- W empik go
W puszczy - ebook
W puszczy - ebook
„Kiedy stanął pod drzewem, trudno go było odróżnić od jakiej krzewiny lub pniaka. Miał też podobno przy tym jakąś tajemniczą umiejętność przysiadania, przystawania i zaczajania się tak wytrwałego, iż potrafił wybornie oszukiwać bystre i czujne zmysły zwierząt. Opowiadano, że prawe oko miał na wierzch wysadzone, a dolna część oprawy tego oka była zupełnie odwrócona i krwawo świecąc, opuszczała się ku dołowi. Lewe znów oko miało posiadać barwę siwą, czarną i zielonkowatą. Wszystko to nadawało fizjognomii wyraz nadzwyczaj szpetny. Chytrość lisa, dzikość wilka, drapieżność jastrzębia i pożądliwość piekielnika stanowiły moralne cechy Kostucha podług wyobraźni ludowej. Niby krzaki siwego mchu na dębowej korze, unosiły się gęstym opłotkiem brwi pod wąskim czołem, pomarszczonym w głębokie bruzdy i mającym barwę suchych liści. Twierdzono, że Kostuch nie wydaje dźwięków ludzkiej mowy, że jest zawsze ponury, milczący, zły. Zwierzęta miał prześladować z nadzwyczajną namiętnością, ponieważ nie tylko był żarłocznym i chciwym na ich mięso, lecz doznawał rozkoszy na widok krwi przelanej”.
Spis treści
Rozdział I. Jacyś ludzie.
Rozdział II. Mitologiczne i życiowe prawdy.
Rozdział III. Tajemniczy strzał i zapowiedź wojny.
Rozdział IV. Tynia, Marek Kukułka i Sobek Guzik.
Rozdział V. Wyraźni złodzieje i niewyraźny człowiek.
Rozdział VI. Skutki nocnych strzałów i domysły Marka Kukułki.
Rozdział VII. Życie i śmierć jastrzębia.
Rozdział VIII. Marcycha i spotkanie się dwóch starych znajomych.
Rozdział IX. Przygody dzików z ludźmi i ludzi z dzikami.
Rozdział X. Historia, w której wilki są bohaterami.
Rozdział XI. Obława.
Rozdział XII. Nie tylko majątek otrzymuje się w spadku.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-199-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Roku 18... pod koniec czerwca w nocy, z narożnika boru w Orłowej Woli wysunęło się trzech ludzi; mieli na sobie szare, obcisłe kurtki, głowy ich nakryte były skórzanemi czapkami, rozmawiali cicho, jakby prowadząc tajemną naradę, z niedowierzaniem zaś oglądali się na wszystkie strony
– Więc stanowczo zostajesz, Stanisławie? – zapytał jeden.
– Nie myślę się ztąd ruszyć; wiem, że nie umiałbym wyżyć między obcymi – odrzekł zapytany.
Przez chwilę panowało milczenie, które przerwał jeden z towarzyszów, nucąc półgłosem:
„Za kilka godzin rumiane zorze
Promieńmi błyśnie jasnemi,
Obaczę niebo, obaczę morze,
Lecz nie obaczę“..
– No, Kazimierzu, to nie zwlekajmy! – przerwał śpiewającemu inny, którego towarzysze nazywali Janem. – Niema się czego rozczulać, pożegnajmy Stacha i w drogę!
– Stanisława trudno przekonywać... Taki marzyciel, nakarmiony Słowackim i innymi tego rodzaju słowikami...
– Nasłuchałem się już dosyć waszych morałów i mam nadzieję, żeście mnie uznali za nieuleczonego! Bądźcie zdrowi, przyjaciele!
Wszyscy trzej uścisnęli się serdecznie.
– A jeśli kiedy powrócimy, jakże się odnajdziemy? – pytał Kazimierz
– Jak, tego już nie wiem, lecz niezawodnie w puszczy Orłowej Woli – odparł stanowczo Stanisław.
– Więc do widzenia!
Wnet potem Kazimierz i Jan zniknęli gdzieś w polach między zbożami. Stanisław popatrzył przez chwilę za odchodzącymi, westchnął i zapuścił się w bór ciemny, majestatycznie szumiący.Rozdział II. Mitologiczne i życiowe prawdy.
Szybko upłynęło piętnaście lat od owej nocnej rozmowy pod borem. Wszyscy ludzie w Orłowej Woli i w okolicy wiedzieli, iż po puszczy tuła się jakiś niszczyciel zwierzyny, pół-człowiek, pół-czart. Opowiadania o nim wyglądały na mit; albowiem zdawało się, że go nikt nigdy nie widział. Jedni nazywali go kłusownikiem, inni dali mu imię Kostuch, a jeszcze inni zwali go po prostu – On, mrugając tajemniczo oczyma. Opowiadano, że Kostuch jest to chłop barczysty i ogromnie silny. Barwa jego postaci miała odpowiadać ciemnym barwom boru.
Kiedy stanął pod drzewem, trudno go było odróżnić od jakiej krzewiny lub pniaka. Miał też podobno przytem jakąś tajemniczą umiejętność przysiadania, przystawania i zaczajania się tak wytrwałego, iż potrafił wybornie oszukiwać bystre i czujne zmysły zwierząt. Opowiadano, że prawe oko miał na wierzch wysadzone, a dolna część oprawy tego oka była zupełnie odwrócona i krwawo świecąc, opuszczała się ku dołowi. Lewe znów oko miało posiadać barwę siwą, czarną i zielonkowatą. Wszystko to nadawało fizyognomii wyraz nadzwyczaj szpetny. Chytrość lisa, dzikość wilka, drapieżność jastrzębia i pożądliwość piekielnika stanowiły moralne cechy Kostucha podług wyobraźni ludowej. Niby krzaki siwego mchu na dębowej korze, unosiły się gęstym opłotkiem brwi pod wązkiem czołem, pomarszczonem w głębokie bruzdy i mającem barwę suchych liści. Twierdzono, że Kostuch nie wydaje dźwięków ludzkiej mowy, że jest zawsze ponury, milczący, zły. Zwierzęta miał prześladować z nadzwyczajną namiętnością, ponieważ nietylko był żarłocznym i chciwym na ich mięso, lecz doznawał rozkoszy na widok krwi przelanej.
Pomocnikiem w dziennych, oraz nocnych rozbojach Kostucha, jak utrzymywano, był pies, któremu także nadano imię – Żmijka; stworzenie to, podobno małe, niezmiernie zwinne, posiadało taki sam charakter, jakim się pan jego odznaczał. I Żmijka, według podania, nigdy nie szczekał, co najwyżej wydawał z siebie warczenie mrukliwe, jakby z pod ziemi wychodzące. Byli to więc dwaj pełzający tropiciele, milczący rozbójnicy, najstraszniejsi kłusownicy. Kostuch nie zawsze miał na wyprawę brać ze sobą Żmijkę; bardzo często chadzał po lesie sam jeden. Jeżeli jednak szli samowtór, to szli tak cicho, jakby się wąż przesuwał pomiędzy krzakami. W okolicach Orłowej Woli powszechnie rozmawiano o Kostuchu i psie jego, przeto nic dziwnego, że mit nieustannie nabierał objętości. Ten i ów strzelec lasów rządowych, czy prywatnych, miał czatować na Kostucha, opowiadano też, że się z nim spotkał twarz w twarz jakiś wysoki dygnitarz leśny. Słyszano nieraz po kniei grzmiące strzały i umiano słuchem rozróżniać ich nadprzyrodzoność. Nigdy jednakże nie schwytano kłusownika na gorącym uczynku. Bo w danej chwili, mawiano, umiał on tak zręcznie utaić zabitą zwierzynę, broń i przybory myśliwskie, że byłoby daremnym trudem narażać się na poszukiwanie. Tylko on zresztą znał różne dyabelskie dziury i wertepy w kniei, tylko on wiedział, gdzie i jak co ukryć, przechować. A jeśliby się przypadkiem ów czarodziej sam stropił, jeśliby mu nie dopisały nadludzkie umysłowe i zmysłowe władze, od czegóż był Żmijka, jeżeli nie dyabeł w psiej skórze, to niezawodnie pies z piekła rodem? Ten potworek miał posiadać zdolności genialnego wyżła, znakomitego ogara i wybornego jamnika. Na rozkaz swego pana szedł w bór podczas dnia lub nocy i dopóty nie powracał, dopóki nie odnalazł ukrytego łupu lub schowanej broni. Ci dwaj wspólnicy porozumiewali się krótko: Kostuch pomyślał sobie, czego chciał, i wyciągał palec serdeczny w którąś stronę, Żmijka to rozumiał, szedł i znajdował przedmiot żądany; potem wracał i wtedy nie potrzebował wcale mówić, jeno był przewodnikiem.
Opisywano także sposób odżywiania się Kostucha i jego psa. Pierwszy jadał surowe mięso zwierząt, pijał ich krew i robił sobie wódkę z soku brzozowego, oraz z rozmaitych jagód leśnych; pies zjadał jelita zamordowanych zwierząt, a był chciwy niezmiernie na serce i żółć, co mu dawało odwagę, jako też złość ogromną. Rewir ich myśliwski sięgał daleko, jednakże nikt nie wątpił na chwilę, iż knieja w Orłowej Woli stanowiła rezydencyę zezwierzęconego człowieka i prawie uczłowieczonego psa. Nie było przecież takiej pory roku, w którejby te dwa kłusowniki nie miały na co polować. Gdy ludzie chodzili po lesie, Kostuch prawdopodobnie szydził sobie z nich, siedząc gdzie w krzaku, na drzewie, albo i w dziupli, czy w moczarach, w ten sposób sprawiał, że niejedną babę, zbierającą grzyby lub jagody, przechodziły w lesie ciarki.
– To Kostuch! – pomyślała sobie wtedy i czemprędzej zmykała z lasu.
Na przypołudniu każdy zwyczajny człowiek w Orłowej Woli je obiad, albo drzemie; na polach i po lasach panuje wówczas taka sama cisza, jak o północy. Któż tam może wiedzieć, co o tej porze robi Kostuch i pies jego? Wtenczas mógł on wleźć nawet do sadu, stodoły, czy obory!... Dzięki temu zapewne identyfikowano też niekiedy Kostucha ze zmorą, która dusi chłopów w południe, gdy sobie dobrze podjedzą na obiad i śpią w cieniu po sadach, stodołach, chlewach.
Kostuch nie potrzebował nigdy dwa razy strzelać do zwierzyny, nawet do dzika nie poprawiał; strzelał zawsze napewno, a po strzale Żmijka znów puszczał się niebawem za śmiertelnie zranionem zwierzęciem, szedł jak woda, dopóki nie dotarł do trupa; poczem wracał do pana, ukrytego gdzieś za pniem lub w krzaku, kiwał ogonem, śmiał się czarnemi jak smoła wargami, wyskakiwał radośnie do góry i ku zdobyczy prowadził.
Jużci ludzie nie wyssali sobie z palca żadnego mitu. Wszystko ma swoje przyczyny, miał je i mit o Kostuchu. Przy pewnych warunkach mity powstają w nas samych, podobnie jak się wytwarzają myśli. Jak nie być poetą, twórcą mitów, będąc mieszkańcem Orłowej Woli, mając pod bokiem puszczę?...
Słychać poważny szum, uroczystą muzykę. Czy może skargą jest wzniosły jęk borów, ten huk jednostajny, jak nieśmiertelne prawa przyrody? Tylko jeden jeszcze ocean ma taką pieśń wielką, która od wieków uczy człowieka czuć i myśleć, tworzyć. Miliony potoków tak grzmią, pędząc we wszystkich kierunkach po świecie; nie jesteśmy w stanie ująć uchem tego tętna życia całej ziemi. Nasz własny los, ciężka ludzka niedola zanadto gniecie i tłoczy do jednego punktu, więc ginie dla nas harmonia dźwięków wszechświata.
Wchodzisz do boru i ogarnia cię taki uroczysty nastrój, że nieśmiało kroczysz naprzód, jakaś dziwna siła cię powstrzymuje; prędzej może zgiąłbyś kolano i pozostał już tak niewzruszony, jak przykute do ziemi stoją dzieci puszczy, odwieczne dęby, jodły, buki, sosny.
Dziwne jest prawo naszego życia! Jestestwem swojem wrosnąć w kawałek ziemi; na lada marnym odłamie skały, wśród mchów, kamieni i piasków ugrzęznąć myślą i uczuciem, żyć i odradzać się, umierać!... Czemże jest życie? Czerpaniem sił z ziemi i z nieba. A czem jest śmierć? Ona jest zwrotem, oddaniem wszystkiego, cośmy ze świata czerpali. Wiecznie w to jedno koło wpleceni, wiecznie spełniamy ten obowiązek my, wszyscy potomkowie przyrody. Smutni, czy szczęśliwi, ulegamy tylko prawu konieczności. Nad nami zawsze jedna tarcza jasnego słońca i niezliczone gwiazd miliony. Sąż one iskrami życia?
I po co życie wśród tych olbrzymów światła, ruchu? Aby czuć i myśleć? Aby przecierpieć wszystkie boleści, przebłądzić otchłań ciemności, poznać jedną prawdę, wyssać niekiedy kropelkę szczęścia? To dla człowieka za dużo, dla ciebie przyrodo – za mało.
Dlaczego w człowieku iskrzy się brylant życia, piękny w szczęściu, a może piękniejszy jeszcze w cierpieniu? Potężne siły wszechświata potrzebują tej marnej czaszki i bijącego serca, ażeby ziemi przelać dzielną moc swoją. A tak, zwikłani milionami węzłów z życiem całego świata, wpatrzeni w ciemne błękitu tonie i łańcuchem pracy przykuci do ziemi, spełniamy maleńką cząstkę dzieł niezmierzonej przyrody. Może być dumnym, kto wszechświat uczuwa w sobie! I uważa człowiek przyrodę za wielką, jeżeli sam jest wielki; on ją czcić musi, jeżeli czci – sam jest godny
Ale człowiek na ziemi jest jeszcze dzieckiem, które nie dorosło swego przeznaczenia, nie dorosło uczuciem i myślą. On drży niespokojnie w puszczy, wśród wspaniałych kolumn, nakrytych zielonem sklepieniem, pod którem tak swobodnie gołębie gruchają i szczygły wyśpiewują pieśń godową. On w zamyśleniu lękliwie stąpa po kobiercu miękkich trawników, gdzie się do niego uśmiechają kwiaty sasanek, pierwiosnków i konwalij.
Puszcza jest dzikim stanem przyrody. Zwierzęta wykonywają tu ruchy nagłe i zwinne; ich spojrzenia są bystre, lękliwe; głosy pełne trwogi; barwy połyskują świeżością. W puszczy człowiek przestaje rozumować, opadają go dziwne uczucia, a wyobraźnia jego tworzy, przerabia rzeczywistość na mity.Rozdział III. Tajemniczy strzał i zapowiedź wojny.
Było to w maju, wiosna napełniała powietrze balsamiczną wonią pękających drzew. Słońce nie weszło jeszcze, tylko purpura jutrzenki szeroko zalała niebo; pod obłokami skowronki rzewnym głosem wyciągały już swoje jakby nabożne pieśni; w kniei rozlegały się w gąszczach śpiewy kosów, niby ludzkie wygwizdywania. Trzęsie się bór czarodziejskim gwarem, a urok takiego poranku nie da się piórem opisać. Któżby powątpiewał, że ta muzyka, te rozgłosy szczęścia jedynie uczuciom miłości towarzyszyć mogą? Tylko potężne uczucie zdoła wyrwać z głębi istot żywych hymny wesela, tęsknoty i uwielbienia. Tam oto w gęstwinie, na suchym sęczku, z opuszczonemi skrzydły, z nieco zadartym ku górze ogonem, jakby z zachwyconemi oczyma, przysiadł żółtodzioby kos; świecą się jego czarne pióra, a melancholijne, tęskne gwizdanie, daleko w las leci. Zaskoczona przez dzienne brzaski, niby wieszczka puszczy, poważna, od stóp do głowy napuszona, tuż przy czarnej dziupli zasiadła znów sowa; światło ją razi, odurza, więc dlatego widać spogląda jakoś uroczyście, czasami głową kiwnie, okiem mrugnie, czasami ostrożnie posunie się na gałęzi, szukając głębszego ciena. A w górnych piętrach konarów, pod baldachimem miękkich wieńców, sypiących się gęsto z odrodzonego na wiosnę świerku, zatrzepotała skrzydłami para ze snu ockniętych turkawek; przelatują z gałęzi na gałąź, migają białe pióra ich ogonów, a one głosem się wabią, nawołując: „krrrru, krrrru!“ I wszędy słychać tęskne odgłosy przyzwania. Niedziw, bo pogody nocne bywają tu tak straszne, iż wczora jeszcze szczęśliwi narzeczeni lub nowożeńcy nazajutrz o świcie gorzko opłakiwać muszą rozłąkę. A i dzień nie każdemu też przychyla niebo szczęścia.
Ale jakiż to dziwny głos zabrzmiał? Co za osobliwsza kantata kniei? Niby świśnięcie rozległo się po boru. Może to bóstwo lasów wdzięczy się na powitanie młodego słońca? Cyt!... Coś jakby dudni, słychać: „Czczcz-jo!“ I zaraz potem: „Rrrrtuu-ruu-urrr!... Rrrrutuu-tuu-urrr!“ To cietrzew, przepyszny ptak, wygrywa i odprawia swoje miłosne tany! Cietrzew, wspaniała ozdoba lasów. Czarny, na szyi i głowie lśni się świetnością, nad oczyma nosi brwi purpurowe, w skrzydła ma wprawioną jakby przepaskę białą, a jego rozpięty wachlarz ogona obwiedziony jest w samym środku rąbkiem śnieżnej białości. Przypadł do ziemi, otulił ją skrzydłami, rozpostarł ogon, wyciągnął szyję; lubieżnie zmruża niekiedy oczy pełne jakiegoś płomiennego niepokoju, kręci się a zwija i przyśpiewuje sobie pieśń na poły miłosną, na poły wojenną.
Wtem niespodziewanie wypadł zdradziecki strzał, cietrzew podskoczył, wzniósł się nieco na skrzydłach i padł na ziemię, po której dopiero co pląsał; teraz trzepnął skrzydłem, drgnął szyją, grzebnął kilka razy nogami. Rozlana krew ptaka poczęła broczyć po młodej, zielonej trawie.
Z głębi krzewiny wysunął się pies na krótkich nogach, szedł z wystawionym naprzód nosem, wietrzył; wnet dotarł do zwłok cietrzewia, powąchał je, jak oprawca na śmierć zobojętniały, potem ujął silnie zębami i powlókł w krzaki.
Na krótką chwilę cisza zapanowała w całej okolicy: sfrunęły w trwodze turkawki, umilkło gwizdanie kosów, ustały głosy miłości i tęsknoty, sowa schowała się do dziupli.
Ale krótką musi być żałoba śmierci tam, gdzie śmierć nieustannie gości. Żywi żyć przecież muszą, a jak tu żyć bez kochania. Więc znów zagrzmiały radosne pieśni i przy nich olbrzymie oko słońca z pałającym żarem w źrenicy spojrzało na ziemię.
Wkrótce potem w lesie Orłowej Woli rozległy się znów ludzkie nawoływania:
– Hop! hop! – brzmiał głos donośny, dziwnie chrapliwy i dziki.
Po drodze biegła jakaś kobieta, nawoływała, wywijała rękoma, wodziła błędnem spojrzeniem. Wpadła na ścieżkę, zapuściła się w ostęp, w bór głęboki; tu nasłuchiwała wyraźnie i od czasu do czasu wydawała okrzyk:
– Hop! hop!
Wyszła nareszcie na małą polankę, na ług od rannej rosy błyszczący. Znać było na nim ślady świeżo przelanej krwi ptaka. Na ten widok kobieta przystanęła, oczy jej osłupiały, w ową krew wpatrując się z dziwną bacznością.
– Wojna! – wrzasnęła dziko, a echo odbiło wykrzyk.
Ona przysłuchiwała się echu.
– Tu była wojna, wojna! – wołała, tocząc dokoła przerażonym wzrokiem.
Ale fizyognomia jej zwolna traciła wyraz dzikości i przerażenia, oczy jej zaszły łzami, kobieta poczęła jęczeć, szlochać:
– Zabili go, zabili! – biadała wśród obfitych łez, załamując ręce ogorzałe od słońca, czarne prawie.
Porwała się wreszcie, poskoczyła w las i, biegnąc, wołała:
– Stasiu! Hop, hop! Stasiu!Rozdział IV. Tynia, Marek Kukułka i Sobek Guzik.
Właścicielem Orłowej Woli z przyległościami był Kornel Maurycy Strojomirski, starzec bardzo już podeszły w lata, pan bogaty, nie tylko jako posiadacz ziemi, lecz i kapitałów. Oszczędny, zapobiegliwy szlachcic, zgromadził znaczny majątek, który z dnia na dzień rósł nieustannie. Przyszłą dziedziczką całej tej fortuny miała być córka pana Kornela, Leontyna, jedynaczka, znana powszechnie pod imieniem Tyni. Dziewczę wychowało się prawie bez matki, która zmarła wtedy jeszcze, kiedy Tynia nie wyszła z lat niemowlęcych.
Trzebaby było zwiedzić dużo świata, aby znaleźć kobietę podobną do panny Leontyny. Tynia była hoża, posągowo zbudowana, piękna; w upodobaniach zaś swoich i w charakterze panna Strojomirska znalazłaby współzawodnika raczej wśród płci męzkiej, aniżeli między niewiastami. W postanowieniach swoich była nieugięta, trzęsła całym domem i robiła wszystko, co chciała. Ojciec okazywał tyle słabości względem jedynaczki, iż nigdy nie sprzeciwiał się najmniejszym jej zachceniom.
Jako panna bardzo bogata, uczyła się Tynia wszystkiego, co należy do wielkoświatowego wychowania. Swego czasu w Orłowej Woli była i francuzka z Paryża, i rodowita angielka, i znakomity metr muzyki, i dobrze urodzona polka, jako dama do towarzystwa. W siedemnastym roku życia dziewczyna dosięgnęła już całkowitego fizycznego rozwoju; miała wzrost wysoki i pełne ponęt kształty.
W tym czasie postanowiła wziąć rozbrat z nauką, więc wzięła. Zamknęła fortepian i przestała się egzercytować; wszystkie zaś książki, oraz kajeta, zapisane w różnych europejskich językach, poleciła zawrzeć w wielkiej szafie. Natomiast wydobyto na wierzch ubiór amazonki, szpicrózgę, siodło i munsztuki. Parę wierzchowców: klacz Atalantę i ogiera Pyrola prawie nieustannie i z kolei przeprowadzał masztalerz po dziedzińcu, a Tynia z istnie rycerskim zapałem konno goniła po polach, lasach, wąwozach. Wielki kudłaty chart, Jaśmin, był jej nierozdzielnym towarzyszem w tych wyprawach. Resztę pozostałego czasu panny Strojomirskiej wypełniały czynności takie, jak: strzelanie do celu z fuzyi, lub pistoletów, pływanie w czółnie po rzece albo jeziorze, polowanie. Ćwiczenia tego rodzaju rozwijały zręczność Leontyny i doskonaliły jej mięśniową energię. W Orłowej Woli bywało mało gości, bo Tynia, choć bardzo uprzejma, nie lubiła towarzystwa płci własnej i gotowa była ziewać w salonie wśród najbardziej doborowego zgromadzenia.
Jej ciemno-błękitne oczy iskrzyły się pełnią życia i składały szczere świadectwo, że ich posiadaczka nie może znieść żadnego narzuconego przymusu. Dwa grube warkocze ciemno-blond włosów spadały na barki i, sięgając poniżej pasa, stanowiły wspaniałą niewieścią ozdobę. Na licu kwitł rumieniec, istny kwiat rzetelnego szczęścia, oraz zdrowia, o czem też najniewątpliwiej świadczył wesoły, pełen swobody i dziecięcej prawie naiwności uśmiech. Dodajmy małe, karminowe usteczka, dozwalające widzieć dwa rzędy śnieżnej białości ząbków, a będziemy mieli obraz Leontyny Strojomirskiej.
Tynia była też po części wychowanką puszczy, oddychała powietrzem boru, brała udział w życiu jego. Słuchała legend o Kostuchu, opowiadań o nadzwyczajnym odyńcu, zwanym Austryakiem, o bandzie złodziei, którzy tu mieli swoją siedzibę, o przemytnikach it.d.
Chodzącą kroniką puszczy był Marek Kukułka, strażnik leśny i nadworny strzelec Strojomirskiego. Był to zapalony myśliwy i ulubieniec Tyni. Dotychczas nie wiadomo, czy i on kiedybądź w życiu spotkał Kostucha, choć opisywał kłusownika z nadzwyczajną dokładnością. Napewno możemy tylko powiedzieć, że Kukułka niejednokrotnie był na tropie jakiegoś tajemniczego łowcy, a ponieważ stary umiał z tropu opowiadać rzeczywiste nocne przygody sarn, dzików, wilków, zajęcy, przeto mógł wnioskowanie swoje zastosować i do człowieka.
Jednakże pod tym względem uderzały go różne nadzwyczajności. Tropy Kostucha były jakby nieludzkie, oznaczały niekiedy tylko pół stopy, a przytem miały miejsce klucze o wiele zawilsze, aniżeli zajęcze. Kukułka klął się publicznie, że jeśli kiedy spotka oko w oko bobrującego po kniejach kłusownika, palnie mu w łeb bez żadnego skrupułu. „Bo taki tępiciel zwierzyny – mawiał stary strzelec – gorszy jest przecież od razem wziętych: wilka, lisa i jastrzębia.“
Jednakże w tej mowie starca była przechwałka, bo w gruncie rzeczy bał on się Kostucha nadzwyczajnie, a ilekroć o nim opowiadał lub mu się odgrażał, robił to zawsze dosyć pocichu i przytem oglądał się na wszystkie strony. Któż tam mógł wiedzieć, czy w dzień albo w nocy tajemniczy ów bohater nie siedzi gdzie przyczajony, czy z krzaka, albo gdzieś z gęstwiny konarów nie bierze na cel głowy twojej? Strzeli, zabije, nie potrzebuje nawet trupa zakopywać, lub w bagno rzucać, bo pogrzebu dopełnią wilki, lisy i kruki. To też Kukułka rzadko kiedy sam puszczał się nocą do boru; częstokroć, chociaż strzał posłyszał, chociaż był pewnym, że to grzmi strzelba kłusownika, nie kwapił się jednak zbytecznie i pomimo całej zawziętości, puszczał płazem rabusia. Dopiero w parę godzin, albo i nazajutrz, dobrawszy sobie nieraz drugiego strzelca do pomocy, sprawdzał krew przelaną, przekonywał się z rozmaitych znaków, jaki mianowicie gatunek zwierza padł ofiarą.
Zresztą nikt lepiej od Marka Kukułki nie pojmował, że takiego gracza jak Kostuch bardzo trudno jest dojść, gdy się zaszył w knieję. Z nim i obława niewieleby pomogła. Bo kłusownik widocznie miał wyborny wiatr i słuch nadzwyczajny, a przytem tak rozumiał całe położenie, tak dobrze wiedział, gdzie w danej chwili mogą być ludzie, a gdzie zwierzęta, iż podobno tylko z jednymi złodziejami miał parę razy niespodziewane spotkanie w nocy.
Hersztem bandy złodziejów, ukrywających się w puszczy, był Sobek Guzik, człowiek, który już żadną miarą nie mógł być za mit poczytywany. Ten zuchwały rabuś niejednokrotnie dostawał się w ręce sprawiedliwości, ale żadne łańcuchy nie zdołały go skuć tak mocno, aby się z nich wyzwolić nie umiał. Był on straszną plagą okolicy w kilkomilowym promieniu. Każda noc stanowiła dla niego dobrą sposobność wyłamywania zamków, rabowania, a w razie potrzeby, popełnienia nawet morderstwa. Rzecz dziwna, Guzik chodził nieraz do karczem poblizkich, do miasteczka na jarmarki, kumał się z różnymi chłopami i nie stroniono tak dalece od niego, podczas gdy tajemniczą mgłą mitu przyodzianego Kostucha uważano na równi z dyabłem. Sam Guzik miał gdzieś komuś opowiadać, że z powodu kłusownika nigdy nie może należycie utaić skradzionych rzeczy, że Kostuch już niejednokrotnie zniweczył złodziejskie plany i przyłożył się w tajemniczy sposób do wykrycia rozmaitych kradzieży. Naczelnik rabusiów także więc zaprzysiągł zemstę Kostuchowi, obiecując go powiesić przy spotkaniu „na pierwszej lepszej gałęzi.“ Tego rodzaju obietnica była znacznie poważniejsza, niż groźby Kukułki, ponieważ zemsta, zapowiedziana przez złych ludzi, ma zawsze daleko większe widoki powodzenia; przytem Guzik z bezczelnem zuchwalstwem łączył siłę olbrzyma.