Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W samym środku zimy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 października 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

W samym środku zimy - ebook

Nowa powieść supergwiazdy literatury iberoamerykańskiej.

Niezwykła historia miłości dwojga ludzi, którzy myśleli, że w ich życiu zapanowała już zima.

W samym środku brooklyńskiej śnieżycy sześćdziesięcioletni Richard Bowmaster, profesor uniwersytecki, wjeżdża w bagażnik samochodu Evelyn Ortegi, młodej nielegalnej imigrantki z Gwatemali. To, co z początku wydawało się zaledwie drobnym wypadkiem, staje się czymś o wiele poważniejszym i niespodziewanym, z chwilą gdy Evelyn staje w progu domu profesora w poszukiwaniu pomocy. Zakłopotany całą sytuacją, w ząb nie rozumiejąc, co po hiszpańsku mówi dziewczyna, prosi o pomoc swoją lokatorkę, Lucię Maraz, sześćdziesięciodwuletnią Chilijkę, która przyjechała na jakiś czas do Stanów Zjednoczonych z serią gościnnych wykładów na tym samym uniwersytecie, na którym uczy Richard. Te zupełnie różne osoby wyruszają ku dramatycznej i niezwykłej przygodzie, która ma miejsce na współczesnym Brooklynie, lecz jej korzenie sięgają niedawnej przeszłości w Gwatemali, lat siedemdziesiątych w Chile i oraz osiemdziesiątych w Brazylii. To właśnie w przeszłości bohaterowie znajdują swoją wewnętrzną siłę. Dla Lucii i Richarda będzie to przede wszystkim nowa szansa na miłość.

Jedna z najbardziej osobistych powieści autorki.

W przeciągu roku od premiery powieść ukazała się w 14 krajach.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-1050-4
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Lucía

Brooklyn

W grudniu 2015 roku zima wciąż kazała na siebie czekać. Nadeszło Boże Narodzenie, wokół pobrzmiewały irytujące dzwoneczki, a ludzie nadal chodzili w koszulkach z krótkimi rękawami i sandałach. Jedni cieszyli się z pomieszania pór roku, inni bali się globalnego ocieplenia, z okien zaś wyzierały sztuczne choinki spryskane srebrnym szronem, budząc zdumienie wiewiórek i ptaków. Trzy tygodnie po Nowym Roku, gdy wszyscy zapomnieli już, że zmienił się kalendarz, przyroda nagle się obudziła i otrząsnęła z jesiennej senności. O takiej burzy śnieżnej nie słyszano, odkąd sięgnąć pamięcią.

W suterenie na Prospect Heights, norze z cegieł i betonu z hałdą śniegu u wejścia, Lucía Maraz przeklinała ziąb. Jak wszyscy jej rodacy, patrzyła na świat ze stoickim spokojem: przywykła do trzęsień ziemi, powodzi, tsunami i politycznych kataklizmów. Jeśli przez jakiś czas nie wydarzało się żadne nieszczęście, zaczynała się niepokoić. Nie była jednak przygotowana na tę syberyjską zimę, która ni stąd, ni zowąd nawiedziła Brooklyn. Chilijskie śnieżyce nie wyściubiają nosa poza kordylierę andyjską, nawiedzają też dalekie południe, Ziemię Ognistą, gdzie kontynent kruszy się na wysepki wykrojone ostrzem południowego wiatru, lód łamie kości, a życie jest surowe. Lucía pochodziła z Santiago, niezasłużenie słynącego z łagodnego klimatu. Zimy są tam wilgotne i chłodne, a lata suche i skwarne. Miasto umościło się pomiędzy górami o jeżynowej barwie, które niekiedy witają dzień oprószone śniegiem. Wówczas w ich oślepiająco białych szczytach odbija się najczystsze światło na świecie. Niezwykle rzadko na miasto spada smutny blady pyłek, drobny jak popiół, lecz zanim zdoła pokryć bielą miejski pejzaż, już rozpada się w brudne błoto. Śnieg jest nieskazitelny jedynie w oddali.

W brooklińskiej kiepsko ogrzewanej klitce metr pod powierzchnią ziemi śnieżyca oznaczała koszmar. Oszronione szyby okienek nie przepuszczały światła i we wnętrzu panował mrok, łagodzony jedynie światłem zwisających z sufitu nagich żarówek. W mieszkaniu było tylko podstawowe wyposażenie: trochę rozklekotanych mebli z drugiej czy trzeciej ręki, w kuchni kilka garnków. Właściciel, Richard Bowmaster, nie dbał o wystrój ani wygodę.

Sypnęło w piątek. Wściekły wiatr smagał niemal opustoszałe ulice i zginał drzewa wpół. Wyginęły ptaki, które nie odleciały w cieplejsze strony ani nie poszukały sobie bezpiecznego schronienia, zmylone niecodzienną aurą poprzedniego miesiąca. Gdy przyszło do naprawiania szkód, śmieciarki wywoziły całe worki zamarzniętych wróbli. Tajemnicze papugi z brooklińskiego cmentarza dla odmiany przetrwały załamanie pogody. Trzy dni później jak gdyby nigdy nic wychynęły ze swoich kryjówek i pojawiły się między nagrobkami.

Reporterzy telewizyjni już od czwartku z grobową miną i rozemocjonowanym tonem, zarezerwowanym dla wiadomości o atakach terrorystycznych w odległych krajach, zapowiadali przewidywaną na następny dzień śnieżycę oraz kolejne nieszczęścia na weekend. W Nowym Jorku ogłoszono stan klęski żywiołowej, a dziekan wydziału, na którym pracowała Lucía, posłuchał ostrzeżeń i odwołał zajęcia. Zresztą i tak dotarcie na Manhattan stanowiłoby nie lada wyzwanie.

Korzystając z niespodziewanej wolności, ugotowała cazuelę levantamuertos, tradycyjną chilijską zupę, która podnosi na duchu w chwilach nieszczęścia i stawia na nogi w chorobie. Od czterech miesięcy, czyli odkąd przybyła do Stanów Zjednoczonych, Lucía jadała w stołówce studenckiej. Nie chciało jej się gotować, przyrządziła coś w domu zaledwie kilka razy, wiedziona nostalgią albo pragnąc ugościć znajomych. Teraz przygotowała esencjonalny, solidnie doprawiony wywar, obsmażyła cebulę i mięso, oddzielnie ugotowała włoszczyznę, ziemniaki i dynię, a na koniec dorzuciła ryż. Wykorzystała wszystkie garnki i nader skromna piwniczna kuchenka wyglądała jak po ataku bombowym, ale rezultat był tego wart. Poczucie samotności, które zwykle nawiedzało Lucíę bez uprzedzenia, niczym niespodziewany gość, a teraz ogarnęło ją, gdy tylko zaczęło wiać, udało się upchnąć do najgłębszego zakamarka świadomości.

Wieczorem jednak, gdy wiatr ryczał, wzbijając śnieżne wiry, i bezczelnie wciskał się w każdą szczelinę, poczuła dziecięcy strach. Wiedziała, że w swojej jaskini jest bezpieczna. Jej lęk przed żywiołem był niedorzeczny, nie istniał żaden powód, żeby zawracać głowę Richardowi, poza jednym: Bowmaster mieszkał piętro wyżej i tylko do niego mogła się zwrócić. Lucía tak bardzo zapragnęła usłyszeć ludzki głos, że o dziewiątej zadzwoniła do Richarda.

– Co porabiasz? – zapytała, starając się, żeby jej głos brzmiał normalnie.

– Gram na pianinie. Przeszkadza ci hałas?

– Pianina nie słyszę, tutaj na dole huczy, jakby właśnie był koniec świata. Czy to na Brooklynie normalne?

– Lucío, zimą od czasu do czasu bywa brzydka pogoda.

– Boję się.

– Czego?

– Niczego konkretnego. Po prostu się boję. Głupio mi cię prosić, żebyś zszedł i przez chwilę ze mną posiedział. Ugotowałam cazuelę, taką chilijską zupę.

– Wegetariańską?

– Nie. No nic, nieważne, Richardzie. Dobrej nocy.

– Dobranoc.

Golnęła sobie pisco i wsadziła głowę pod poduszkę. Źle spała, budziła się co pół godziny, dręczył ją wciąż ten sam sen: była rozbitkiem i unosiła się na powierzchni gęstej, kwaśnej substancji przypominającej jogurt.

W sobotę nawałnica ruszyła dalej swoim mroźnym szlakiem w stronę Atlantyku, ale na Brooklynie wciąż było brzydko, zimno i śnieżnie. Lucía nie miała ochoty wychodzić z domu. Wiele ulic pozostawało nadal nieprzejezdnych, choć do odśnieżania zabrano się już bladym świtem. Miała dużo czasu na czytanie i przygotowanie się do przyszłotygodniowych zajęć. Widziała w wiadomościach, że śnieżyca sieje spustoszenie wszędzie, gdzie tylko się pojawi. Cieszyła ją perspektywa spokojnego odpoczynku przy dobrej powieści. Później poprosi kogoś o odśnieżenie wejścia. Nie będzie z tym problemu, chłopaki z sąsiedztwa aż się rwą, żeby zarobić parę dolarów. Swoją drogą ma sporo szczęścia i całkiem jej tu dobrze, a ta niegościnna dziura na Prospect Heights koniec końców nie jest wcale taka zła.

Po południu, nieco znudzona przesiadywaniem w zamknięciu, podzieliła się zupą z Marcelem, pieskiem chihuahua, po czym zalegli razem pod stertą koców na nierównym materacu, żeby obejrzeć kilka odcinków serialu kryminalnego. W mieszkaniu panował ziąb i Lucía musiała włożyć wełnianą czapkę i rękawiczki. W pierwszych tygodniach pobytu w Stanach żałowała trochę, że zdecydowała się na wyjazd z Chile, gdzie przynajmniej mogła śmiać się po hiszpańsku. Pocieszała się wtedy, że wszystko się zmienia. Każde nieszczęście następnego dnia jest już zamierzchłą historią. I rzeczywiście: szybko okazało się, że podoba jej się w pracy, miała Marcela, nawiązała kilka przyjaźni na uniwersytecie i w sąsiedztwie, ludzie byli mili i wystarczyło, żeby odwiedziła trzy razy tę samą kawiarnię, a witali ją tam jak członka rodziny. Chilijskie wyobrażenie o jankesach jako ludziach oschłych było mitem. Jedynym dość oschłym człowiekiem, na jakiego natrafiła, był Richard Bowmaster, właściciel jej mieszkania. Cóż, do diabła z nim.

Richard dał jakieś grosze za ten duży dom z czerwonobrązowego piaskowca na Brooklynie, podobny setkom innych w tej dzielnicy. Odkupił go od przyjaciela, Argentyńczyka, który wyjechał do ojczyzny, żeby zarządzać niespodziewanie odziedziczoną fortuną. Kilka lat później ten sam dom, nieco bardziej zniszczony, był już wart ponad trzy miliony dolarów. Okolicę bowiem masowo najechały młode szczurki z Manhattanu, które wykupywały i odnawiały malownicze mieszkania, co doprowadziło do skandalicznego wzrostu cen. Wcześniej rządziły tu gangi, rozkwitała przestępczość, zwłaszcza handel narkotykami, i nikt nie ośmielał się łazić po nocy. Ale gdy osiedlił się tu Richard, było to już jedno z najbardziej pożądanych miejsc w kraju mimo kubłów na śmieci, rachitycznych drzew i zagraconych podwórek. Lucía w żartach radziła Bowmasterowi, żeby sprzedał ten zabytek o skrzypiących schodach i zepsutych drzwiach i wyjechał na którąś wyspę karaibską, żeby się zestarzeć jak król. Richard jednak był człowiekiem o ponurym usposobieniu, którego wrodzony pesymizm karmił się chłodem i niewygodą pięciu pustych sypialni, trzech nieużywanych łazienek, zamkniętego na trzy spusty strychu i parteru tak wysokiego, że trzeba było drabiny teleskopowej, żeby wymienić żarówki w żyrandolu.

Richard Bowmaster był przełożonym Lucíi na Uniwersytecie Nowojorskim, gdzie prowadziła gościnne wykłady zatrudniona na podstawie sześciomiesięcznego kontraktu. Pod koniec semestru będzie potrzebowała nowej pracy i mieszkania, dopóki nie podejmie decyzji, co robić dalej. Prędzej czy później wróci do Chile, by tam dożyć swych dni, ale na razie miała jeszcze sporo czasu, a odkąd jej córka Daniela zamieszkała w Miami – zajmowała się tam biologią morza, była zakochana i chyba zamierzała zostać na Florydzie – Lucíi nic nie ciągnęło do ojczyzny. Zamierzała dobrze wykorzystać te wszystkie lata, w których będzie jej dopisywać zdrowie, zanim pokona ją starość. Chciała mieszkać za granicą, bo tam wyzwania codziennego życia zmuszą do wysiłku jej umysł, a serce odnajdzie względny spokój. W Chile przytłaczał ją ciężar rutyny i ograniczeń. Czuła się tam skazana na samotne życie staruszki dręczonej złymi wspomnieniami, które nie miały już znaczenia. Na obczyźnie czekały ją jeszcze różne niespodzianki i widoki na przyszłość.

Przyjęła ofertę pracy w Centrum Studiów Latynoamerykańskich i Karaibskich, żeby na jakiś czas zmienić otoczenie i mieć bliżej do Danieli. A także dlatego, musiała to przyznać, że intrygował ją Richard. Dochodziła do siebie po zawodzie miłosnym i pomyślała, że romans z Richardem mógłby jej pomóc zapomnieć Juliana, jej ostatnią miłość. Po rozwodzie w 2010 roku związek z Julianem był jedynym, który coś dla niej znaczył. Lucía wiedziała już, jak trudno kobiecie w jej wieku znaleźć kochanka. Miała kilka przygód, o których nie warto nawet wspominać, aż pojawił się Richard. Znała go od ponad dziesięciu lat, z czasów, gdy była jeszcze mężatką, i już wtedy ją pociągał, chociaż nie potrafiłaby sprecyzować dlaczego. Różnili się charakterem, a poza sprawami naukowymi mieli ze sobą niewiele wspólnego. Sporadycznie wpadali na siebie na konferencjach, przez wiele godzin rozmawiali na temat jej i jego pracy, podtrzymywali regularną korespondencję. Richard był jak najdalszy od romantycznych porywów. Lucía zaś, choć z natury nie była kokietką, przy jakiejś okazji dyskretnie dała mu do zrozumienia, że jej się podoba. Wydawało jej się, że taki mężczyzna, zamyślony i nieśmiały, na pewno jest człowiekiem głębokim, poważnym i ma szlachetną duszę, a tej, której uda się zbliżyć do Richarda mimo jego niechęci do wszelkiej zażyłości, związek z nim wynagrodzi wszelkie trudy.

W wieku sześćdziesięciu dwóch lat Lucía najwidoczniej nie wyzbyła się jeszcze dziewczyńskich fantazji. Czuła sztywność w kolanach, miała pomarszczoną szyję, suchą skórę, obwisłe ramiona i coraz mniej smukłą talię. Brakowało jej samozaparcia, żeby walczyć ze skutkami upływu czasu w siłowni. Piersi nadal wyglądały młodo, ale one akurat nie były naturalne. Unikała oglądania siebie nagiej, o wiele lepiej czuła się w ubraniu. Wiedziała, w jakich kolorach i fasonach jej dobrze, i trzymała się ich rygorystycznie. Jej zakupy trwały najwyżej dwadzieścia minut, na ciuchy inne niż te, do których przywykła, nie zerkała nawet z ciekawości. Lustro, podobnie jak fotografie, uważała za swojego śmiertelnego wroga: pokazywało ją nieruchomą, ujawniało wszystkie defekty. Te, zdaniem Lucíi, nikły, kiedy się poruszała. Miała wrodzoną grację i gibkie ciało, zupełnie niezasłużenie, bo całkiem o nie nie dbała, była łakoma i leniwa niczym odaliska. Gdyby istniała na tym świecie jakakolwiek sprawiedliwość, byłaby po prostu otyła. Jej chorwaccy przodkowie, biedni, dzielni i prawdopodobnie cierpiący głód wieśniacy, przekazali jej w spadku dobry metabolizm. Na zdjęciu paszportowym, en face i bez uśmiechu, wyglądała jak sowiecka klawiszka. Tak mówiła w żartach jej córka. W rzeczywistości jej twarz o rysach umiejętnie podkreślonych makijażem była pełna wyrazu.

W zasadzie Lucía była zadowolona ze swojego wyglądu i nie zamierzała odmładzać się na siłę. Jej ciało się starzało, ale w duchu pozostała nastolatką. Nie umiała wyobrazić sobie samej siebie jako staruszki. Chciała żyć pełnią życia, a pragnienie to stawało się tym silniejsze, im mniej lat miała przed sobą. Wciąż żywiła mgliste złudzenie, że będzie jeszcze z mężczyzną. Tęskniła za seksem, romansowaniem i miłością. To pierwsze trafiało jej się od czasu do czasu, drugie było kwestią szczęścia, trzecie zaś to dar niebios, na który, zdaniem Danieli, nie powinna już liczyć.

Lucía mocno przeżyła rozstanie z Julianem, ale nigdy go nie żałowała. Pragnęła stabilizacji, a on, choć z siedemdziesiątką na karku, skakał z kwiatka na kwiatek niczym koliber. „To czego ty chcesz, mamo? Ślubu?”, ironizowała Daniela, entuzjastka wolnej miłości. Lucía nie myślała o ślubie, ale jej zdaniem prawdziwa bliskość z człowiekiem, którego rozpraszają inne kobiety, była niemożliwa. Chciałaby żyć z kimś, kogo kocha, cieszyć się zarówno udanym seksem, jak i poczuciem bezpieczeństwa. Chciałaby żyć z kimś, kto czuje to, co ona. Chciałaby być akceptowana taka, jaka jest, nie musieć niczego udawać, ale też poznać do głębi tę drugą osobę i zaakceptować ją bez zastrzeżeń. Chciałaby mieć kogoś, z kim spędzałaby niedzielne poranki w łóżku, czytając gazetę, kogo brałaby za rękę w kinie, z kim śmiałaby się z drobiazgów i prowadziła dyskusje światopoglądowe. Dawno już straciła zapał do przelotnych przygód.

Przywykła do własnej przestrzeni, spokoju i samotności. Doszła do wniosku, że trudno by jej było dzielić z kimś łóżko, łazienkę i szafę i że żaden mężczyzna nie zdołałby zaspokoić jej potrzeb. Gdy była młoda, wydawało jej się, że bez miłości jest niepełna, że brakuje jej czegoś istotnego. W wieku dojrzałym umiała docenić bogactwo własnego życia. Raz tylko przemknęło jej przez myśl, żeby z ciekawości skorzystać z portalu randkowego. Natychmiast zrezygnowała: Daniela namierzyłaby ją zapewne z Miami. Poza tym nie umiałaby zaprezentować się jako osoba w miarę atrakcyjna, nie uciekając się do kłamstwa. Podejrzewała zresztą, że to właśnie robią wszyscy inni: po prostu kłamią.

Mężczyźni, którzy pasowali do niej wiekiem, pragnęli kobiet dwadzieścia czy nawet trzydzieści lat młodszych. Nic dziwnego, ona również wolałaby spotykać się z młodym chłopakiem niż ze zniedołężniałym starcem. Według Danieli powinna zmienić orientację seksualną – we wspaniałych samotnych kobietach można było przebierać jak w ulęgałkach. Miały bogate życie wewnętrzne, zachowały doskonałą formę fizyczną i psychiczną. Na ogół były też znacznie bardziej interesujące niż większość wolnych mężczyzn po sześćdziesiątce, wdowców lub rozwodników, którzy chodzili po świecie. Lucía była jednak zdecydowanie heteroseksualna i na stare lata nie zamierzała tego zmieniać. Od czasu rozwodu zdarzyło jej się pójść do łóżka z jednym bądź drugim kolegą po kilku kieliszkach w klubie albo z kimś poznanym w podróży czy na przyjęciu. Nie były to przygody, o których warto by opowiadać, ale dzięki nim udało jej się przełamać w sobie opór, żeby rozebrać się przy mężczyźnie mimo widocznych blizn na piersiach. Jej dziewiczy biust godny młodej Namibijki wydawał się bytem niezależnym od reszty ciała, kpiną z anatomii.

Gdy otrzymała od Richarda propozycję pracy na uniwersytecie, ogarnęło ją podniecające pragnienie, by go uwieść. Cała ekscytacja ulotniła się jednak po pierwszym tygodniu mieszkania w jego piwnicy. To, że ciągle wpadali na siebie w pracy, na ulicy, w metrze i w drzwiach do domu, zamiast ich do siebie zbliżyć, przyniosło odwrotne skutki. Znikła gdzieś łącząca ich wcześniej zażyłość widoczna, kiedy spotykali się na międzynarodowych konferencjach i prowadzili korespondencję elektroniczną. Nie, zdecydowanie nie zanosiło się na romans z Richardem Bowmasterem. Wielka szkoda, bo wydawał się on człowiekiem spokojnym, solidnym, przy którym nie sposób było się nudzić. Lucía, starsza od niego o rok i osiem miesięcy, wciąż powtarzała, że to różnica wieku całkiem nieistotna, ale w skrytości ducha przyznawała, że jednak działa ona na jej niekorzyść. Czuła się ociężała i coraz mniejsza. Nie dość że, jak każdemu, z wiekiem kurczył się jej kręgosłup, to jeszcze nie mogła już nosić butów na zbyt wysokim obcasie, nie przewracając się na twarz. A wszyscy wokół niej nic, tylko rośli. Studenci wydawali się coraz wyżsi, wyrośnięci jak żyrafy i obojętni. Miała dosyć kontemplowania z dołu dziurek w nosie reszty ludzkości. O dziwo, Richardowi mijające lata tylko dodawały uroku roztargnionego profesora pochłoniętego zagadkami nauki.

Zgodnie z opisem, jaki Lucía zaprezentowała Danieli, Richard Bowmaster był średniego wzrostu, miał dość gęste włosy i ładne zęby jak na swój wiek, a oczy ni to szare, ni to zielone, zależnie od tego, jak padało światło na soczewki jego okularów oraz czy dokuczały mu akurat wrzody żołądka. Rzadko się uśmiechał bez wyraźnego powodu. Dołeczki w policzkach i rozwichrzone włosy nadawały mu młodzieńczy wygląd, choć idąc, patrzył pod nogi, objuczony książkami, zgarbiony pod ciężarem zmartwień. Lucía mogła się tylko domyślać, co go tak przytłacza. Wydawał się zdrowy, osiągnął szczyt kariery akademickiej, spodziewana emerytura zapewni mu wygodną starość. Jedynym obciążeniem ekonomicznym był dla niego ojciec, Joseph Bowmaster, mieszkający w domu opieki oddalonym o kwadrans jazdy samochodem, do którego Richard codziennie dzwonił i dwa razy w tygodniu jeździł w odwiedziny. Mężczyzna skończył dziewięćdziesiąt sześć lat i poruszał się na wózku inwalidzkim, ale miał ogień w sercu i umysł jasny jak mało kto. Spędzał czas na pisaniu listów do Baracka Obamy, w których udzielał mu rad.

Lucía podejrzewała, że za małomównością Richarda kryją się pokłady uprzejmości i gotowość do pomagania innym bez rozgłosu, od dyskretnej posługi w jadłodajni charytatywnej do spontanicznej opieki nad cmentarnymi papużkami. Z pewnością Richard zawdzięczał tę cechę charakteru silnemu przykładowi swojego ojca. Joseph nie zamierzał pozwalać synowi, żeby pędził życie, nie zajmując się żadną słuszną sprawą. Z początku Lucía próbowała znaleźć szczelinę, którą mogłaby wniknąć do świata Richarda, ale jako że nie żywiła entuzjazmu do pracy w jadłodajni charytatywnej ani do żadnego rodzaju papug, wciąż łączyła ich jedynie praca. Obojętność Richarda nie raniła jej, ponieważ ignorował on również względy wszystkich innych koleżanek oraz czeredy dziewcząt na uczelni. Przyczyna jego pustelniczego żywota była zagadką, może kryła się za tym jakaś ukrywana skrzętnie tajemnica, a może po prostu przeżył sześćdziesiąt lat, unikając wyzwań, schowany w swojej skorupie niczym pancernik.

A Lucía była dumna z dramatów swojej przeszłości i życzyła sobie ciekawej przyszłości. Z zasady nie ufała szczęściu, które uważała za trochę kiczowate. Wystarczało jej, jeśli wszystko było mniej więcej w porządku. Richard spędził dużo czasu w Brazylii i miał tam żonę. Lucía widziała kiedyś jej zdjęcie – przedstawiało ponętną młodą osobę. Wyglądało jednak na to, że nie podziałała na niego ani bujność tego kraju, ani zmysłowość tej kobiety. Pomimo swojej ekscentryczności Richard zawsze się Lucíi podobał. Opisując go córce, powiedziała, że ma lekką krew. Tak mówi się w Chile o ludziach, którzy wzbudzają miłość bez narzucania się ani bez wyraźnego powodu. „To dziwny facet, Danielo, zwróć uwagę choćby na to, że mieszka sam z czterema kotami. Jeszcze tego nie wie, ale kiedy wyjadę, to jemu przypadnie w udziale zajęcie się Marcelem”, dodała. Dobrze to sobie przemyślała. Ta decyzja rozdzierała jej serce, ale nie mogła włóczyć się po świecie, targając ze sobą starutkiego pieska chihuahua.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: