W sercu pustyni - ebook
W sercu pustyni - ebook
Hannah zrobiłaby wszystko dla Mickeya, swego czteroletniego siostrzeńca. Od dawna opiekuje się tym dzieckiem porzuconym przez matkę. Pewnego dnia w ich australijskiej osadzie na końcu świata pojawia się wytworny mężczyzna. To szejk Tarik, kuzyn Mickeya, który traktuje chłopca jak następcę tronu i chce zabrać do dalekiego pustynnego kraju. Hannah nie tylko towarzyszy im w podróży. Jest gotowa poświęcić życie osobiste i wyjść za mąż za Tarika, który został prawnym opiekunem Mickeya…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-1252-6 |
Rozmiar pliku: | 780 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Schudłam, tak jak powiedziałaś – oznajmiła rozpromieniona kobieta, schodząc z wagi. Była szeroka w biodrach i miała na sobie czerwoną sukienkę, która dodawała jej śniadej skórze połysku. Uśmiechnęła się szeroko do Hannah.
– Idzie ci wspaniale, Josie – odparła Hannah, notując wagę w karcie pacjenta. – Ale musisz się pilnować. Cukrzycę w stadium początkowym należy traktować tak samo poważnie. Znasz ludzi z cukrzycą typu drugiego i widzisz, jak cierpią. A ty masz szansę sobie tego oszczędzić.
– Tak właśnie zrobię – zapewniła ją Josie. Obie obróciły się w tej samej chwili, zadzierając głowy do góry. Usłyszały warkot samolotu. – Dzisiaj nie ma przyjęć pacjentów. Czy ktoś zachorował?
– To nie jest samolot Latających Lekarzy – zauważyła Hannah, gdy maszyna zniżyła się do lądowania i można było dojrzeć jej ekskluzywny kadłub. Był pokryty świecącą czarną farbą oraz zdobiony charakterystycznie złoconymi literami. – Może to biznesmeni związani z wydobyciem ropy lub ktoś w tym rodzaju?
Josie pokręciła przecząco głową.
– Lepiej, żeby to nie byli oni – odparła. Hannah wiedziała, że Josie wypowiada się jako szanowana członkini starszyzny plemienia. – Oni musieliby najpierw dostać pozwolenie na wejście na naszą ziemię. Nikt o to nie prosił ostatnio, inaczej bym o tym wiedziała. Ten ktoś z samolotu, kimkolwiek jest, również musi otrzymać od nas pozwolenie.
– Może zboczył z kursu – powiedziała Hannah, obserwując lądowanie samolotu w oddali. – Może mu się wydaje, że wylądował gdzie indziej. – Hannah przestała zastanawiać się nad samolotem i zajęła się wpisywaniem dodatkowych kalorii do planu diety Josie. Była przekonana, że jest na właściwej drodze, by utrzymać spadek jej wagi. – No i ćwiczenia – dodała. – Spacerujesz codziennie i uczęszczasz na zajęcia ruchowe z jazzem, jak prosiłam?
Ale Josie wyłączyła swoją uwagę i śledziła wzrokiem stary samochód terenowy wyruszający z osady w stronę lądowiska.
– Obcy oznaczają kłopoty – wymamrotała, przeczuwając coś złego.
– Nie zawsze – zaoponowała Hannah. – Jeszcze miesiąc temu sama byłam tu obcą osobą.
Josie skierowała swój wzrok na nią.
– Ty i Mickey nigdy nie byliście obcy, jesteście dla nas jak rodzina. A rodzina może nieść ze sobą kłopoty, ale nie poważne kłopoty. Przeczuwam, że właśnie takie przyleciały w tym samolocie. W waszym przypadku nie miałam takich przeczuć.
Hannah posłała Josie przyjazny uśmiech, wiedząc, że jej stanowcze stwierdzenie miało oznaczać komplement. Odkąd przybyła do tej egzotycznej osady tubylców, Mickey rozpromieniał. Chętnie uczęszcza na zajęcia przedszkolne oraz bawi się z innymi dziećmi. Zajął szczególne miejsce w tej społeczności. Nawet jeden członek starszyzny zechciał mu pokazać arkana aborygeńskich malowideł i rysunków.
Miała go właśnie na oku, spoglądając przez otwarty hol kliniki. Rysował patykiem po ziemi u boku starszego mężczyzny o siwym zaroście. A gdy nie był zadowolony z narysowanego kształtu, przecierał brudną ziemię swoją małą dłonią.
Czy Mickey miał talent artystyczny? Skąd miała to wiedzieć? A jeśli miał, to co powinna w związku z tym zrobić? Pytania tego typu nasuwały się jej na każdym kroku. Wydawało jej się, że prawdziwy rodzic powinien znać na nie odpowiedzi w sposób naturalny. Ale dla niej były one potężnym zmartwieniem.
Nie miała czasu dłużej się nad tym zastanawiać, była w końcu teraz w pracy. Josie już wyszła, więc przywołała Merle. Ta jednak nie zwróciła na nią uwagi, bo była pochłonięta śledzeniem pojazdu zbliżającego się do osady. Wiózł obcego z samolotu, który według Josie przyniesie tylko kłopoty…
– Harry! – zawołała Hannah, mając nadzieję, że na niego może liczyć, bo pewnie nie będzie tak zaaferowany owym tajemniczym przybyszem.
Mężczyzna przykuśtykał ochoczo i usadził się przed nią na krześle, wyciągając swoją nogę do zbadania.
– Wygląda to lepiej – powiedziała, odkrywając odrastającą skórę pod opatrunkiem, gdzie wcześniej znajdował się duży wrzód.
– Bo nie piję grogu i odżywiam się właściwie – powiadomił ją Harry. – Moja żona mówi, że sprawi mi lanie, jeśli nie będę przestrzegał zaleconej przez panienkę diety. Ona naprawdę dobrze gotuje. A panienka potrafi nauczyć ludzi nowych nawyków tak, by zaczęli ich przestrzegać. Ja mogę to z pewnością o panience powiedzieć.
Hannah uśmiechnęła się do siebie. Harry miał prawie osiemdziesiątkę, więc założyła, że ktoś, kogo on nazywa „panienką”, musi być poniżej pięćdziesiątki. Mimo to jego określenie za każdym razem łechtało jej ego. Miało to zapewne związek z faktem, że skończyła trzydziesty rok życia w czasie pobytu w osadzie, jednak nikt oprócz niej o tym nie wiedział.
– Mówiłam, że kłopoty! On przyjechał do ciebie.
Hannah odwróciła się na głos Josie, która zdążyła powrócić i stanęła tuż za jej krzesłem z wojowniczo założonymi rękami. Nawet żołnierz uzbrojony w karabin maszynowy nie byłby lepszym strażnikiem niż ona.
Tarik wysiadł z zakurzonego auta, rozglądając się wkoło z niedowierzaniem. W jego kraju znajdowały się odludne wioski, ale mu zależało na tym, by przelecieć całe mile nad czerwonymi piaskami pustyni i dostać się do celu, jakim była ta niewielka osada na końcu świata. Była to zbieranina kilkunastu domków, dużej szopy, zadaszonej niby-świetlicy, w której dzieci zbierały się wokół telewizora, co wskazywało na istnienie jakiejś formy edukacji, oraz niepozornego budynku pomalowanego na biało z napisem „klinika” i tablicą na drzwiach wejściowych, informującą o dniach i godzinach przyjęć.
Tarik udał się właśnie do tych drzwi, mimo że były zamknięte. Z góry założył, że to tam znajdzie Hannah McIntosh oraz dziecko, którego tak długo poszukiwał.
– To jest pani doktor Mac – powiedział jeden z mężczyzn, wskazując w kierunku grupki ludzi zgromadzonych wokół filigranowej blond kobiety, która z odległości zdawała się przypominać raczej dziecko niż poważanego lekarza.
Zatem jeśli to miałaby być Hannah McIntosh, to gdzie był Mika?
Tarik rozejrzał się wokół. Zobaczył kilkoro dzieci. Niektóre z nich się ganiały, jedno wdrapywało się mozolnie na psa, inne rysowało po ziemi. Wszystkie dzieci wyglądają na tutejsze, pomyślał Tarik. Czyżby ona zostawiła gdzieś dziecko? Czyżby była aż tak nieostrożna? Nie, tamta gadatliwa kobieta z Perth powiedziała wyraźnie, że oni pojechali do buszu. Więc Mika musi tu być…
Hannah przyglądała się przybyszowi. Był wyższy niż towarzyszący mu mężczyźni. Wysoki, szczupły i… wpływowy? Obserwowała go uważnie, gdy zbliżał się stanowczym krokiem w jej stronę. Miał na sobie przewiewną białą koszulę z długimi rękawami, która falowała mu na piersi pod wpływem lekkiej bryzy, oraz ciemne spodnie. Jego niedawno jeszcze dokładnie wypolerowane mokasyny były już teraz lekko zakurzone. Cały ten strój zdawał się być nieodpowiedni do scenerii australijskiego buszu. Tym bardziej jeszcze rzucał się w oczy połyskujący neseser z ciemnej skóry, który mężczyzna niósł w lewej ręce. Jego oczy w kolorze węgla napotkały jej spojrzenie. Hannah poczuła w gardle trudną do przełknięcia gulę. Przyjechał po Mickeya, pomyślała. Wiedziała to bez cienia wątpliwości. Wezbrała w niej mimowolna panika niczym fizyczny ból, jakiego nigdy wcześniej nie doznała. Poczuła się gotowa do działania.
– Doktor McIntosh? – zapytał nieznajomy.
Był wystarczająco blisko, by mogła dostrzec wyraźną determinację w jego oczach, wyzierającą spod ciemnych brwi, niemalże ułożonych w linii prostej. Jej uwagę przykuł również prosty nos, osadzony nad ustami, aż zbyt dobrze wyprofilowanymi jak na mężczyznę, oraz broda wskazująca na wrodzony upór, zresztą podobny do jej własnego.
– Jestem Hannah – odparła, wyciągając do niego dłoń. Poczuła, że musi koniecznie wstać, bo inaczej siła jego uroku wgniecie ją w siedzenie.
Poza Josie, która niczym stróż stała cały czas za nią, pacjenci kliniki wyparowali jak kamfora, co zresztą zwykli byli dość często czynić.
– Nazywam się Tarik Sa’idi.
Nieznajomy uścisnął jej dłoń i poczuła, jak ustępuje w niej wszelka nadzieja na to, że może mylić się co do niego. Sa’idi! Nazwisko się zgadzało. Czy był w połowie bratem Mickeya? – zastanawiała się Hannah. Brooke wspominała o dużo starszym pierwszym synu swojego męża jako o nudnym, niepozornym mężczyźnie. Ten człowiek wcale nie mógł być uznany za niepozornego.
– Ja… – zaczął, rozglądając się wkoło. Czterej mężczyźni, którzy przyjechali z nim z lądowiska, zwarli się za nim. Kobiety również zebrały się w grupkę. Nawet niektórzy pacjenci powrócili do kliniki w poszukiwaniu tematu do plotek. – Czy możemy gdzieś porozmawiać na osobności?
Na myśl przyszedł jej pokoik, w którym mieszkali razem z Mickeyem. Znajdował się tam tylko jeden regał wypełniony jedzeniem w puszkach i paczkach, lodówka postękująca w rogu, bez żadnych efektów w działaniu, oraz ich śpiwory i posłania na podłodze.
– Możemy porozmawiać w klinice – odpowiedziała. Po chwili udali się w stronę białego budynku. Otwierając drzwi do środka, poczuła wydostającą się zza nich falę gorąca. – Może tutaj, w cieniu będzie lepiej. W środku jest jak w piecu. – Hannah wycofała się jednak ze swojego pomysłu.
Weszła do budynku po krzesło, które mężczyzna szybko wysunął jej z rąk.
– Pozwól, że ja to zrobię. – Chwycił jeszcze jedno krzesło i niosąc oba, spojrzał mimowolnie w stronę gapiących się ludzi. Zauważył, że stopniowo zbliżają się do nich.
– Nieważne, czy usłyszą o czym będziemy rozmawiać. I tak cała osada będzie w mgnieniu oka wiedzieć, kim jesteś i po co tu przyjechałeś.
Spojrzał na nią z lekkim zaskoczeniem, ale przytaknął z niemym zrozumieniem.
– W moim kraju jest podobnie. Nieraz wydaje mi się, że to wiatr wszystko słyszy i im opowiada.
To niebanalne porównanie zrobiło na niej wrażenie i pozwoliło się przez chwilę zastanowić, czy aby ten mężczyzna z teczką biznesmena nie jest kimś więcej, niż jej się na początku wydawało.
Postawił krzesła w niewielkim cieniu i skinął na nią. Poczekał, aż usiądzie obok niego, po czym obrócił się w jej stronę.
– Znasz moje nazwisko?
– Tak, rozpoznaję nazwisko Sa’idi – przyznała Hannah. Dopadła ją straszna myśl i… wielkie poczucie winy! Za to, że nie uznała bezpieczeństwa swojej siostry za priorytet. – Czy z Brooke wszystko w porządku? – zapytała.
– Twoja siostra miewa się dobrze. A przynajmniej miewała się, gdy ją ostatni raz widziałem. Prawdopodobnie jest teraz w Wenecji, gdzie szuka jakiejś posiadłości do kupienia.
– To dla niej typowe! – skwitowała Hannah i poczuła ulgę, gdyż zakładała najgorsze. Pozwoliła sobie nawet na nieznaczny uśmiech, mimo że ton, z jakim przybysz o tym opowiedział, był więcej niż śmiertelnie beznamiętny.
Zamiłowanie siostry Hannah do nabywania antyków ugruntowało w Tariku negatywne nastawienie do jej osoby. Jednak jego pierwsze wrażenia związane z tą kobietą zaskoczyły go w takim samym stopniu jak okoliczności, w jakich ją odnalazł. Hannah różniła się tak bardzo od swojej pięknej, olśniewającej i jakże manipulującej wszystkimi siostry, która na dodatek była jeszcze nieprzyzwoicie próżna. W przypadku Hannah McIntosh, jej filigranowa budowa oraz mała twarz otoczona jasnymi lokami, niewyróżniające się cechy fizyczne, może z wyjątkiem szerokich szarych oczu, wskazywały na całkowicie zwyczajną kobietę, która jednak powodowała w nim burzę emocji. A może to otaczająca ich sceneria tak go nastrajała?
– Czy to z powodu obawy o bezpieczeństwo Miki wybrałaś tak odludne miejsce na wykonywanie swojej pracy? – zapytał.
– Obawa o bezpieczeństwo Mickeya? – Hannah poczuła się całkowicie zdezorientowana i wiedziała, że to było po niej widać. – Dlaczego miałabym się obawiać o jego bezpieczeństwo?
– Przecież to dlatego jest z tobą, czyż nie? – Jego ciemne oczy obserwowały ją wnikliwie. Poczuła się niewygodnie. Nic jednak nie odpowiedziała, bo zapamiętała ze swojego szkolenia, że ludzie nie lubią ciszy w rozmowie i są w stanie powiedzieć więcej, niż zamierzali na początku, żeby ją tylko przełamać. – To dlatego twoja siostra go do ciebie przysłała.
Hannah patrzyła na niego z niemym wyrazem twarzy. Cisza, która między nimi zapadła, nie miała wcale nic wspólnego z psychologicznym utrzymaniem przerwy w rozmowie, lecz wynikała z jej głębokiego zakłopotania.
– Chcesz mi więc powiedzieć, że on jest w niebezpieczeństwie? – zapytała w końcu stanowczo. – Kto mógłby skrzywdzić małego chłopca i… po co?
Tarik zmarszczył brwi i zacisnął usta tak, że ułożyły się w płaską linię.
– Ja nie mam na myśli dziecka, tylko syna twojej siostry. Mika – tak mu na imię, jak się domyślam – ma cztery lata i jest drugim synem mojego wuja, szejka z Suleili. Jak dowiedziałem się od twojej siostry, po śmierci jej męża i również wkrótce po urodzeniu Miki wyruszyła ona w podróż do Włoch, by, jak utrzymywała, ukoić ból po śmierci męża. Po jakimś czasie, kiedy już zdążyła poznać okoliczną społeczność, a Włosi poznali ją, zaczęto o niej myśleć jak o bogatej kobiecie. To potęgowało u niej strach, że Mika może zostać porwany. Zatem postanowiła wysłać go pod opiekę swojej siostry i matki mieszkających w Australii. Ty jesteś jej siostrą, jak się domyślam?
Hannah pokiwała twierdząco głową. Wypowiedź mężczyzny uderzyła ją do tego stopnia, że zamilkła w rozterce, co ma powiedzieć. Czy Brooke naprawdę obawiała się o bezpieczeństwo Miki? Czy też wymyśliła tę historię, by usprawiedliwić porzucenie sześciotygodniowego wówczas dziecka?
– Zatem dziecko jest z tobą? – upewnił się mężczyzna. Hannah ponownie kiwnęła twierdząco. – To najważniejsze. Przyjechałem właśnie po niego. Jeden z jego kuzynów, Fahrid, odziedziczył tron po moim zmarłym wuju, ojcu Miki. Niestety zginął niedawno w wypadku motocyklowym. W świetle powyższego Mika staje się jedynym spadkobiercą. Mam ze sobą odpowiednie dokumenty oraz paszport, by się wylegitymować, jak również listy od prawników rodziny. Mam także przetłumaczoną kopię testamentu wuja, w którym wyznacza swoich kolejnych spadkobierców. Wszystkie tłumaczenia są ostemplowane przez notariusza w konsulacie australijskim w Suleili jako zgodne z treścią oryginałów.
Tarik otworzył swój neseser, by pokazać Hannah jego zawartość. Lecz ona nie odważyła się wyjąć żadnego dokumentu, bo wiedziała, że drżenie rąk od razu zwróci jego uwagę.
– Wierzę w ich oryginalność – powiedziała z nadzieją, że zabrzmi w sposób o wiele bardziej zrównoważony, niż ją było na to stać w tej chwili. – Ale nie możesz tak po prostu go stąd zabrać, nie w ten sposób.
Tarik zmarszczył brwi. Czyżby wyczuł w jej głosie panikę? Czy też nie przywykł do tego, by mu się sprzeciwiano?
– Wydaje mi się, że właśnie na podstawie tych dokumentów mogę go zabrać – oznajmił, machając papierami w jej kierunku. – Jak już mówiłem, zostałem wyznaczony jako jego prawny opiekun. Nie pytaj mnie dlaczego ja, bo nie wiem. Ale jako przyszły władca Mika ma pozostać od teraz pod moją kuratelą. Musisz zrozumieć, że skoro tak ma być, to musi zamieszkać ze mną.
Hannah potrząsnęła energicznie głową. Zbierało się jej na wymioty. Cała ta sytuacja wydała się jej tak niesmaczna, że poczuła jakby gulę wzbierającą w gardle. Pod bluzką czuła zalewający ją pot. Uświadomiła sobie, że właśnie rozgrywa się przyszłość Mickeya, i musi przystąpić do konfrontacji, której tak bardzo nie lubiła.
Obserwując swojego „wroga”, doszła do wniosku, że jego twarz nie zdradza nic ponad to, co usłyszała od niego w rozmowie, czyli o mocnym postanowieniu zabrania Mickeya.
– Czy przemyślałeś swoją decyzję dokładnie? – zapytała. Powstała, by za moment nerwowo przechadzać się wzdłuż ściany kliniki. – Czy ty wiesz coś o opiece nad dziećmi? Posiadasz własne dzieci? Znasz się na psychologii dziecka? Czy nie zdajesz sobie sprawy, że dziecko to nie roślina, którą można łatwo przesadzić z jednego miejsca w drugie? Ty jesteś dla Mickeya obcym, a żadne dziecko nie zgodziłoby się opuścić dobrze znanego sobie miejsca i pójść tam, gdzie obcy mu każe. Czy zastanowiłeś się choć przez chwilę, jakie sprawisz mu cierpienie, zabierając go od jedynej matki, którą zna? To może pozostawić w nim nieodwracalne zmiany emocjonalne. – Hannah zatrzymała się przed nim. – Możesz mi pokazać dokument, jaki ci się tylko żywnie podoba, panie Sa’idi, lecz Mickeya nie odbierzesz mi bez walki – dodała.
Tarik przyglądał się tej filigranowej kobiecie, której każdy mięsień wskazywał na gotowość do prawdziwej konfrontacji. Nie bardzo rozumiał jej intencje, ale miał pewność co do rzeczywistej wściekłości w jej głosie.
– Nie jestem ani całkiem pozbawiony uczuć, ani głupi – powiedział chłodnym tonem. Coś zaczynało niepokoić go w tej kobiecie, choć nie wiedział jeszcze co. – Przywiozłem ze sobą Marlee, doświadczoną i szanowaną opiekunkę do dzieci. Ona będzie się nim opiekować. – Tarik zawiesił głos i rozejrzał się wokół. – Na pewno dostanie lepszą opiekę niż w tym miejscu – dodał, lecz po chwili pożałował swoich słów. Uświadomił sobie, że użył chwytu poniżej pasa, który sugerowałby pogardę dla zastanych tu warunków. On sam wychował się w luksusach, ale z czasem, gdy dorastał i poznawał swój kraj w licznych podróżach, przekonał się, iż ludzie mogą cieszyć się radością i spełnieniem, wiodąc proste życie. Jego „przeciwniczka” nie dostrzegła jednak tego afrontu, tylko usilnie wpatrywała się w niego, jakby mówił do niej w obcym języku.
– Przywiozłeś ze sobą nianię?! I uważasz, że to wystarczy? – zapytała Hannah. Tym razem to Tarik pokiwał głową dla niemego potwierdzenia. Przestał nadążać za tokiem ich rozmowy, ale pomyślał, że może wkrótce pozna jej finał. Po pięciu dniach poszukiwań Hannah McIntosh w tym rozległym kraju nauczył się, że i tak wszystko prędzej czy później znajdzie swój finał. – Uważasz, że niania może mu zastąpić kobietę, która go wychowywała, odkąd miał sześć tygodni? – kontynuowała Hannah. – Czy ta „doświadczona” opiekunka do dzieci nie powiadomiła cię, że taka drastyczna zmiana u małego dziecka może spowodować poważną psychiczną blokadę, nie wspominając o całym emocjonalnym obciążeniu, jeśli zostanie zabrany do obcego kraju i zupełnie obcych ludzi? Czy ona ci nic takiego nie mówiła? Zakładam, że nie! Bo przecież kto odmówiłby podróży do Australii czarno-złotym odrzutowcem, okazji do pobytu w luksusowych hotelach i kosztowania różnych potraw, a przy tym jeszcze pewnie dostanie za to wynagrodzenie?!
– On miał wtedy tylko sześć tygodni?! – zapytał Tarik zdziwiony.
Hannah nie przestała zarzucać go pytaniami retorycznymi. Lecz Tarik przestał jej słuchać, tak bardzo zaaferowany wiekiem Mickeya, gdy został oddany tej kobiecie do wychowania. Do jego uszu doszła jeszcze tylko jedna informacja o tym, że Hannah nazwała się jedyną matką, jaką dziecko w ogóle znało.
– Dlaczego tylko sześć tygodni? – nalegał na jej odpowiedź, której nie otrzymał. W jednej chwili twarz Hannah straciła jakikolwiek koloryt, jaki jeszcze w niej było widać. Szybko wyciągnął rękę w jej kierunku, żeby uchronić ją przed osunięciem się na ziemię.
– Usiądź – zażądał. – Włóż głowę między kolana!
Popchnął jej głowę lekko w dół. Zrobił to na wypadek, gdyby była na tyle słaba, żeby nie zrozumieć jego nakazu. Czyniąc to, poczuł miękkość jej loków pod palcami.
– Oddychaj głęboko! – nakazał Tarik.
Zobaczył, jak przewiewna bluzka, którą miała na sobie, zaczęła się podnosić. Rozejrzał się z myślą, że ktoś będzie w pobliżu, żeby przynieść wody. Jednak nikogo nie było w zasięgu wzroku. W klinice na pewno znajdzie wodę.
– Zostań tu – dotknął lekko jej ramienia, by zechciała posłuchać kolejnego nakazu, zanim on pójdzie po wodę. W budynku kliniki znalazł szklankę, którą napełnił wodą ze stojącego baniaka z filtrem. Kobieta wciąż siedziała, gdy powrócił, z widoczniejszym kolorytem na policzkach i słabym uśmiechem na ustach.
– Z Loobym też tak było – westchnęła Hannah. Wyczytała brak zrozumienia na jego twarzy, po czym przystąpiła do wyjaśniania. – Brooke w dzieciństwie miała psa o tym imieniu. Próbowałam go wyszkolić w siadaniu i wstawaniu na komendę. Nie nauczył się tego wcale. – Uśmiechnęła się do niego nieśmiało, nie wiedząc, czy dostrzeże coś zabawnego w jej opowieści. Nie dostrzegł jednak. Nie mógł się nadziwić, że tej kobiecie zebrało się na robienie żartów. Na brak reakcji z jego strony Hannah spochmurniała. – Nie byłam konsekwentna w trenowaniu go – przyznała z przykrością. – On wiedział o tym, że i tak dostanie ode mnie herbatnika, nawet jeśli nie zrobi czegoś po mojej myśli.
Psy? Herbatniki? – pytał się w duchu Tarik. Czyżby powierzona mi misja odnalezienia chłopca zaprowadziła mnie w jakiś inny wymiar czasoprzestrzeni? Rozejrzał się wkoło, by dostrzec kilka śniadych twarzy mieszkańców osady, wyglądających zza podłużnych drzew. Lekki wiatr wzniecał w tej ciszy czerwony piasek wirującymi ruchami. W oddali dostrzegł stado dużych ptaków – może strusi – sadzących susami na swoich długich nogach. Czy strusie nie występują przypadkiem w Afryce? – pomyślał. To wszystko jest jakimś nierealnym przeżyciem…