- W empik go
W samą północ - ebook
W samą północ - ebook
Jacek powoli staje się wrogiem numer jeden warszawskich salonów. Nie przeszkadza mu to dowiedzieć się, kto stoi za pomysłem prywatyzacji polskich rzek oraz nagonką na dziennikarza, który wykrył inną aferę. Jednak pętla wokół Przypadka się zaciska, gdyż jego główny przeciwnik, lichwiarz Klempuch, postanawia wykorzystać medialną koniunkturę i zrobić z niego mordercę. Ich pojedynek rozegra się w samą północ...
Czy Jackowi i tym razem uda się wyjść z tych tarapatów obronną ręką? Nie może być inaczej, wszak łączy on w sobie przenikliwość Sherlocka Holmesa z łobuzerskim wdziękiem porucznika Borewicza i irytującym charakterem doktora House’a. Ta wybuchowa mieszanka powoduje, że może liczyć na sympatię wielu kobiet i szczerą nienawiść rosnącej rzeszy swoich wrogów, którzy za jego sprawą trafili za kratki.
„W samą północ” to kolejna część z cyklu doskonałych komedii kryminalnych, w których nic nie dzieje się przypadkiem, a wszystko dzieje się z Jackiem Przypadkiem!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67388-00-9 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wodagate
Gdy jest się Władcą Całego Świata, naprawdę trudno zrozumieć, że ktoś nie odbiera od ciebie telefonu. I nie jest ważne, że dzwonisz o trzeciej w nocy. Skoro jesteś Władcą Całego Świata, masz prawo telefonować o dowolnej porze. Szczególnie jeśli nie robisz tego po raz pierwszy i twój dostawca powinien być przyzwyczajony do zaspokajania zachcianek swojego klienta bez względu na porę dnia i nocy.
– Co ten alfons sobie myśli?! – zirytował się słynny redaktor Zbyszek Broda. – Chce, żebym mu się do dupy dobrał? Jak mu udowodnię, że ściąga te ruskie laski, zaraz będzie musiał zamknąć cały ten swój burdel! A jeśli nawet nie, to i tak nikt mu nie uwierzy, że to jest zwykła agencja modelek.
Redaktor Broda w tej chwili najchętniej cisnąłby swój telefon o podłogę i wykonał na nim taniec zemsty i fakt, że nie mógł tego zrobić, potęgował jego złość. Nie powstrzymywało go przed tym to, że to absolutnie najnowszy model z absolutnie największą ilością możliwych gadżetów, absolutnie najbardziej płaskim i największym ekranem przy absolutnie najmniejszym z możliwych ciężarów. Nie takie cacka niszczył w przypływie złości. Ale akurat to było własnością redakcji, a szef TV Ekstra, w której pracował, pan Gerhard Sowa, bardzo nie lubił braku szacunku do firmowego sprzętu. Do tego był obdarzony jakimś szóstym zmysłem, dzięki któremu zawsze wiedział, czy dana rzecz uległa dezintegracji w sposób naturalny i niezawiniony przez użytkownika, czy też padła ofiarą jego złości bądź niefrasobliwości.
Dlatego redaktor Broda mógł sobie jedynie pozwolić na ciśnięcie aparatem o mięciutkie łóżko, naokoło którego leżał puszysty dywan, więc nie istniała żadna możliwość, aby telefon spotkała jakakolwiek krzywda.
– Przestań się zajmować duperelami. Musimy dokończyć sprawę tej afery. – Usłyszał nagle zza pleców. Odwrócił się. Przed nim stał mężczyzna, któremu sięgał ledwie do ramion.
– Kostrzewa? Co ty tutaj robisz?! Miałeś się tu nie pokazywać!
– Jak to? Miałem ci przynieść resztę materiałów o tej aferze z prywatyzacją rzek.
– Oszalałeś?! Nie jestem samobójcą! Nie puszczę tego, nie ma mowy. Daj sobie spokój. – Broda chciał się odwrócić, ale potężna ręka Kostrzewy przytrzymała go za ramię.
– Sprzedałeś im się!
– Spadaj, oszołomie! Puszczaj mnie! I nie pokazuj mi się tu więcej. Co robisz?!
Broda poczuł, jak na jego szyi zaciskają się tłuste palce Kostrzewy. Przed oczami zobaczył nieogoloną twarz swojego nieproszonego gościa. Stracił już niemal oddech, ale wtedy, bardziej odruchowo niż specjalnie, kopnął Kostrzewę w krocze. Tamten wprawdzie nie zwinął się z bólu, ale rozluźnił uścisk. Broda to wykorzystał i zaatakował z byka. Nieproszony gość poleciał do tyłu, w stronę otwartych drzwi balkonu. Chciał jeszcze chwycić za ich framugę, ale jego ręce nie udało się zacisnąć na tej desce ratunku. Wypadł na zewnątrz, pośliznął się na terakocie. Być może, gdyby nie był zamroczony uderzeniem, nic by się nie stało. Ale półprzytomny przechylił się przez balustradę i spadł, nie wydając przy tym żadnego dźwięku.
Przerażony Broda podbiegł do barierki balkonu i spojrzał w dół. Nic nie zobaczył. Z nieba lały się strugi deszczu, przesłaniając cały świat.
– Pofrunął prosto do nieba. – Usłyszał za plecami spokojny głos.
Przeszedł go dreszcz, bo dobrze wiedział, do kogo ten głos należy. Na jego dźwięk drżeli wszyscy pracownicy TV Ekstra.
– Pan Sowa? Po co pan przyszedł?
– Przyszedłem, żeby przemówić ci do rozsądku.
– Ale to był wypadek! Naprawdę nie chciałem go... Jeszcze mi za to zapłacą!
– Zapomnij o nim. To śmieć, niewart uwagi. Widziałeś, jaki był nieogolony? I znów miał przynajmniej dziesięć kilo nadwagi.
– Ale to był mój przyjaciel.
– To był balast. I dobrze, że go wyrzuciłeś. Ja też go wyrzuciłem, nie pasował do wizerunku naszej fajnej stacji. Nie rozumiał, że pewnych tematów się nie rusza. Dlatego musiał tak skończyć.
– Nie wolno panu tak mówić!
Broda po zabiciu Kostrzewy najwyraźniej nie panował już nad sobą. Wprawdzie jeszcze parę minut wcześniej bał się nawet popsuć telefon należący do TV Ekstra, jednak teraz chwycił jej właściciela za kołnierz. I może dlatego, że Gerhard Sowa był szczupły, ponieważ przestrzegał wszelkich możliwych diet i prowadził zdrowy tryb życia, bez problemu uniósł go do góry, a następnie cisnął nim poza balkon. Właściciel TV Ekstra przefrunął nad barierką i zniknął w czeluściach nocy, nie wydawszy żadnego dźwięku.
– Wprawia się pan. Kto następny? – Usłyszał tuż nad swoim uchem.
Broda odwrócił się i ujrzał Wiktora Klempucha. Jeden z najbogatszych ludzi w Polsce przyglądał mu się z cynicznym uśmiechem, a nawet wyrazem pewnego zadowolenia na twarzy.
– Pofatygował się pan osobiście? Cóż za zaszczyt – zauważył ironicznie redaktor.
– Doniósł mi pan Kujawski o pańskich niedorzecznych żądaniach. Nie mam zamiaru płacić ani grosza i byłoby dobrze, gdyby pan to sobie wbił do głowy. Do mnie się pan nie dobierze.
– Tak? – Broda chwycił Klempucha i uniósł go ponad swoją głowę. – A teraz?
– Bardzo lubię fruwać – odpowiedział lichwiarz.
Po sekundzie szybował już na dół, a do świadomości redaktora Brody powoli zaczęło docierać, że z jego zmysłami musi być coś nie w porządku. Dlatego gdy poczuł, iż sam się unosi do góry i wystaje za barierkę, rozłożył skrzydła i z zadowoleniem stwierdził, że leci. Nie bał się niczego, bo przecież zdarzało mu się latać we śnie. A to musi być sen, który skończy się w ułamku sekundy, zderzony z betonem na parkingu.
Kostrzewa uważnie zlustrował ulicę przed sobą. Wyglądała zwyczajnie, normalnie, by nie rzec – banalnie. Samochody stały zaparkowane na poboczu lub na chodnikach, blokując przejście pieszym. Piesi z kolei przechodzili przez ulicę prawie w każdym miejscu, choć najrzadziej po pasach, dając tym samym wyraz odwiecznej niechęci swojej nacji do przestrzegania przepisów. Wydawać by się mogło, że nic nie powinno wzbudzać podejrzeń, wszystko jest jak co dzień w porządku.
Ale nie dla redaktora Kostrzewy. Zbyt długo wymykał się śmierci, żeby dać się nabrać na taki sielski obrazek. Gdzieś tu na pewno czaiło się niebezpieczeństwo, które za wszelką cenę chciało nie pozwolić mu dotrzeć do detektywa Przypadka, jego ostatniej nadziei. Dlatego Kostrzewa musiał natężyć wszystkie swoje umiejętności wykute w trakcie długoletniej walki z wrogiem, żeby nic nie mogło go zaskoczyć. Na przykład ta starsza siwa pani, która teraz dreptała powoli chodnikiem od strony ścian budynku. Jej ruchy wydają się zbyt powolne jak na jej wewnętrzne możliwości. Pewnie chce uśpić czujność redaktora i gdy ten będzie ją mijał, podstępnie zepchnie go pod nadjeżdżający samochód.
Tak, najlepiej przejść na drugą stronę ulicy. Kostrzewa pewnie by to zrobił, ale tymczasem jego podejrzenie wzbudził niebieski samochód zaparkowany przy krawężniku. Miał wrażenie, że jeździ za nim od dawna. Teraz kierowca włączył silnik, lecz wciąż nie odjeżdżał. Redaktor byłby nawet gotów przysiąc, że pod szybą ozdobioną refleksem słonecznym skrywają się ciemne okulary. Tak, kierowca ma ciemne okulary. A do tego brodę, która nie pozwala rozpoznać jego twarzy. A pod tymi ciemnymi okularami czyjeś oczka bacznie obserwują, co robi Kostrzewa. I gdy tylko redaktor zdecyduje się przejść na drugą stronę ulicy, auto ruszy z piskiem opon, a Kostrzewę czeka niechybna śmierć pod jego kołami.
Dlatego jednak uznał, że podstępna staruszka stanowi dla niego mniejsze zagrożenie. Szedł dzielnie w jej stronę, a gdy niemal już się z nią zrównał, przykleił się do ściany budynku, żeby nie dać jej szans na zepchnięcie go pod koła obserwowanego chwilę wcześniej samochodu. Ten wprawdzie jeszcze nie ruszył, ale redaktor Kostrzewa wiedział, że to zrywna maszyna. Dlatego nie odrywał się od ściany, tylko wciąż do niej przyssany przesuwał się w stronę kamienicy przy ulicy Koneckiej 40. To zdziwiło kobietę, która obejrzała się za nim. Kostrzewa, pozbawiony już złudzeń co do prawdziwych intencji staruszki, spojrzał na nią pogardliwie, a jego mina zdawała się mówić: „Nie ze mną te numery”.
Chwilę potem redaktor znalazł się już pod drzwiami kamienicy Przypadka. Wiedział, że słynny detektyw mieszka pod numerem dwunastym, co udało mu się ustalić w wyniku długotrwałego śledztwa. Ale do tej pory nie przemyślał, jaki numer na domofonie powinien nacisnąć. Na pewno nie mogła to być dwunastka, gdyż z pewnością była podsłuchiwana. Numery obok niej zapewne też. Może zatem spróbować jakąś trójkę albo czwórkę? Powie najwyżej, że nie może się połączyć ze słynnym detektywem, i poprosi o wpuszczenie do środka.
Zanim jednak Kostrzewa zdążył nacisnąć jakikolwiek guziczek domofonu, poczuł na swoich plecach czyjś wzrok. Tak, nie miał wątpliwości: ktoś na pewno za nim stał. Co jak co, ale szósty zmysł wyczuwający czyjeś zbyt ciekawskie oczy nie zawodził go nigdy. Odwrócił się błyskawicznie i ujrzał starszą kobietę, która kilka chwil wcześniej przygotowywała się do zepchnięcia go pod samochód.
– Pan zapewne do detektywa Przypadka? – zapytała z upiornym uśmiechem zawodowej zabójczyni. – Nie ma go teraz. Wraca z wakacji dopiero za kilka dni. Ale jeśli pan chce, mogę mu przekazać, z czym pan przyszedł. Jestem jego sąsiadką, nazywam się Irmina Bamber.
– O nie, nie dam się nabrać!
– Co proszę?
– Dobrze wiem, o co wam chodzi. Pewnie jest pani w zmowie z tym brodatym, co za mną jeździ! – Wskazał na niebieski samochód z kierowcą w ciemnych okularach, który tymczasem ruszył i odjechał. – Ale rozgryzłem was! Proszę powiedzieć temu swojemu Sowie, że nie zamknie mi ust, bo ja i tak wyjaśnię zagadkę śmierci Zbyszka Brody...
– Tego, co wypadł z szóstego piętra?
– A którego?! Oczywiście, że jego. A wie pani dlaczego?! Bo to mnie powinni byli zrzucić z tego balkonu!
– Przecież on podobno sam wypadł... – powiedziała zdezorientowana pani Irmina, ale Kostrzewa już nie słuchał, lawirując w pośpiechu między zagrożeniami czyhającymi na niego na chodniku i na jezdni.
Na pięknym nagrobku z białego marmuru zdjęcie ciemnowłosej, elegancko ubranej kobiety wyglądało na pierwszy rzut oka jak kropka brudu. Ale już po chwili wprawne oko konesera sztuki zauważało, jak perfekcyjnie fotografia została wkomponowana w tło, jak delikatne czarne nitki przecinające marmur odchodzą promieniście we wszystkie strony. I jak ten surowy minimalizm znakomicie oddaje hołd zmarłej.
Wszystko to doskonale widział Wiktor Klempuch, który siedział teraz przed grobem i ze smutkiem wpatrywał się w zdjęcie nieżyjącej już kobiety. Jeszcze nie tak dawno była jedną z jego najlepszych pracownic. Absolutnie perfekcyjna w wykonywaniu zleconych jej misji. Nie chciał jej wysyłać na tę ostatnią. Ale właściwie sama się zgłosiła, zapewniając go, że bez trudu uwiedzie Przypadka i będzie go kontrolować. Dlatego się zgodził. Wiedział, że bardziej intryguje ją sam detektyw niż zadanie, ale był pewien, że wykona je idealnie i nawet przez chwilę się nie zawaha, gdy Klempuch każe jej zrobić cokolwiek Jackowi. W jej wypadku żadne drgnienie serca nie wchodziło bowiem w grę. Była na to dożywotnio uodporniona.
A jednak przegrała. Gdyby jeszcze przy tym nie popełniła tak prostego błędu. Wtedy lichwiarz mógłby jej wybaczyć... To znaczy: być może mógłby jej wybaczyć. Ale tej idiotycznej pomyłki z obrączką pożyczoną od grubej znajomej, w wyniku czego Przypadek ją rozgryzł, Klempuch nie mógł przeboleć za nic w świecie. Płacił jej wystarczająco dużo, żeby poszła do najlepszego jubilera w mieście i zamówiła najelegantszą obrączkę najbardziej pasującą na jej palec. Tak, on też nie lubił tego symbolu zniewolenia jednostki ludzkiej i rozumiał jej przesądną niechęć do posiadania własnej obrączki. Lecz to przecież było tylko zadanie, które miała perfekcyjnie wykonać.
Oczywiście, nawet najlepiej dopasowana obrączka mogła nic nie dać, gdyż Przypadek i tak mógłby się w końcu zorientować, że kobieta jest nasłana. Ale wtedy Klempuch mógłby nie mieć do niej pretensji... To znaczy: być może mógłby nie mieć do niej pretensji.
„Tylko po co kłamała? – zastanawiał się lichwiarz. – Porażkę być może mógłbym jeszcze wybaczyć. To znaczy: mógłbym próbować wybaczyć. Ale próby okłamania mnie nigdy. Wiem, to nie jej wina. To wszystko znów ten cholerny Jacuś! Gdyby nie on...”
– Dzień dobry, panie Wiktorze. – Fifka, kłaniając się Klempuchowi, nie potrafił nie zerknąć na grób, przed którym ten siedział.
– A, dzień dobry, panie Bartoszu. Dziękuję, że był pan tak uprzejmy i zgodził się spotkać ze mną w tak nietypowym miejscu. – Klempuch uchwycił spojrzenie Fifki i uśmiechnął się ze zbolałą miną. – To była najwspanialsza przyjaciółka. Zginęła równo dwa miesiące temu. Staram się odwiedzać ją jak najczęściej.
– Przykro mi. – Fifka złożył kurtuazyjne kondolencje. – Jakiś nagły wypadek? Choroba? Taka młoda, czterdzieści jeden lat...
– Zabił ją Przypadek.
– W sensie... Jacek Przypadek? – Dziennikarz popatrzył z niedowierzaniem na bogacza.
– Właśnie tak.
– A jak dokładnie zginęła? – dopytywał się Fifka, nie tyle z dziennikarskiej dociekliwości, ile ze zdziwienia, że słynny detektyw mógł kogoś zabić.
– Lepiej, żeby pan nie wiedział. To była bardzo ciężka śmierć. Taka, jaką potrafi zadać tylko Jacuś. Rozumiem, że patrzy pan na mnie z pewnym niedowierzaniem, zastanawiając się, jak ten niby sympatyczny gość mógł kogoś zabić. Ale zapewniam pana, że mógł. Aaa psik! – Klempuch kichnął i się rozejrzał. – No tak, nie przycięli tu trawy. Pewnie ludziom przeszkadza kosiarka na cmentarzu – burknął niezadowolony.
– A ja jestem niestety uczulony... O czym to ja mówiłem?
– Że Przypadek mógł zabić pańską przyjaciółkę.
– A tak. – Klempuch wydmuchał nos. – A mógł, dlatego że wiele osób mimo wszystko go lekceważy. Ja jeden nie, bo poznałem jego mordercze skłonności ujawniania prawdy już dawno temu. I pragnę jedynie otworzyć światu na nie oczy. Lepiej by było, żeby pan go nie lekceważył, bo może to pana drogo kosztować.
– Ależ skąd, nie lekceważę go – zapewnił Fifka.
– Lekceważy pan, bo myśli pan co najwyżej o niebezpieczeństwie dotyczącym pańskiej kariery. A nie bierze pan pod uwagę zagrożenia dla własnego życia. A zapewniam, że takie też istnieje. I również dlatego umówiłem się z panem w tym miejscu. Bo musi pan mieć świadomość, jak bardzo nienawidzi pana ten Przypadek. Swoim wspaniałym programem o niepotrzebnej prawdzie psuje mu pan szyki. I on to widzi. Nie tylko on. Jego fani również. Słyszał pan o szefie jego fanklubu?
– To on ma fanklub?
– Niestety. Są ludzie, którzy cenią prawdę. Niektórzy są bardzo fanatyczni. Tak jak ten pan Krzyś, który zarządza taką stroną w Internecie. Jakiż ona ma tytuł... A wiem: „Przypadek Rycerz Prawdy”. I ta strona ma już parę tysięcy polubień, a codziennie przybywają nowe. I tam są różne opisy tego, jak zginiecie pan i pan Szołtysik, jeśli nie przestaniecie szkalować „wielkiego detektywa, rycerza prawdy”. Wie pan, jaki rodzaj śmierci najczęściej dla was przewidują?
– Nnnnie.
– Poderżnięcie gardeł w ciemnym lochu w mdłej poświacie księżyca.
– Aż tak? – Bladość twarzy Fifki ładnie się skomponowała z bielą marmuru.
– Tak, tak. Jak mówią, w samą północ. Sam pan widzi, to prości ludzie są. Lubią westerny, wymierzanie sprawiedliwości i tym podobne bzdury. – Klempuch wziął dziennikarza pod rękę i zaczęli iść w kierunku cmentarnej bramy. – Podejrzewam zresztą, że i on miał swój udział w śmierci mojej przyjaciółki. Bo oczywiście Przypadek, jeśli nie musi, sam nie pociąga za spust, ma od tego swoich cyngli. Takich jak pan Krzysio.
– To może trzeba by do prokuratury go, tego Krzysia?
– To prawda, można by to zrobić. Ale lepiej mieć wrogów na oku. Jeśli zamkną tę stronę, powstanie kilka nowych, których trzeba będzie szukać. A tak, mamy tych świrów w jednym miejscu. I proszę się uspokoić, dopóki pan jest pod moją opieką, nic panu nie grozi. Moi ludzie wciąż pana chronią. Naturalnie dyskretnie, dlatego pan ich nie zauważa. Nie mogę sobie pozwolić na stratę kolejnej ważnej dla mnie osoby. – Klempuch poklepał Fifkę po ramieniu. – Lepiej proszę powiedzieć, co będzie nowego w kolejnym sezonie Niepotrzebnej prawdy.
– Mamy bardzo dużo materiałów – zapewnił energicznie Fifka. Zaraz jednak posmutniał. – Ale niewiele na Przypadka.
– To bardzo niedobrze. Powinniście się nauczyć znajdować odpowiednie materiały.
Dziennikarz zastanawiał się przez chwilę, czy Klempuch ma na myśli jego i Szołtysika, czy też, z powodu jakiejś starej maniery, mówi do niego w liczbie mnogiej. Od dawna bowiem nie opuszczało go wrażenie, że bogacz jest podobny do jego własnego ojca i ma w sobie coś ze starego sekretarza partyjnego.
– Mam coś na horyzoncie – przyznał Fifka. – Małgosia Urbanek. Ta była modelka i żona wiceministra Urbanka. Urodziła niedawno. Wiele osób przypuszcza, że to bachor Przypadka, bo akurat zaszła w ciążę, gdy z nim mieszkała. Ona tego wprost nie przyznaje, ale podobno prywatnie czasem na niego psioczy i gdzieś po pijaku rzuciła, że nie okazał się prawdziwym mężczyzną.
– No tak, ta historia ma potencjał. – Klempuch pokiwał głową z zadowoleniem. – Tylko jej nie spartolcie.
– Spokojnie, wycisnę z niej, co trzeba – oświadczył Fifka, z niejaką ulgą opuszczając teren cmentarza. – Ale to może nie w pierwszym programie.
– Jasne, trzeba dopracować pewne rzeczy. Tylko proszę pamiętać, że jeśli ma być trzeci sezon Niepotrzebnej prawdy, to do końca tego potrzebny jest jakiś spektakularny sukces.
– Naturalnie. – Fifka ochoczo uścisnął podaną mu przez Klempucha dłoń.
– I jeszcze jedno, redaktorze. Potrzebowałbym jakiejś pary gejów. Żyjących naturalnie w szczęśliwym związku, ale ta kich, wie pan, jak to w starym, dobrym małżeństwie, niemogących się ze sobą dogadać.
– Jak często niemogących? – chciał uściślić Fifka.
– Im częściej, tym lepiej. Mam dla nich mieszkanie. Zupełnie za darmo, w dobrym punkcie Warszawy.
I choć redaktor Fifka był wielkim amatorem wszystkiego, co darmowe, a na każdym evencie zawsze sprawnie przepychał się do bufetu, w którym podawano gratisowe napoje i przekąski, to pomyślał, że z tego bezpłatnego mieszkania nie miałby najmniejszej ochoty skorzystać. Szczególnie gdyby żył w szczęśliwym związku...
Najlepsze kulinarne przepisy to te, które potrafią zaskoczyć nas swoją banalną prostotą. Tak jak pączki serowe pani Irminy Bamber. Błyskawiczne w przygotowaniu i niepowtarzalne w smaku. Puszyste, bez grama drożdży, najsmaczniejsze po delikatnym posypaniu cukrem pudrem. Ale nawet bez tego Jacek najchętniej pochłaniałby je, jak teraz, w ilościach absolutnie hurtowych. I to dla nich zgodził się zajrzeć do pani Irminy po powrocie z wakacji, nie zachodząc nawet do własnego mieszkania.
– A potem, wyobraź sobie, po prostu się odwrócił i zaczął uciekać, jakbym miała wyciągnąć pistolet z tłumikiem i go za bić, bezwarunkowo. – Pani Irmina wciąż nie bardzo wiedziała, czy ma się śmiać, czy raczej być przerażona przygodą, która ją spotkała.
– Całkiem możliwe, że tak właśnie myślał. – Głos Jacka był niewyraźny, bo usta wypełniał mu wciąż pączek serowy numer sześć.
– Czyli wyglądam na płatnego zabójcę? W dodatku biorącego udział w spisku?
– W spisku?
– Tak. Twierdził, że czyham na jego życie razem z jakimś brodaczem, który siedzi w niebieskim aucie po drugiej stronie.
– Być może dla niego każdy wygląda na płatnego zabójcę.
– Nie mówmy już o nim, bezwarunkowo. – Pani Irmina wciąż nie mogła wyjść z szoku po spotkaniu z nieznajomym. Powiedz lepiej, jak ci minęły wakacje.
– Przede wszystkim brakowało mi pani pysznych słodkości. – Jacek podniósł się i z szacunkiem ucałował dłoń pani Irminy. – A ponadto musiałem cały czas utrzymywać mamę w przeświadczeniu, że nie powinna się wycofywać z decyzji o rozwodzie.
– Miała jednak wątpliwości?
– Sama pani rozumie, tyle lat życia.
– Twój ojciec walczy?
– Podobno na początku próbował. Ale potem odpuścił. Jakby było mu już wszystko jedno.
– To chyba musiało zaboleć twoją mamę. Myślisz, że to jakaś sztuczka twojego taty?
– Na razie jeszcze nie wiem. Muszę pogadać o tym z Marzeną. A wracając do tego dziwnego faceta. Nie przedstawił się w żaden sposób?
– Zainteresował cię? Przecież to wariat.
– Być może. Ale problem z wariatami jest taki, że zadziwiająco często mają oni rację. A śmierć redaktora Brody to była głośna rzecz. I od początku wydało mi się dziwne, że pośliznął się i wypadł przez balkon.
– Dlaczego? Pamiętam, jak mówili, że padał wtedy deszcz. A skoro miał balkon wyłożony terakotą, to miał prawo się pośliznąć.
– Miał. Ale ja znam ten budynek, bo tam mieszkają Bolko Szołtysik i Bartosz Fifka. Tam są wysokie barierki na balkonach, na oko metr dwadzieścia. A kilka razy spotkałem redaktora Brodę i z pewnością nie był wyższy od Błażeja.
– No tak, to rzeczywiście dziwne. – Pani Irmina pokiwała głową. – Ale z drugiej strony ten facet, który chciał wyjaśnić tę sprawę, wyglądał na kompletnego świra. Gdy tylko go zobaczyłam na ulicy, pomyślałam, że czegoś się boi i pewnie przyszedł do ciebie po pomoc.
– I być może powinienem mu tej pomocy udzielić.
– Naprawdę chcesz się tym zająć? – zdziwiła się pani Irmina, a Jacek tylko pokiwał twierdząco głową. – Ale jak? Przecież nie masz nawet pojęcia, kto to jest?!
– Ale myślę, że da się go odnaleźć. Zapewne to jakiś dobry znajomy Brody, bo mówił o nim „Zbyszek”. Można przypuszczać, że to dziennikarz, który trafił na trop jakiejś afery i wierzy, że Broda zginął zamiast niego. Uważa, że sprawa została zatuszowana i że maczał w tym palce sam Gerhard Sowa. Na dodatek tak bardzo wierzy we własną winę, że ma wyrzuty sumienia...
– I chyba mocno posuniętą manię prześladowczą.
– Być może tak. Ale proszę pamiętać, że jeśli wierzy w to, iż od paru miesięcy ktoś chce go zabić, to całkiem zrozumiałe, że zupełnie normalny nie może być. Żyjąc w ciągłym strachu, łatwo można zwariować.
– To prawda. Jak zatem chcesz go odnaleźć?
– Liczę na pani pomoc w spotkaniu z panem Gerhardem Sową.
– Hm, to może nie być łatwe. I trochę potrwać. Bez gwarancji sukcesu. Z nim się chcą spotkać wszyscy, a bardzo niewielu to się udaje.
– Wiem. Ale wystarczyłby mi dokładny rozkład dnia pana prezesa. A na początek proszę wśród znajomych rozpuścić wiadomość, że chcę wyjaśnić sprawę śmierci redaktora Brody.
– Myślisz, że ta wiadomość dotrze do twojego niedoszłego klienta i sam zgłosi się do ciebie?
– Może tak. Chociaż jego poszukam też trochę inaczej. Ale tymczasem chciałbym się dowiedzieć, kto zastąpił dzielnego podkomisarza Łosia w zbożnym dziele śledzenia mnie.
– A ktoś zastąpił? Skąd wiesz? Może po prostu policja przestała się tobą interesować?
– Bardzo bym chciał. Ale obawiam się, że w najbliższym czasie nie mogę na to liczyć. Lecz od czasu zniknięcia podkomisarza nie zauważyłem obok siebie nikogo nowego. Czyli że następca jest dużo sprytniejszy. Łatwiej będzie mi go odkryć, gdy będę prowadził jakieś śledztwo. I chciałbym go poznać jak najszybciej, żeby wiedzieć, czego się mogę po nim spodziewać. Gdyby pani mogła też dowiedzieć się swoimi kanałami, kto to taki, będę wdzięczny.
– Spróbuję. To aż tak ważne?
– Chciałbym wiedzieć, czy mogę liczyć na ochronę z jego strony. – Głos Jacka brzmiał tak serio, że pani Irmina spojrzała na niego zdziwiona.
– Ochronę? O czym ty mówisz?
– Jeśli redaktor Broda nie padł ofiarą nieszczęśliwego wypadku, to ochrona może mi się bardzo przydać.
– Mówisz poważnie? – Pani Irmina spojrzała przerażona na Jacka.
– Będę już leciał. – Przypadek chwycił z talerza ostatniego pączka, a następnie podniósł swój ogromny plecak na stelażu.
– Muszę wziąć prysznic po podróży.
Mieszkanie Jacka było w idealnym stanie, bo w trakcie jego nieobecności zajmowała się nim pani Bamber. Kwiatki zostały napojone, kurze wytarte, a w pokoju, który służył mu za gabinet detektywa jasnowidza, stało biurko posprzątane nawet lepiej niż wtedy, gdy wyjeżdżał na wakacje. Na specjalnej podstawce leżała na nim wielka, starannie wytarta szklana kula, należąca podobno do słynnego jasnowidza i telepaty Stefana Ossowieckiego, z naciśniętym na czubek melonikiem w stylu Herculesa Poirota. To była pamiątka po prapradziadku Jacka, po którym odziedziczył też imię. Za to elegancka muszka nałożona na szklaną kulę była pamiątką po Małgosi Urbanek, a laska ze srebrną główką oparta o biurko – prezentem od Marzeny Kolskiej.
Przypadek nie musiał nawet otwierać okien, żeby przewietrzyć mieszkanie. Wiedział też, że w lodówce czeka jedzenie pozostawione przez panią Irminę. Nie miał na razie zamiaru tam zaglądać, gdyż po posiłku podanym przez sąsiadkę był absolutnie syty. Dlatego, zgodnie z zapowiedzią, pierwsze, co zrobił, to wszedł pod prysznic, potem wrzucił wszystkie brudne rzeczy do pralki i od razu ją włączył.
Na koniec usiadł przed laptopem i sprawdził wiadomości od znajomych. Nie było tego wiele, dlatego niemal od razu wszedł w wyszukiwarkę i wystukał w niej „Małgosia Urbanek”. Wyskoczyło mu dużo wyników, ale jego interesowały tylko te z ostatniego miesiąca. Ich również było sporo. Informowały one o tym, że była modelka i była żona byłego wiceministra Urbanka urodziła niedawno dziecko. Nie zamieszczono, niestety, żadnych zdjęć, bo jak informowały plotkarskie portale, matka chroniła prywatność swoją i dziecka. Ale jak zapewniali anonimowi znajomi, miało być ono zdrowe, piękne i nie wiadomo tylko, kto jest jego ojcem. Chociaż niektóre osoby twierdzą, że to ktoś bardzo znany.
Kiedy Przypadek przeczytał już prawie wszystkie wiadomości czy raczej plotki o Małgosi, wszedł na blog Malwiny Żarskiej opisującej swoją podróż po Azji. Dziennikarka wyraźnie podążała tropem ostatniej górskiej wyprawy Basi, na której były wspólnie, nawet się z tym nie kryjąc. Jacek odnosił wrażenie, że Malwina pisze specjalnie dla niego, bo tylko on potrafił zrozumieć różne konteksty jej opowieści. A gdy czytał te słowa, nagle uświadomił sobie, że zapomniał o czymś ważnym.
– Rany boskie, nie gadałem jeszcze z Baśką! – Klepnął się w czoło i pobiegł do kuchni.
Robił to zawsze po powrocie z każdej podróży. Opowiadał jej, co się wydarzyło, kogo poznał, co zobaczył. Rozmawiał z nią zresztą często, zwierzając się z problemów i rozterek. A ona, patrząca na niego z fotografii, na której była uśmiechniętą dwudziestokilkulatką, ubraną w ciepłą puchową kurtkę, stojącą na tle wielkich gór, wysłuchiwała go zazwyczaj ze spokojem.
– Sorry, Baśka, tak mnie pani Irmina zakręciła tą nową sprawą – próbował się tłumaczyć, patrząc na zdjęcie. – Ciekawa rzecz, opowiem ci. – Zaczął streszczać przebieg swojej rozmowy z panią Bamber, ale miał wrażenie, że jego dawnej dziewczyny to nie interesuje, więc przerwał. – No tak, pewnie ciekawa jesteś, co tam u mnie w ogóle. Tata z mamą na dniach dostaną orzeczenie rozwodu. Tak, też żałuję. Ale ojciec jest niereformowalny. Uważasz, że mógłby się zmienić? Wątpię. Chociaż możesz mieć rację, ty go zawsze lepiej rozumiałaś. Ale chyba będę musiał trochę pomieszkać u mamy. Jeśli chcesz, mogę cię ze sobą zabrać. Jasne, wolisz zostać tutaj. Będę wpadał. A co poza tym? Pamiętasz Małgosię Urbanek? Mieszkała z nami pod koniec ubiegłego roku. Na pewno pamiętasz. No i wiesz, ostatnio podobno urodziła dziecko... Ale chyba nie jesteś zazdrosna? – Wyraz twarzy Basi stał się dziwnie zacięty i nieprzenikniony. Nie, Jackowi się nie wydawało. To niezwykłe zdjęcie miało w sobie coś z Mony Lizy. – Daj spokój, Baśka. Sorry, chyba się pranie skończyło. Muszę je rozwiesić.
„Jerzy M., lat 47, lekarz ze świetną reputacją i dobrą praktyką, posiadacz niedużej willi na przedmieściu, siedział właśnie w swoim gabinecie, odpoczywając po godzinach przyjęć, gdy nagle zobaczył przez okno, że furtkę w siatkowym płocie otwiera jakiś nieznajomy, wysoki mężczyzna. Doktora M. uderzyło to, iż mimo chłodu (był koniec października) i silnego wiatru nieznajomy ubrany był tylko w garnitur i kulił się z zimna...”
Książka została brutalnie wyrwana z rąk podkomisarza Łosia i trafiła wprost przed oblicze jego małżonki.
– Umarli jeżdżą bez biletu – przeczytała pani Łoś, a kryminał powrócił w ręce policjanta. – Co ty kombinujesz, Łoś? – zapytała żona dzielnego podkomisarza, patrząc na tytuł.
– O co ci chodzi?
– Zawsze gdy czytasz te swoje stare milicyjne kryminałki, to coś kombinujesz...
– Bo to jest bardzo pouczająca lektura sprzyjająca myśleniu i kształtowaniu odpowiednich postaw wśród funkcjonariuszy.
– No, to teraz już wiem na pewno, że ci jakieś głupoty chodzą po głowie! – Łosiowa ponownie wyrwała mężowi lekturę z dłoni i odłożyła ją z hukiem na stół. – I nawet „przypadkiem” wiem, co to za głupoty.
– Co ty z tym Przypadkiem? Już dawno o nim zapomniałem!
– Akurat. Uderz w stół, a nożyce się odezwą! Gadaj, co ci chodzi po głowie?!
– Naprawdę nie rozumiem, o co się czepiasz... – Podkomisarz podjął rozpaczliwą próbę uniknięcia nieprzyjemnej rozmowy, choć aż nadto dobrze zdawał sobie sprawę z beznadziejności tejże próby.
Analityczny umysł żony nieraz przyprawiał go o ból głowy, a jej nieustępliwość – prywatnie i wyłącznie na użytek własny określana przez policjanta „permanentną upierdliwością” – nie pozwalała temu bólowi zniknąć. Ani też przed nim uciec.
– Łosiu, nie wkurzaj mnie! – Małżonka zastąpiła podkomisarzowi drogę, gdy ten chciał czmychnąć z pokoju. – Przecież widzę, jak nerwowo przerzucasz co rano strony gazet, szukając informacji o nim. Nawet nauczyłeś się korzystać z Internetu, żeby niczego nie przegapić. Zamiast cieszyć się, że nie musisz się nim już zajmować, ty każdego dnia wyczekujesz jakiejkolwiek wzmianki o nim. Po co?
– Bo czuję, że on coś knuje! – wypalił Łoś.
– I niech sobie knuje, teraz to już zupełnie nie twoja sprawa! Zastąpiła cię przecież jakaś dziewczyna.
– I w pierwszej chwili się ucieszyłem. Ale im częściej ją widywałem na korytarzu komendy, tym częściej miałem wrażenie, że coś jest nie tak.
– Co?
– Ty wiesz, że ona sama się zgłosiła do jego obserwacji? Chociaż od dawna każdy policjant na sam dźwięk nazwiska tego detektywa wiał gdzie pieprze rośnie. A ona jak gdyby nigdy nic poszła na ochotnika. Normalnie samobójczyni.
– Samobójczyni? Może się po prostu zakochała?
– Tobie to tylko jakieś romantyczne głupoty w głowie! Zasada mówił zresztą, że ona jest podobno genetycznie uodporniona na jego wdzięki. Znaczy się wiesz, musi sama kobiety lubić.
– Jej sprawa. Także to, że się zgłosiła na ochotnika. A ty się zajmuj innymi sprawami i nie wsadzaj nosa, gdzie nie potrzeba. Co cię to obchodzi?
– Jako funkcjonariusz państwowy czuję się odpowiedzialny za całe państwo.
– Łoś, czy ty nie masz gorączki? O czym ty bredzisz? Lepiej byś kupił baterie do pilota, bo się skończył zapas.
– Mam jeszcze dwie w kuchni, zaraz wymienię. – Podkomisarz chciał wykorzystać okazję do zmiany tematu, ale małżonka nie dała mu tej szansy.
– Łoś, nie wykręcaj się! Gadaj wreszcie, o co ci chodzi.
– Myślę, że ona jest z nim w zmowie.
– Jakim cudem? Przecież dopiero się nim zaczęła zajmować. A on ostatnio przycichł...
– No właśnie, to pewnie jakaś część piętrowego spisku. On przycichł, aby ona się mogła uwiarygodnić, że jest skuteczna w neutralizowaniu jego wyskoków. A tymczasem oboje knują coś takiego, co może doprowadzić do obalenia rządu. Jakąś megasprawę! Wiesz, że ona spędza na strzelnicy dziesięć godzin w tygodniu?! No co się tak na mnie patrzysz?
– Za dużo czytasz, Łosiu, tych tandetnych kryminałków. – Ogrom pogardy malującej się na twarzy małżonki spowodował, że podkomisarz bał się nawet zaprotestować przeciwko wysoce niesprawiedliwej ocenie literatury, którą ubóstwiał od dzieciństwa. – Teraz już nikt nie marzy o obaleniu jedynie słusznego ustroju. Zajmij się lepiej czymś pożytecznym. Jakiegoś złodzieja złap albo coś.
– Skoro mi nie wierzysz, to twoja sprawa – obruszył się podkomisarz.
– Wierzę ci. To znaczy, wierzę, że ty w to wierzysz, bo już masz na punkcie tego Przypadka kompletnego hopla. I już się boję, jak to się skończy. Chyba ci będę musiała ograniczyć telewizję.
– Cooo?!
– Spokojnie, nie całkiem. Zrezygnujemy z kanałów informacyjnych. Stały się zbyt podobne do tych twoich kryminałków. Jak ich człowiek posłucha, to może wpaść w niezłą paranoję i rzeczywiście pomyśleć, że ktoś nam szykuje jakiś straszny spisek.