W różanym ogrodzie - ebook
W różanym ogrodzie - ebook
Gracie James w zastępstwie ogrodnika podlewa róże w ogrodzie zabytkowej willi. Niespodziewanie zjawia się właściciel willi, Rafael Vitale, na stałe mieszkający w Nowym Jorku. Zaskoczona Gracie niechcący oblewa go wodą. To niezbyt przyjemny początek znajomości, jednak Rafael dostrzega w Gracie temperament, który go pociąga. Oświadcza, że wybaczy jej zniszczony garnitur, jeśli Gracie pójdzie z nim wieczorem na przyjęcie…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-4944-7 |
Rozmiar pliku: | 694 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaczesując niesforny kosmyk włosów, Gracie James wpisała ostatnie trzy cyfry kodu i usłyszała piknięcie. Wprowadziła rower przez bramę i oparła go o pierwsze z drzew stojących w eleganckich rzędach niby gwardia honorowa wzdłuż podjazdu. Resztę drogi przebyła pieszo – mogła się więc napawać widokiem luksusowych rezydencji nad jeziorem Como, a przy okazji ochłonąć. Cały teren był oszałamiająco piękny, ale to widok głównego budynku sprawił, że westchnęła.
Gracie spędziła ostatnie kilka miesięcy w urokliwej włoskiej wsi Bellezzo, sądziła więc, że uodporniła się na uroki włoskiej architektury. Myliła się. Villa Rosetta była osiemnastowieczną perełką symetrii i stylu. Harmonijne łuki, trzy kondygnacje, ściany z kamienia o ciepłej barwie, wielkie okna i wieżyczka w kluczowym punkcie. Cały ten luksus zyskiwał magicznego wyrazu dzięki złotej poświacie zachodzącego słońca.
– Niesamowita – szepnęła, podchodząc do krawędzi marmurowego patia. – Absolutnie niesamowita.
Villa od dawna służyła jako ekskluzywny dom wakacyjny dla bogaczy szukających prywatności w czasie włoskiego lata, lecz od miesiąca była zamknięta. Wyglądało na to, że nowy właściciel urządził remont. Zepsuło to humory miejscowym, bo utrudnił przejazd, a do tego wykonawców sprowadził sobie z miasta.
Siła nabywcza wyższych sfer dawała społeczności same korzyści, więc mieszkańcy wioski byli zmartwieni plotką, że budynek nie będzie już wynajmowany. Nikt w Bellezzo nie znał planów nowego gospodarza, ale Gracie słyszała plotkę, że Rafael Vitale, broker, miliarder i niepoprawny playboy, planuje urządzać tam orgie. Bawiła ją ta myśl. Ale istotnie, odosobniona willa nadawała się idealnie na siedlisko grzesznej rozkoszy.
Nie żeby Gracie sama znała się na tych sprawach. Uważała jednak, że pojedyncza osoba nie zasługiwała na samotne cieszenie się takim miejscem; ona czułaby się tu jak fistaszek w pudełku po butach. A więc wzywajcie nimfy i satyrów!
Gracie omiotła wzrokiem prywatną plażę i wąski kanał zapewniający łodziom dostęp do szopy. Skierowała się ku ogrodom; one ją tu sprowadziły. Pierwszy poziom miał równiutko przystrzyżony trawnik i basen z sześcioma leżakami oraz jacuzzi. Lazurowa woda kusiła – nikt by się nie dowiedział, gdyby się w niej na chwilę zanurzyła. Spojrzała jednak na zegarek i z niezadowoleniem ruszyła dalej.
Za schludnie przyciętymi żywopłotami na drugim poziomie mieścił się słynny ogród różany – dziesiątki krzewów róż historycznych wysadzonych z pozorną beztroską, tworzących kącik kochanków o słodkiej woni, miejsce obezwładniające, romantyczne i przeurocze. Nic dziwnego, że jej sąsiad, Alex Peterson, nalegał, by ich doglądała.
Poznała starszego wdowca już pierwszego dnia pobytu w Bellezzo. Mieszkał na parterze budynku, w którym wynajęła mieszkanko. Zatrzymała się, by podziwiać róże w ogrodzie doniczkowym przed bramą. Zaczęli rozmawiać, bo łączył ich język angielski. Przyjęła tę szansę jako błogosławieństwo, bo jej włoski budził grozę.
Alex również był przybyszem. Ożenił się z Włoszką i mieszkał z nią przy jeziorze przez pół wieku, aż do jej śmierci jedenaście miesięcy temu. Jego syn mieszkał w Mediolanie, córka i wnuki w Londynie. Całe życie starszego pana skupiało się więc na różach hybrydowych i marzeniu, by stworzyć delikatnie pachnące, bogate w płatki kwiecie. Unikał przy okazji czynionych przez pół wioski prób wyswatania go.
Zwyczajem Gracie stało się przynoszenie mu pieczywa w trakcie popołudniowej przerwy w lokalu Pasticceria Zullo, gdzie pracowała. Nagle, w środku lata, zmogła go grypa – rzecz zarówno niesprawiedliwa, jak i niepokojąca z racji wieku. Ale mężczyznę martwiły tylko bezcenne kwiaty, o które dbał od wielu dziesięcioleci. Willa została sprzedana, lecz Alex nie miał zamiaru porzucić ogrodu. Włożył w niego mnóstwo pracy i bardzo mu zależało, by kwiaty nie zwiędły od gorąca; nawet teraz, o zmierzchu, wciąż było za ciepło.
Znów poprawiając włosy, Gracie wyjęła wąż ogrodowy i chwilę kombinowała, jak podpiąć go do kranu. Zadzwoniła do przyjaciela.
– Alex, jestem na miejscu. Róże są piękne. Podleję je i zaraz wracam.
– Jak wyglądają?
– Cudownie. Zrobię zdjęcie.
– Nie przejmuj się tym. Po prostu wracaj do wioski.
Uśmiechnęła się, słysząc ten apodyktyczny ton.
– Nie mam zamiaru zostawić cię na dłużej, niż jest to konieczne. Jesteś chory.
– Ale nie sam. Sofia przyszła dziesięć minut temu, ma ze sobą ze trzy litry minestrone i nie wyjdzie, póki wszystkiego w siebie nie wleję. Nie wiem, po co się męczy, aż tak chory nie jestem.
Sofia była kuzynką Franceski, szefowej Gracie w pasticcerii. I osobą, z którą się nie zadziera.
– Ukryj trochę między różami – zasugerowała Gracie, śmiejąc się.
W tym momencie jej brzuch zaburczał gniewnie, przypominając, że sama od dawna nie jadła. Te trzy litry minestrone Sofii brzmiały jak marzenie.
– Oszalałaś? – wymamrotał tymczasem Alex, co ponownie ją rozśmieszyło. – Idź do wioski. Baw się na swoim pierwszym festiwalu. Fajerwerki są świetne.
Gracie się zawahała. Chętnie poszłaby na uroczystości, zwłaszcza po całym dniu wypiekania miliona słodkości w pasticcerii w zamian za zwolnienie z wieczornej zmiany. Ale miała też świadomość, że przebywanie samemu jest straszne. Szczególnie, gdy jest się chorym.
– Jesteś pewien?
– Oczywiście. – Westchnął. – Sofia już się rozgościła. Nigdy się jej nie pozbędę.
– Dobrze, to może zajrzę do ciebie rano…
– Byle nie za wcześnie. Lubisz wstawać wcześniej niż ja!
Skrzywiła się. Tak wyglądało życie, gdy pracowało się zarówno na poranną, jak i wieczorną zmianę w Pasticceria Zullo. Ale ciężka praca była tego warta, bo dawała punkt zaczepienia i pomagała zdobyć szacunek – sprawiało to, że Gracie była szczęśliwsza niż kiedykolwiek.
Zapowiedziała, że przyjdzie po porannej zmianie i się pożegnała. Zadowolona, że brzmiał teraz dużo zdrowiej, zrobiła szybko zdjęcie, które pokaże mu o poranku. Gdy tylko dotrze do wioski, wpadnie do pasticcerii coś przekąsić. Dziś odbywał się doroczny festiwal Bellezzo, szczycący się latarniami na jeziorze, muzyką i tańcami. A także fajerwerkami, jedzeniem i rodzinną atmosferą.
I zabawą.
Żadnej z tych rzeczy dotąd w pełni nie doświadczyła.
Będzie mnóstwo turystów, rzecz jasna. Gracie nie uważała się za jedną z nich. Była już miejscową, ze stałym adresem, i nie zamierzała tego zmieniać. Po chaotycznym dzieciństwie i nieustannym odbudowywaniu życia, jej dusza szybowała niemal pod niebiosa, doświadczając rozkoszy posiadania swojego miejsca. Może i nie miała tu rodziny, ale był za to przyjaciel, który jej potrzebował.
Odkręciła wreszcie zawór. Nie była gotowa na tak duży odrzut. Zaśmiała się i ujęła dyszę mocniej, hojnie pojąc każdy krzew.
Nagle na jej ramieniu wylądowała ciężka dłoń. Wrzasnęła i odwróciła się, trzymając wąż niby lufę karabinu. W mgiełce widziała rozmytą sylwetkę rosłego mężczyzny. To tylko poprawiło jej celność.
– Co ty wyrabiasz?! – krzyknęła.
– A ty?! – odkrzyknął mężczyzna.
Posługiwał się angielskim, ale jego akcent miał amerykańską manierę.
Wyrwany jej z rąk wąż zaczął wywijać na wszystkie strony i oblał jej brzuch strumieniem zaskakująco zimnej wody, ale po chwili spoczął na ziemi, nawadniając trawnik. Ciężko dysząc, Gracie spojrzała na napastnika.
Był wściekły i przemoczony do suchej nitki. Jego smoking był zniszczony. Smoking? Jej otumaniony umysł próbował przepracować tę informację.
– Po co ta salwa z armatki wodnej? – Przetarł twarz dłonią, drugą strząsał krople z koszuli.
Jego strój świadczył, że nie jest intruzem. Instynktownie i bezmyślnie rzuciła się, by mu pomóc. Zapamiętale zgarniała wodę, aż zdała sobie sprawę, że jest w tej czynności osamotniona. Mokry przybysz stał w bezruchu. I ona zamarła, zażenowana.
Powoli i niechętnie podniosła wzrok. Ujrzała lśniące oczy, tak brązowe, że niemal czarne, z niezwykle długimi rzęsami. Oczywiście, że miał właśnie takie rzęsy: nad podziw, jak cały on. I jeszcze te kości policzkowe… wysokie i ostre, i… O rany.
– Przepraszam.
Skryła dłonie za plecami, marząc o kolejnym lodowatym prysznicu, bo teraz było jej gorąco. Patrzyła na doskonałość i wiedziała, z kim ma do czynienia. Francesca pokazała jej artykuł o sprzedaży willi w gazecie. Gracie nie zrozumiała tekstu, lecz zapamiętała dobrze te kości policzkowe. Rafael Vitale. Miliarder od orgii.
– Nie powinno pana tu być – rzuciła trzęsącym się głosem.
– To raczej mój tekst. Znowu. – Zmierzył ją chłodnym wzrokiem. – To mój dom.
– Tak mi przykro… – Uśmiechnęła się bezbronnie z nadzieją, że zjedna sobie tym przebaczenie. – Nie spodziewałam się, że będzie pan w domu.
– Ewidentnie.
Nie uśmiechnął się. Nie widział nic wesołego w tym spotkaniu.
A ona umierała… i była… oszołomiona.
Rafael Vitale był pod każdym względem lepszy niż ktokolwiek, kogo znała: postawniejszy, przystojniejszy, elegantszy… nie licząc oczywiście tego, że…
– Jest pan cały mokry. Tak mi przykro. – Wciąż widziała wodę ściekającą po umięśnionej sylwetce. – Czy… będzie okej…
– Nie będzie – odrzekł, zrywając z siebie przemoczoną marynarkę.
Gracie stała jak sparaliżowana, a szczęka jej opadła. Koszulę miał dosłownie przyklejoną do ciała. Widziała krawędź każdego mięśnia – a było ich sporo; wyrzeźbionych, twardych. Był rosły i piękny tak, że majtki same spadały, ale jednocześnie tak zastraszający, że Gracie zachichotała nerwowo. Uniósł wzrok, dotąd skupiony na marynarce. W jego spojrzeniu nadal krył się niesmak.
Zasłoniła usta dłonią. Musiała natychmiast przestać się na niego gapić. Ale nie potrafiła. Czy tak wyglądało natychmiastowe zauroczenie? A raczej żądza od pierwszego wejrzenia? W głębi duszy aż ją skręcało ze zniesmaczenia tą nieokrzesaną i przesadną reakcją. Jeśli wszystkie kobiety tak na niego reagowały, nic dziwnego, że był rozpustnikiem. Ale ją uważał za kompletną idiotkę. Na pewno przywykł do dziewczyn reagujących tak na jego widok – była więc tylko jedną z wielu idiotek. Nadszedł czas, by się pozbierać i opuścić ich niechlubne grono!
Chciała szybko się od niego odsunąć, ale poślizgnęła się na trawie. Upadła, uderzając się mocno w kolano.
A on wsunął swą silną dłoń pod jej łokieć i bez wysiłku postawił ją na nogi. Znów poślizgnęła się w tych głupich, mokrych sandałach. Usłyszała, jak mężczyzna przeklina pod nosem, a już po chwili została przyciśnięta do jego ciała – stało się wspierającą ją kolumną, ramię zaś objęło ją w talii. Była stanowczo zbyt blisko. Te mięśnie były jeszcze twardsze, niż wyglądały. I gorętsze.
Zażenowana, nie potrafiła się zdobyć na podniesienie wzroku. Ból w kolanie ledwie ćmił w tle. Jego bliskość działała niczym anestetyk. Przeszło jej przez myśl, że jego drzewny zapach powinni butelkować i dystrybuować między szpitalami, by używano go podczas operacji.
Zapewne uznał ją za prostaczkę, i to bezużyteczną. Próbowała przenieść ciężar ciała na stopę i się skrzywiła. Sekundę później już była przyciskana do jego mocarnego torsu silnymi ramionami. To uruchomiło u niej proces racjonalnego myślenia.
– Proszę mnie postawić na ziemi – rzekła sztywno.
– Żebyś się znów poślizgnęła i tym razem skręciła sobie kark? Stanowisz zagrożenie. Dla siebie i dla innych. Im szybciej pozbędę się ciebie z mojego terenu, tym lepiej.
– A więc niesie mnie pan do bramy?
Zapewne był dość silny, by tego dokonać. Powstrzymała dreszcz ekscytacji, jakże niewłaściwy i żałosny. Ten facet musiał mieć ciągle do czynienia z kobietami dosłownie rzucającymi się na niego. Nie chciała być kolejną. Ale, niesiona bez wysiłku przez elegancko przystrzyżone trawniki ku pięknemu budynkowi, nie mogła powstrzymać kolejnego chichotu.
– Popadłaś w histerię?
– Nie. – Wzięła głęboki wdech, by się uspokoić. – Zawstydzenie powoduje u mnie nerwowy śmiech. Przepraszam. Lepsze to niż płacz.
– Tu masz rację – odrzekł ponuro. – Płaczliwe intruzki są najgorsze. – Wszedł po szerokich schodach i wkroczył do pięknego, wielkiego hallu. – Jestem Rafael Vitale.
– Domyśliłam się.
– A ty?
Zdała sobie sprawę, że podziwianie wnętrza budynku będzie idealnym sposobem na odwrócenie uwagi od ogłupiającego efektu, jaki wywoływał w niej ten mężczyzna. Vitale nie dał jej obejrzeć wystawnego holu, gdyż szedł dalej. Korytarzem dotarł do rozległej kuchni i bezceremonialnie posadził Gracie na wielkim stole. Z podziwem przypatrywała się lśniącemu wyposażeniu.
– Łał! Pierwszorzędny sprzęt. – Było to niedopowiedzenie.
Obrzucił pomieszczenie obojętnym spojrzeniem i odwrócił się do niej z poważną miną.
– Boli?
– Co, noga? Wstyd dostarcza mi więcej cierpień.
Starała się patrzeć we wszystkich kierunkach równocześnie – byleby nie na niego. Ale i tak przyciągał wzrok jak magnes.
– Miło z jego strony – rzucił oschle i ruszył ku lśniącej lodówce. – Lód szybciej wydobędzie siniaka.
– Bo fioletowe kolano to to, czego mi właśnie trzeba! – wymamrotała.
Nie odpowiedział, wracając z lodem w szklance i czystą ściereczką.
– Imponująca lodówka. Zresztą jak całe to pomieszczenie – trajkotała. Jak wiele mogłaby w tym miejscu zdziałać! – Kuchnia jest większa niż nasza, w piekarni produkującej na dużą skalę. Całą armię by pan tu wykarmił. Zresztą, armia przydałaby się do obsadzenia tego sprzętu.
Nadal nic nie odpowiedział, zawinął tylko lód w ścierkę. Drżała, zanim zdążył nawet zbliżyć chłodne zawiniątko do jej ciała, choć pociła się od zażenowania i przeładowania zmysłów.
Wbiła uparte spojrzenie w swoje kolana, gdy zbliżył się i pochylił.
– Nie powinno pana tu być – rzekła, krzywiąc się i starając ignorować jego dotyk, gdy podwinął odrobinę jej spódnicę, by odsłonić poplamione trawą, opuchnięte kolano. – Willa miała być pusta aż do jutra. Tak mi powiedziano.
– A więc i gadasz bez przerwy, gdy jesteś zdenerwowana, co? – rzucił, przykładając lód do obolałego miejsca.
– Nie, na ogół nie – odparła cicho. Na ogół milczała. Dawno temu nauczyła się, że mówienie zbyt wiele może ujawnić pewne sekrety. Ten nawyk był w niej zaskakująco silny; wolała nie opowiadać ludziom o swoim dzieciństwie, jeśli nie zachodziła taka konieczność. Bo to sprawiało, że ludzie traktowali ją inaczej. – Wie pan, nie jest tak źle. Może pan już zabrać ten lód, nic mi nie jest.
Zignorował te słowa i wręcz docisnął mroźny okład.
– Złap mocno.
Wyciągnęła dłoń, ale niechcący uderzyła jego rękę.
– Przepraszam – wymamrotała, po raz kolejny czując, jakby umierała.
Odgarnęła mokre włosy, starając się ignorować Rafaela Vitalego odpinającego przemoczoną koszulę. Gracie zaschło w ustach, mózg zaś doznał krótkiego spięcia. Tors mężczyzny był opalony i wyrzeźbiony do perfekcji. Do tego widziała wąską linię włosków ciągnącą ku przepasce idealnie skrojonych czarnych spodni. Można go było określić mianem żywego anioła. Gdy się odwrócił, szybko przycisnęła okład do swoich rozpalonych policzków, starając się przywołać w pamięci wszystko to, co Francesca powiedziała na jego temat.
Vitale zarobił miliardy na skomplikowanych operacjach finansowych i stworzył imperium nieruchomości. Nie rozumiała, po co. Sama pragnęła tylko jednego miejsca, które mogłaby nazywać domem.
Jeśli portale Franceski mówiły prawdę, ten facet umawiał się z modelkami i arystokratkami, a także arystokratkami-modelkami. Ogrzewać mu łóżko mogły więc niekończące się szeregi olśniewających kobiet z koneksjami.
Gracie złączyła nogi, ze skromnością próbując zdławić ciepło, które czuła w środku. Im szybciej się stąd wyniesie, tym lepiej, dość już się skompromitowała. Nie mogła jeszcze ślinić się na widok mężczyzny grającego w za wysokiej lidze, który w normalnych okolicznościach nawet nie zaszczyciłby jej spojrzeniem.
– Po co robiłaś zdjęcie?
Aż podskoczyła. Zdała sobie sprawę z chłodnego dystansu w jego głosie. Strzeliła tę fotkę, zanim zaczęła podlewać róże; jak długo ją obserwował?
– Chciałam mu pokazać, że wszystko z nimi w porządku.
– Pokazać komu? I co?
Zrobił krok. Skupiła wzrok na marmurowym blacie do ugniatania ciasta naprzeciwko niej, myśli zaś – na rozmaitych lodowatych rzeczach, co pozwoliło jej mówić bez jąkania.
– Alexowi. Róże.
– Alex? Zapewne dozorca? Dziś jestem w tej willi pierwszy raz – rzekł, nie odrywając spojrzenia od jej twarzy.
„Dozorca”? Ten człowiek spędził ostatnie czterdzieści lat, doglądając tutejszego ogrodu!
– Nie był pan tu wcześniej? – Zdumiona, zmarszczyła nos. – Kupuje pan nieruchomości bez obejrzenia ich i remontu?
Jego brak odpowiedzi stanowił odpowiedź.
– A więc chodzi o róże? – odezwał się po chwili.
– Oczywiście, że chodzi o róże. Po cóż miałabym tu przychodzić? – Patrzyła na niego podejrzliwie. Milczał, a ona nagle pojęła. Zarozumialec! – Myślał pan, że przyszłam z nadzieją spotkania pana.
Przestała patrzeć na jego tors i wbiła spojrzenie w jego oczy.
– Nie byłabyś pierwszą intruzką na moich włościach. – Przez moment przez jego twarz przebiegł lekki wyraz rozbawienia.
– Ale ja nie jestem intruzką! – odrzekła hardo.
– Semantyka. – Oparł się o ławę naprzeciwko. – W każdym razie większość z nich szuka dojścia do mojej alkowy.
Choć uderzyło ją gorąco, rzekła:
– Nie jestem stalkerką.
– Co za ulga.
Nie była pewna, czy podoba jej się ten nowy sposób, w jaki na nią patrzył. Jeszcze mniej pewności miała co do swego szalejącego pulsu.
– Lepiej niech się pan przebierze – rzuciła lekko, licząc, że złapie aluzję i zasłoni się czymś. – Ewidentnie wybierał się pan w ważne miejsce, a i ja muszę wracać do wioski.
Uniosła się lekko, szykując się na przekazanie ciężaru ciała nadwyrężonemu kolanu.
– Jak się nazywasz?
Jej serce zaczęło tłuc się w piersi, choć pytanie było normalne. W dzieciństwie udzielała na nie tak wielu różnych odpowiedzi… Od dekady nikomu nie podała prawdziwego nazwiska.
„To dla twojego dobra, skarbie. Dzięki temu będziemy razem”.
Ukrywanie się i bycie w ciągłym ruchu… Wzięła głęboki wdech i odgoniła cienie przeszłości. Teraz wybrała własne imię, własne nazwisko, więc udzielenie odpowiedzi nie powinno jej tak stresować. A jednak nie chciała się przedstawić.
Uśmiechnął się, w ułamku sekundy przeobrażając się z ponurego upadłego anioła w amanta srebrnego ekranu. Teraz nie byłaby już w stanie mu odpowiedzieć. Bo straciła głos.
– Czy ma to znaczenie? – rzucił, dostrzegając jej wahanie. – Nigdy mnie już nie zobaczysz.
– Tak. Tak, oczywiście… Ale… – Przygryzła wargę, zbierając się na odwagę. – Ale będziemy się widzieć. Jeszcze kilka dni zastępuję Alexa.
Uśmiech spełzł z jego twarzy, a w głosie pojawił się chłód:
– Do podlewania można użyć automatycznego nawadniania.
– Są dla niego jak dzieci – odrzekła oschle. – Karmiłby pan swoje dzieci z pomocą automatu?
– Nie mam zamiaru kiedykolwiek stawać przed tym problemem. – Wyprostował się i oparł ręce na biodrach. – A dlaczego go zastępujesz?
Gracie wbiła wzrok w kafelki.
– Choruje na grypę.
– Mamy pełnię lata, a on…
– To starszy człowiek.
– Powinien więc w ogóle pracować?
– Oczywiście! – Podniosła wzrok i zmierzyła nim mężczyznę, który nie miał pojęcia, jakie ma szczęście, że Alex pracuje na jego włościach. – Powinien.
– Osądu nie ma najlepszego – odrzekł chłodno. – Podał ci kod dostępu do bramy…
– Bo nie chciał, by pana bezcenne róże upiekły się w tym skwarze.
– Pracownicy tej nieruchomości otrzymali wyraźne instrukcje bezpieczeństwa, które nie zawierały przekazywania kodu dostępu byle komu.
Gracie zignorowała przytyk.
– Kocha te róże. Spędził całe życie, troszcząc się o nie.
– Nie obchodzą mnie róże… Natomiast obchodzi mnie prywatność i bezpieczeństwo.
– Nie chce pan plebsu wałęsającego się po pańskiej przestrzeni? I żadnych stalkerek wpełzających panu do łóżka? – Od razu pożałowała tych słów, bo sama poczuła się zniesmaczona.
– Istotnie – odrzekł z uśmiechem. – Nie chcę, by zawracano mi głowę.
– W takim razie proszę zezwolić mi opuścić te włości – rzekła, siląc się na oficjalny ton. – Nikt już nie będzie panu przeszkadzać. Przyjdę podlać kwiaty wtedy, kiedy pana tu nie będzie.
– Za późno. – Zrobił krok do przodu. – Już mi przeszkodzono.
Ignorując jego bliskość, Gracie ześlizgnęła się z blatu i przetestowała sprawność kolana. Nie było źle, co za ulga!
– No proszę, noga działa. W takim razie zbieram się.
– Nie. – Choć się nie poruszył, zdawał się blokować jej drogę.
– Dlaczego? – Spojrzała na tę szaleńczo przystojną twarz.
W jego oczach pojawił się błysk, który nadał im ciepła.
– Spóźniłem się na przyjęcie. Potrzebuję dobrego usprawiedliwienia.
– Najprościej będzie powiedzieć prawdę.
– Doradzasz uczciwość?
– Zawsze.
Podtrzymała kontakt wzrokowy, choć jego spojrzenie sprawiało, że serce trzepotało jej jak pensjonarce.
– Zawsze? – rzekł, śmiejąc się obcesowo. – Niewykonalne.
Dziewczyna, która przysięgała więcej już nie kłamać, odparła:
– Dla większości.
– Ludzie mijają się z prawdą. Nieustannie, z dobrych i złych pobudek. – Kąciki ust uniosły mu się w tym niedorzecznie pięknym uśmiechu. – Ale skoro masz wprawę w mówieniu prawdy, to możesz pójść ze mną i szczerze o wszystkim opowiedzieć.