmiechnęłam się do nich i zabrałam szuflady od dziewczyny, żeby zapakować do samochodu.
Podjechałam pod klatkę w bloku matki i udałam się po pomoc w transporcie komódki do dozorcy. Pomógł mi ją wyciągnąć z auta, zaniósł do windy i zaczekał, aż przyniosę szuflady.
– Ładny mebelek – powiedział. – Ale chyba w wieku mamusi.
– Tylko niech jej pan tego nie powie! – przeraziłam się.
– Samobójcą nie jestem – mruknął dozorca, otworzył drzwi windy, zablokował je nogą i sprawnie przepchnął komódkę do środka. Po chwili powtórzył manewr, wyciągając mebel na klatkę. Zadzwoniłam do drzwi.
– No jesteś wreszcie! – burknęła moja matka, otwierając, chociaż z pokoju dobiegały dopiero dźwięki piosenki podczas napisów końcowych.
– Gdzie postawić? – zapytał dozorca, przekraczając próg.
– Tutaj – odparła sucho matka, wskazując środek przedpokoju. Wiedziałam, że oznacza to, że będę musiała sama przepychać komódkę na różne miejsca, żeby matka mogła sprawdzić, gdzie najlepiej pasuje.
Dałam dozorcy dwadzieścia złotych i stanęłam w oczekującej pozie.
– Co tak stoisz jak słup? – fuknęła na mnie.
– Gdzie ją postawić? – zapytałam zrezygnowana, a matka wzruszyła ramionami.
– Sama nie wiem. Ona mi tu chyba w ogóle nie pasuje.
Nic nie powiedziałam, chociaż znalazłabym kilka słów pasujących do tej sytuacji.
– Czyli mam ją zabrać?
– Czego to się zaraz gorączkować! – zdenerwowała się matka, chociaż jako żywo akurat od gorączkowania się byłam bardzo daleko. – Muszę się zastanowić.
Przesuwałam komodę z pokoju do pokoju do dwudziestej trzeciej, ale matka nie znalazła dla niej odpowiedniego miejsca.
– Musisz ją odwieźć – powiedziała, ale stanowczo odmówiłam. – Nic nie możesz dla mnie zrobić! – syknęła matka, mrużąc oczy. – Nigdy cię o nic nie proszę, a jak już poproszę, to się okazuje, że to wielki problem!
– Kupiłaś ją! Na OLX! Tam nie ma opcji zwrotu, to nie hipermarket. Po co ją w ogóle brałaś?
– Bo żal było nie brać – wyjaśniła matka. – Dwie stówy za taki antyk.
– To teraz ty sprzedaj – zaproponowałam. – Ktoś przyjedzie i ją zabierze.
– Oczywiście! – wrzasnęła i popukała się palcem w czoło. – Wpuszczę do domu jakiegoś zboczeńca albo mordercę! Przyjdzie po komodę i zostawi w korytarzu moje zwłoki!
Mimo wszystko powstrzymałam się, żeby nie powiedzieć czegoś, czego bym potem żałowała.
– Dobrze – zgodziłam się. – Przyjadę jutro po tę komodę z dozorcą, dzisiaj już pewnie śpi.
Matka coś tam zamruczała o nierobach i wylegujących się leniach, ale udałam, że nie słyszę i wyszłam na klatkę.
– Tylko żebyś nie przyszła, jak będzie _Na wspólnej_. – Wychyliła się jeszcze zza drzwi.ROZDZIAŁ TRZECI. EPITAFIUM DLA NOTARIUSZA
Rozdział trzeci
Epitafium dla notariusza:
_Wiecznie pisał testamenty,_
_pozostały sentymenty._
Notariusz wpatrywał się w Stefanię z niekłamanym przerażeniem.
– Zdaje sobie pani sprawę, że po kremacji zwłok musi nastąpić pochówek?
– A czy ja mówię, że nie? Ja tylko mówię, że nie ma, zdaje się, w polskim prawie przepisu, który mówi, jak szybko ten pochówek ma się odbyć?
– No w zasadzie… – zawahał się notariusz, zdjął okulary i przetarł je specjalną ściereczką.
– Wiem, bo sprawdziłam. Ma się odbyć pochówek, ale nigdzie nie zostało zapisane, jak szybko. Tak czy nie? – Stefania pochyliła się do notariusza, a ten cofnął się gwałtownie.
– Tak – zgodził się po chwili z głębokim westchnieniem. – W rzeczy samej. – Założył okulary i zaczął przekładać papiery z jednego brzegu biurka na drugi.
– Jest tylko jeden mankament, droga pani. Zgodnie bowiem z przepisami ciało z zagranicy musi przyjechać w metalowej trumnie.
– No i co z tego? – spytała Stefania.
– I musi zostać pochowane bez otwierania tej trumny. A to wyklucza kremację.
– Niech to szlag – zdenerwowała się. – Czyli musiałabym zostać skremowana na miejscu?
– To jest jedyne wyjście – zgodził się notariusz i otarł sobie czoło chusteczką do okularów. – Chyba że szanowna pani zdecyduje się na zejście, że tak powiem, na polskiej ziemi. Wtedy dopuszcza się kremację, jak najbardziej, i nie ma dokładnego terminu na pochówek. Skremowane zwłoki nie stanowią zagrożenia chemicznego dla środowiska, w związku z czym nie ma tu mowy o liczbie dób, w czasie których prochy muszą zostać złożone w miejscu spoczynku. Chociaż, muszę tutaj szanowną panią uprzedzić, że niedopuszczalne jest również praktykowanie rozsypywania prochów zmarłych. Czynność ta potraktowana być może jako bezczeszczenie zwłok, prochów lub miejsca pochówku, a zatem czyn zabroniony artykułem 262 paragraf 1 i 2 Kodeksu karnego i zagrożony karą grzywny lub nawet pozbawienia wolności do lat dwóch. – Notariusz wyrzucił z siebie te informacje z szybkością karabinu maszynowego, ale na Stefanii nie zrobiło to wrażenia.
– Krótko mówiąc – zaczęła i skrzywiła się lekko – gdybym kopnęła w kalendarz za granicą, to muszą mnie sprowadzić w metalowej puszce i nie mogą otworzyć. Czyli z kremacji nici w takiej sytuacji – dodała jakby do siebie. – Ale jak wykorkuję patriotycznie, na polskiej ziemi, to mogę się skremować, a potem jeździć w poszukiwaniu najlepszego miejsca na pochówek?
Notariusz przytaknął, kiwając głową.
– W rzeczy samej, szanowna pani, istnieje taka możliwość. Ale, rzecz jasna, nie może pani prowadzić auta, gdyż zanika pani zdolność do czynności prawnych – dodał dla porządku.
– Ale mogę jeździć na tylnym siedzeniu, prawda? – Upewniła się Stefania, która musiała nieco zweryfikować plany swojego zgonu i pochówku.
– Na tylnym siedzeniu jak najbardziej. Nie jestem tylko pewien, czy musi szanowna pani zapinać pasy bezpieczeństwa – dodał notariusz, autentycznie zastanawiając się nad tym, czy zgodnie z prawem urna powinna jeździć odpowiednio przypięta.
Pierwotny plan Stefanii, że wyjedzie na wakacje śmierci w jakieś piękne miejsce, gdzie ostatecznie dokona żywota, przedawkowując leki przeciwbólowe, okazał się zupełnie do niczego.
Po pierwsze, ubezpieczenie na życie nie obejmuje przypadków samobójstwa, z czym po głębszym namyśle Stefania niechętnie się zgodziła.
***
– Nie wiem, dlaczego wprowadzono takie przepisy – zrzędziła, mówiąc do siebie. – Przecież to byłoby niejednokrotnie honorowe i najlepsze wyjście dla wielu rodzin. Taki darmozjad jeden z drugim mogliby się wysoko ubezpieczyć i dla dobra rodziny spokojnie się gdzieś powiesić.
Niestety, oznaczało to również, że ona sama nie może zejść z tego świata tak, jak zaplanowała. Płaciła składkę ubezpieczeniową od lat i chyba by ją apopleksja trafiła na miejscu, gdyby się okazało, że odkładała na darmo. Przemknęło jej co prawda przez głowę, żeby się tym nie przejmować i machnąć ręką na to całe ubezpieczenie, ale przepisy dotyczące transportu zwłok z zagranicy w metalowej trumnie i braku możliwości późniejszej kremacji przeważyły.
– Ja bym się chyba w grobie przewróciła, gdybyś mnie w trumnie pochowała! – upominała mnie wielokrotnie. – I bym cię do końca życia straszyła! Pamiętaj, żeby mnie spalić!
– Raczej nie zapomnę – mruknęłam. – Co ty myślisz, że cię schowam do tapczanu i zapomnę o terminie kremacji?
– O kosmetyczce zapomniałaś! – wytknęła mi matka.
– Ale ona nie leżała martwa w tapczanie! Już przestań mi w kółko o tym przypominać. Obiecuję solennie, że cię spalę. – Podniosłam dwa palce jak harcerka. _Jak na prawdziwą wiedźmę przystało_, dodałam w duchu, ale matka i tak spojrzała na mnie podejrzliwie. Wyraźnie mi nie ufała.
– Ty o wszystkim zapominasz – zaczęła po swojemu. – Gdybym ci nie przypominała, że masz matkę, to byś się w ogóle nie odezwała. Mogłabym ducha wyzionąć i pies z kulawą nogą by się nie zainteresował. Ja to się nawet cieszę, że ty nie masz dzieci, bo byś zapomniała je z przedszkola odebrać. Albo byłabyś jak ta, co niedawno w upał dziecko w samochodzie zostawiła na cały dzień i poszła do pracy, a dzieciak się ugotował…
– Mamo! – jęknęłam. – Spalę cię, obiecuję, ale jak nie przestaniesz tak gadać, to na pewno nie będziesz martwa, gdy zacznę ten proces!
– Oczywiście, żadnego szacunku, ja w twoim wieku to bym się nigdy w taki sposób do starszej osoby nie odezwała, ale teraz to już nikt niczego nie szanuje na tym świecie. Tylko te internety oglądacie, same głupoty w kółko, czas marnować to potraficie… – Dalej nie słuchałam.
***
Stefania stała przed okazałym budynkiem i zbierała siły, żeby wejść. W końcu westchnęła głęboko i pchnęła drzwi domu pogrzebowego Było – Minęło.
– Dzień dobry – powiedziała do pustego biurka.
– Dzień dobry – odpowiedziało biurko, a Stefania uniosła brwi. Po chwili spod biurka wychyliła się kobieca głowa.
– Proszę usiąść. Już się panią zajmuję, tylko królika szukam.
Stefania podrapała się intensywnie po skroni, zastanawiając się, czy nie ma już jakichś halucynacji.
– Królika? – zapytała ostrożnie i podeszła do krzesła, wahając się, czy siadać, czy raczej szybciutko wyjść.
– Tak, królika – odparła głowa. – Mieliśmy tu pokaz magii i ten królik z kapelusza wyskoczył i zniknął.
– No tak! – zgodziła się Stefania i zdecydowała, że chyba jednak nie ma co się rozsiadać.
– Jest! – Ucieszyła się głowa i wyszła zza biurka. Miała normalne nogi i ręce i okazała się całą, kompletną kobietą. W przekonaniu Stefanii brakowało jej jedynie piątej klepki. Kobieta trzymała na rękach czarnego królika, podeszła do jednej z trumien stojących pod ścianą, podniosła wieko i wsadziła tam zwierzaka.
– Nie udusi się? – zapytała Stefania.
– Ma wywiercone dziurki. – Uspokajająco machnęła ręką kobieta.
– W trumnie?
– Dorian wywiercił. Podobno więcej światła wpada do środka.
– Ach tak? – Stefanii jakby zabrakło słów, zwłaszcza że z trumny zaczęły dochodzić odgłosy chrobotania.
– Ale w czym możemy pomóc? – Zainteresowała się kobieta.
– Chciałam zorganizować pogrzeb.
– Czyj pogrzeb?
– Mój.
– Ach tak? Czy to mają być po prostu wytyczne do organizacji pogrzebu w bliżej niedającej się określić przyszłości?
– Nie. To nastąpi całkiem niedługo, więc po prostu chcę wszystko ustalić. Moja córka mi obiecała, że mnie spali, ale wie pani, jakie są dzieci. Wszystko pomylą, jak przyjdzie co do czego. – Jagna, właścicielka domu pogrzebowego, pokiwała głową ze zrozumieniem.
– To od czego chce pani zacząć?
– Najpierw mi pani powie, jaki strój. Myślałam, żeby włożyć coś lnianego, ale len okropnie się gniecie. Jak ja będę wyglądała w takim pognieciuchu?
– Może jedwab? Albo zwykła bawełna?
– Najpierw brałam pod uwagę jedwab, ale wie pani, on jest taki śliski. Ja już kiedyś zjechałam z kanapy na dywan w jedwabnej pidżamie. I powiem pani, że jak sobie pomyślałam, że ubierzecie mnie w ten jedwab, a ja się wam wyślizgnę…
Jagna otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale w wyobraźni już to zobaczyła. Najpierw pani Stefania ześlizguje się ze stołu, nie mogą jej podnieść ani dobrze złapać, bo ciągle im się wysmykuje, w końcu ktoś zakłada rękawice i próbuje ją upakować do trumny, ale kobieta wężowym ruchem ciągle z tej trumny się wysuwa…
– Nie, jedwab odpada zdecydowanie – zgodziła się szybko.
– Czyli bawełna.
– Tylko bez syntetycznych dodatków – uprzedziła Jagna. – To musi być naturalny materiał.
– A buty?
– Jeśli pani chce, to mogą być buty. Może być też na bosaka, zawsze to mniej plastiku we wszechświecie. Ma pani rozrusznik serca?
– A wyglądam, jakbym miała? – oburzyła się Stefania. – Serce mam jak dzwon!
– Pytam, bo akurat rozruszniki musimy wyjmować, bo wybuchają.
– Mieliście kiedyś taki przypadek? – przeraziła się Stefania, porażona możliwością wybuchnięcia w piecu i rozrzucenia swoich niespalonych do końca szczątków po najbliższej okolicy.
– My nie – westchnęła Jagna. – Ale już się zdarzało.
– Ależ tacy ludzie z rozrusznikiem stanowią zagrożenie dla innych! – Zdenerwowała się matka Michaliny. – To jest niebezpieczne dla otoczenia! W upał powinni siedzieć w domu, a nie włóczyć się na przykład po galeriach handlowych, gdzie mogą wybuchnąć w każdej chwili!
Jagna spojrzała na nią z niekłamanym zdziwieniem.
– Tak od upału to te rozruszniki nie wybuchają – powiedziała uspokajającym tonem. – W piecu jest mniej więcej tysiąc stopni, taka nieco wyższa temperatura…
– Ale mamy ocieplenie klimatu! Pandy wyginają! Znaczy wyginują! Za chwilę będzie taka temperatura na co dzień! – Stefania histerycznie podniosła głos, a Jagna otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale nie znalazła odpowiednich słów i zamarła z niemym „o” na obliczu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki