- W empik go
W przeklętym domu - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
11 grudnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
W przeklętym domu - ebook
Zbiór nowel opisujących stosunki polsko-niemieckie w Poznańskiem w czasach zaboru pruskiego.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-116-7716-2 |
Rozmiar pliku: | 299 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
PRAWEM KADUKA.
— Długo jeszcze?...
— Dziesięć niedziel...
— A za co?
— …Miemiec przestąpił mi drogę...
— Co chcecie od doktora?
— Ano dokładkę Chleba. Dobry on?
— Dobry?...Dobry dla umarłych. Z nami byle prędko.
— A co wam „brakuje”?
— Żolądek, ciśnienie...
Szepty cichuteńkie, jak brzęk much, snuly się po biało otynkowanej ścianie wązkiego, małego korytarzyka, w którym szereg niezgrabnych postaci w wyblakłem płótnie więziennem stał tuż przy murze, z twarzami do niego zwróconemi, z apatycznym spokojem przywykłych do czekania i, jak kłody, obcą wolą z miejsca na miejsce przerzucanych stworzeń.
Czekali na lekarza, który miał pojawić się przez dwoje drzwi, dzielących korytarzyk od krużganku, przecinającego część gmachu zajętego przez biura — przez drzwi dębowe i drugie z żelaznych, rozsuwających się krat złożone. Zaspany dozorca z pałaszykiem podoficerskim przy boku, podpierał szerokiemi plecami odrzwia przy wejściu do izdebki lekarskiej i nudził się strasznie, mrużąc blade, jakby po pijatyce zamglone oczy.
Ukazał się posługacz lazaretowy w pantoflach i fartuchu, zabrał kilka lampek ze stolika pod kaflanym piecykiem, na którym rozpościerała się rozwarta księga felczera, przeszedł wzrokiem szereg więźniów, jakby szukał między nimi znajomych, i znikł w ubocznych drzwiach, z których po chwili wyszedł inny, opasły dozorca i, zbliżywszy się do kolegi, wszczął z nim półgębkiem rozmowę, przerywaną długiemi pauzami. Apatya głęboka, cmentarna leżała kamieniem na tem zebraniu.
Ale pod powłoką tej martwoty nieprzeniknionej drgały dorywcze iskierki myśli, życzeń i skarg, na ścianę padały szmery, w którycn powtarzało się stereotypowe pytanie, jakie każdy więzień nosi na ustach, kardynalne pytanie:
—Jak długo jeszcze?...
Nie odwracając do siebie twarzy, aby nie zwrócić na siebie uwagi dozorców, stojąc jak przymurowani, rzucali sobie króciutkie zdania.
Opodal mieszczucha, rozmawiającego z chłopem, za pobicie „Miemca” skazanym drakońsko, sterczał zwalisty, szpakowaty mężczyzna, z twarzą czerwono - siną, nabrzękłą i gonił po ścianie niespokojnemi oczyma nałogoweg pijaka. Kulawy sąsiad jego raz i drugi zerknął na niego ukradkiem i szepnął:
— Panie Wojtkowski?... I pan tu?...
Niezrozumiały, basowy pomruk był odpowiedzią alkoholika.
— Za co?... Hm?...
— ...Weksel...
— Na jak długo kochanego pana zamknęli?... — pytał po pauzie kulawy, siwy więzień, niezrażony wściekłością Wojtkowskiego, który gryzł, przeżuwał słowa przez chwilę, nim wykrztusił:
— Nic panu do tego!
— Że też pan kochany zawsze zły, jak tylko pamiętam... Prawda, bez kieliszeczka i mnie ciężko, ale cóż robić?... Obaj pamiętamy inne czasy, kochany panie... Ha, cóż robić?... Pan był kiedyś sekretarzem sądowym, prawda? I sędziego w pysk chlasnąl?... Wszystko przez kieliszek...
Westchnął i dodał pod nosem swe: „ha, cóż robić?...”
A Wojtkowski milczał kamiennie, strzygąc tylko nerwowo palcami i ciskając na ścianę spojrzenie furyata.
Lecz w tem dozorca Schmidt ocknął się ze swego dziennego półsnu i, znudzony czekaniem, huknął w alkierzyk głosem pogromcy dzikich zwierząt:
— Halt Maul!... Verflucht nochmal mit dem verdammten polnischen Geplapper!... (Stul pysk!... Niech dyabli biorą z tem przeklętem polskiem pyskowaniem)!
Stała się cisza, jakby makiem posiał. Tylko kilku więźniów, którzy, świeżo w te mury wstąpiwszy, mieli poddać się rewizyi lekarskiej i dlatego byli do połowy ciała obnażeni, poczęli dygotać i dzwonić zębami. Bo w wilgotnym alkierzu, do którego nigdy nie przedostawał się promień słońca przez okno poblizkim murem ocienione, chłód stawał się dokuczliwym.
Ziewnięcie dozorcy przerwało ciszę i było niejako sygnałem do rozpoczęcia szeptów na nowo.
Wreszcie za drzwiami rozległy się szybkie kroki. Klucze zadzwoniły, wpadł lekarz, przesunął się szybko i znikł w izdebce — nerwowy szczupły mężczyzna, ozdobiony tytułami Medicinalrat’a, jako człowiek mający stosunki i jako „prawdziwie niemiecki mąż”. Za nim wszedł felczer i natychmiast rozpoczęło się przepędzanie chorych z niemal błyskawiczną szybkością. Rutynowany lekarz znał fortele i wykręty; nic nie było dla niego niespodzianką, jednych zbywał odpornem machnięciem ręki, innych półsłówkiem, pod adresem felczera. Niebawem wypadł z izdebki, znikł w drzwiach w izbie szpitalnej, i dziad kościelny nie zmówiłby zdrowaśki, a już pan radca spieszył przez dziedziniec więzienny na „Frühschoppen” na poranny kufel piwa.
W mgnieniu oka alkierzyk opustoszal. Pozostał tylko felczer Roswolski z kulawym Ludwisiewiczem, odkomenderowanym do lazaretu. Przypominając sobie jego fizyognomię, dozorca zapytał więźnia, sposobiąc bandaże:
— Kiedy pan był tutaj ostatni raz?
— Dziewięć miesięcy temu wyszedłem.
— Siedział pan tu kilka razy?
— Dopiero trzy razy... w tym więzieniu— odparł Ludwisiewicz, dziwiąc się sam temu.
— A z tą nogą nie lepiej!
— Nie. Skoro jesień zawsze mam z nią biedę.
Zaprowadzono go do obszernej, podłużnej izby z sześciu łóżkami, ustawionemi w pewnych odstępach w dwóch rzędach i wysuniętemi na pokój tak, iż nie wiele było miejsca do przejścia. Duże, niby tryptyk z trzech części złożone, okno mansardowe wprowadzało tylko skąpe i mdłe światło dlatego, że o kilka kroków przed niem wznosił się wysoki mur, a powtóre—szyby były z nieprzejrzystego karbowanego pionowo szkła i silnie okratowąne. Przy wielkim stole siedział tu młody, zdrowo wyglądający robotnik i zwijał szpagat w kłęby. Gdy drzwi się rozwarły, zaraz opuścił ręce i spojrzał ciekawie na wchodzącego więźnia.
Prócz niego tylko dwóch pacyentów było w izbie. Jeden z nich, młody brunet z białą wygoloną twarzą i wydatnym nosem. Z pomocą rogowego różka zwijał arkusze wyciętego na koperty papieru według blaszanej formy, którą należycie układał. A tuż w pobliżu jego, w łóżku najbliżej okien spoczywał—jak martwy—starszy mężczyzna, nakryty aż pod brodę derą i niebieskawo kratkowanem czystem płótnem.
Zbudzony, otworzył blade oczy, w których malowała się krańcowa rezygnacya, poruszył głową, wyciągnął powoli na przykrycie chudą rękę i znowu zapadł w głuchą, zimną ciszę sarkofagu.
Tymczasem dozorca, ex-podoficer z korpusu sanitarnego, bandażował chorą nogę nowego pacyenta, który spokojnem, ale bystrem okiem przyglądał się swym towarzyszom, a mianowicie młodemu brunetowi, gdyż mimo workowaty, długi uniform płócienny, uderzyło go w jego fizyognomii coś wyróżniającego go z pośród zwykłych mieszkańców więzienia.
Był to Korawski, więzień polityczny, który w swej celi wprawdzie mógł zajmować się i zajmował wyłącznie czytaniem i pisaniem, ale w lazarecie musiał zatrudniać się lekką prącą ręczną, aby druki jego nie dostały się do rąk jego towarzyszów. Gdy, nie znosząc więziennego wiktu, przyszło mu przymierać z głodu i sypiać w niewysuszonej, zimnej jak lód bieliznie, osłabiony jego organizm nie wytrzymał próby. Korawski zapadł na zapalenie płuc, które przykuło go do łóżka na dłuższy czas i którego ślady nosił jeszcze na przejrzystej twarzy.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
PRAWEM KADUKA.
— Długo jeszcze?...
— Dziesięć niedziel...
— A za co?
— …Miemiec przestąpił mi drogę...
— Co chcecie od doktora?
— Ano dokładkę Chleba. Dobry on?
— Dobry?...Dobry dla umarłych. Z nami byle prędko.
— A co wam „brakuje”?
— Żolądek, ciśnienie...
Szepty cichuteńkie, jak brzęk much, snuly się po biało otynkowanej ścianie wązkiego, małego korytarzyka, w którym szereg niezgrabnych postaci w wyblakłem płótnie więziennem stał tuż przy murze, z twarzami do niego zwróconemi, z apatycznym spokojem przywykłych do czekania i, jak kłody, obcą wolą z miejsca na miejsce przerzucanych stworzeń.
Czekali na lekarza, który miał pojawić się przez dwoje drzwi, dzielących korytarzyk od krużganku, przecinającego część gmachu zajętego przez biura — przez drzwi dębowe i drugie z żelaznych, rozsuwających się krat złożone. Zaspany dozorca z pałaszykiem podoficerskim przy boku, podpierał szerokiemi plecami odrzwia przy wejściu do izdebki lekarskiej i nudził się strasznie, mrużąc blade, jakby po pijatyce zamglone oczy.
Ukazał się posługacz lazaretowy w pantoflach i fartuchu, zabrał kilka lampek ze stolika pod kaflanym piecykiem, na którym rozpościerała się rozwarta księga felczera, przeszedł wzrokiem szereg więźniów, jakby szukał między nimi znajomych, i znikł w ubocznych drzwiach, z których po chwili wyszedł inny, opasły dozorca i, zbliżywszy się do kolegi, wszczął z nim półgębkiem rozmowę, przerywaną długiemi pauzami. Apatya głęboka, cmentarna leżała kamieniem na tem zebraniu.
Ale pod powłoką tej martwoty nieprzeniknionej drgały dorywcze iskierki myśli, życzeń i skarg, na ścianę padały szmery, w którycn powtarzało się stereotypowe pytanie, jakie każdy więzień nosi na ustach, kardynalne pytanie:
—Jak długo jeszcze?...
Nie odwracając do siebie twarzy, aby nie zwrócić na siebie uwagi dozorców, stojąc jak przymurowani, rzucali sobie króciutkie zdania.
Opodal mieszczucha, rozmawiającego z chłopem, za pobicie „Miemca” skazanym drakońsko, sterczał zwalisty, szpakowaty mężczyzna, z twarzą czerwono - siną, nabrzękłą i gonił po ścianie niespokojnemi oczyma nałogoweg pijaka. Kulawy sąsiad jego raz i drugi zerknął na niego ukradkiem i szepnął:
— Panie Wojtkowski?... I pan tu?...
Niezrozumiały, basowy pomruk był odpowiedzią alkoholika.
— Za co?... Hm?...
— ...Weksel...
— Na jak długo kochanego pana zamknęli?... — pytał po pauzie kulawy, siwy więzień, niezrażony wściekłością Wojtkowskiego, który gryzł, przeżuwał słowa przez chwilę, nim wykrztusił:
— Nic panu do tego!
— Że też pan kochany zawsze zły, jak tylko pamiętam... Prawda, bez kieliszeczka i mnie ciężko, ale cóż robić?... Obaj pamiętamy inne czasy, kochany panie... Ha, cóż robić?... Pan był kiedyś sekretarzem sądowym, prawda? I sędziego w pysk chlasnąl?... Wszystko przez kieliszek...
Westchnął i dodał pod nosem swe: „ha, cóż robić?...”
A Wojtkowski milczał kamiennie, strzygąc tylko nerwowo palcami i ciskając na ścianę spojrzenie furyata.
Lecz w tem dozorca Schmidt ocknął się ze swego dziennego półsnu i, znudzony czekaniem, huknął w alkierzyk głosem pogromcy dzikich zwierząt:
— Halt Maul!... Verflucht nochmal mit dem verdammten polnischen Geplapper!... (Stul pysk!... Niech dyabli biorą z tem przeklętem polskiem pyskowaniem)!
Stała się cisza, jakby makiem posiał. Tylko kilku więźniów, którzy, świeżo w te mury wstąpiwszy, mieli poddać się rewizyi lekarskiej i dlatego byli do połowy ciała obnażeni, poczęli dygotać i dzwonić zębami. Bo w wilgotnym alkierzu, do którego nigdy nie przedostawał się promień słońca przez okno poblizkim murem ocienione, chłód stawał się dokuczliwym.
Ziewnięcie dozorcy przerwało ciszę i było niejako sygnałem do rozpoczęcia szeptów na nowo.
Wreszcie za drzwiami rozległy się szybkie kroki. Klucze zadzwoniły, wpadł lekarz, przesunął się szybko i znikł w izdebce — nerwowy szczupły mężczyzna, ozdobiony tytułami Medicinalrat’a, jako człowiek mający stosunki i jako „prawdziwie niemiecki mąż”. Za nim wszedł felczer i natychmiast rozpoczęło się przepędzanie chorych z niemal błyskawiczną szybkością. Rutynowany lekarz znał fortele i wykręty; nic nie było dla niego niespodzianką, jednych zbywał odpornem machnięciem ręki, innych półsłówkiem, pod adresem felczera. Niebawem wypadł z izdebki, znikł w drzwiach w izbie szpitalnej, i dziad kościelny nie zmówiłby zdrowaśki, a już pan radca spieszył przez dziedziniec więzienny na „Frühschoppen” na poranny kufel piwa.
W mgnieniu oka alkierzyk opustoszal. Pozostał tylko felczer Roswolski z kulawym Ludwisiewiczem, odkomenderowanym do lazaretu. Przypominając sobie jego fizyognomię, dozorca zapytał więźnia, sposobiąc bandaże:
— Kiedy pan był tutaj ostatni raz?
— Dziewięć miesięcy temu wyszedłem.
— Siedział pan tu kilka razy?
— Dopiero trzy razy... w tym więzieniu— odparł Ludwisiewicz, dziwiąc się sam temu.
— A z tą nogą nie lepiej!
— Nie. Skoro jesień zawsze mam z nią biedę.
Zaprowadzono go do obszernej, podłużnej izby z sześciu łóżkami, ustawionemi w pewnych odstępach w dwóch rzędach i wysuniętemi na pokój tak, iż nie wiele było miejsca do przejścia. Duże, niby tryptyk z trzech części złożone, okno mansardowe wprowadzało tylko skąpe i mdłe światło dlatego, że o kilka kroków przed niem wznosił się wysoki mur, a powtóre—szyby były z nieprzejrzystego karbowanego pionowo szkła i silnie okratowąne. Przy wielkim stole siedział tu młody, zdrowo wyglądający robotnik i zwijał szpagat w kłęby. Gdy drzwi się rozwarły, zaraz opuścił ręce i spojrzał ciekawie na wchodzącego więźnia.
Prócz niego tylko dwóch pacyentów było w izbie. Jeden z nich, młody brunet z białą wygoloną twarzą i wydatnym nosem. Z pomocą rogowego różka zwijał arkusze wyciętego na koperty papieru według blaszanej formy, którą należycie układał. A tuż w pobliżu jego, w łóżku najbliżej okien spoczywał—jak martwy—starszy mężczyzna, nakryty aż pod brodę derą i niebieskawo kratkowanem czystem płótnem.
Zbudzony, otworzył blade oczy, w których malowała się krańcowa rezygnacya, poruszył głową, wyciągnął powoli na przykrycie chudą rękę i znowu zapadł w głuchą, zimną ciszę sarkofagu.
Tymczasem dozorca, ex-podoficer z korpusu sanitarnego, bandażował chorą nogę nowego pacyenta, który spokojnem, ale bystrem okiem przyglądał się swym towarzyszom, a mianowicie młodemu brunetowi, gdyż mimo workowaty, długi uniform płócienny, uderzyło go w jego fizyognomii coś wyróżniającego go z pośród zwykłych mieszkańców więzienia.
Był to Korawski, więzień polityczny, który w swej celi wprawdzie mógł zajmować się i zajmował wyłącznie czytaniem i pisaniem, ale w lazarecie musiał zatrudniać się lekką prącą ręczną, aby druki jego nie dostały się do rąk jego towarzyszów. Gdy, nie znosząc więziennego wiktu, przyszło mu przymierać z głodu i sypiać w niewysuszonej, zimnej jak lód bieliznie, osłabiony jego organizm nie wytrzymał próby. Korawski zapadł na zapalenie płuc, które przykuło go do łóżka na dłuższy czas i którego ślady nosił jeszcze na przejrzystej twarzy.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
więcej..