- W empik go
W sieci spisku inaczej Spiskowcy. Uncle Bernac - ebook
W sieci spisku inaczej Spiskowcy. Uncle Bernac - ebook
Akcja powieści toczy się w czasie wojen napoleońskich. Młody szlachcic Ludwik de Laval jest jej głównym bohaterem. Jak wielu szlachetnie urodzonych Francuzów, aby ratować życie wyjeżdża do Anglii, skąd do powrotu wzywa go list wuja Bernaca. Młodzieniec wbrew ostrzeżeniu wraca do kraju, gdzie omal nie traci życia. Jak się potoczą jego dalsze losy można się dowiedzieć przeczytawszy całą książką, której wartka akcja trzyma w napięciu. Uwaga: jest to edycja dwujęzyczna: polsko-angielska.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-324-7 |
Rozmiar pliku: | 409 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przeczytałem list mego wuja może ze sto razy i umiałem go prawie na pamięć. A jednak wydobyłem go teraz na okręcie znów z kieszeni, aby go jeszcze raz przeczytać z największą uwagą, jak gdybym go w tej chwili właśnie świeżo otrzymał. Litery starannie kreślone, bardzo wyraźne, czyniły wrażenie, jak gdyby pochodziły z ręki adwokata z prowincji, adres zaś na kopercie opiewał: Pan Ludwik de Laval, w domu pana Williama Hargreaves, właściciela gospody „Pod zielonym człowiekiem”, w Ashford, Kent.
Mój gospodarz otrzymywał bowiem wielkie transporty przemycanej wódki z wybrzeża normandzkiego, a i ten list dostał się do niego potajemnie za pośrednictwem przemytników.
List zawierał treść następującą:
Mój kochany siostrzeńcze!
Teraz, gdy ojciec Twój umarł, a Ty sam zostałeś na świecie, spodziewam się, że nie zechcesz dalej podtrzymywać dawnego rozdwojenia w rodzinie. W czasie wielkich zaburzeń, ojciec Twój stanął po stronie króla, ja zaś przystąpiłem do stronnictwa ludu. Co potem się stało, wiesz sam bardzo dobrze. Ojciec Twój musiał uciekać, ja zaś objąłem w posiadanie jego dobra w Grosbois. Zasmuci Cię niewątpliwie, że położenie Twoje, w porównaniu z położeniem Twoich przodków tak bardzo się zmieniło, ale w każdym razie będzie lepiej dla Ciebie, gdy te dobra będę się znajdowały w mojem posiadaniu, aniżeli w obcych rękach. U rodzonego brata matki znajdziesz wszakże zawsze serdeczne przyjęcie i miłość rodzinną.
A teraz, kochany Ludwiku, chcę Ci dać dobrą radę. Byłem, jak wiesz, zawsze gorącym republikaninem ale z losem nie można walczyć, a potęgi Napoleona nikt zachwiać nie zdoła. Dlatego starałem się wyświadczyć mu pewne usługi. Powiodło mi się to szczęśliwie. Jest mi życzliwie usposobiony i gotów mi się niewątpliwie za nie odwdzięczyć. Jak Ci zapewne wiadomo, znajduje się obecnie ze swojem wojskiem w Boulogne, w oddaleniu zaledwie kilku mil od Grobois. Gdy tu przybędziesz, on z pewnością, ze względu na zasługi Twego wuja, zapomni o nienawiści Twego ojca. Wprawdzie nazwisko Twoje jest jeszcze umieszczone na liście proskrypcyjnej, ale wpływ mój na cesarza potrafi zdziałać, że ta klątwa zostanie rychło z ciebie zdjęta. Przybywaj tedy tutaj jak najprędzej z całem zaufaniem.
Twój wuj
Bernac.
Bardziej jeszcze, aniżeli sam list, dawała mi do myślenia jego koperta. Czerwone pieczęcie woskowe na rogach wskazywały odcisk grubego palca, którym się widocznie wuj mój posługiwał zamiast sygnetu. Ponad jedną pieczątką widniały w pośpiechu nakreślone angielskie słowa: „Don’t come” (nie przybywaj). Nie można było poznać, czy pisała je ręka kobieca, czy męska, ale w każdym razie stały tutaj jako złowrogi dopisek do serdecznego zaproszenia.
Nie przybywaj! Czy wuj zmienił nagle swój zamiar? Trudno przypuścić, bo pocóżby w takim razie wogóle list wysłał? A może ktoś inny chciał mnie przestrzec przed tą podróżą? List był pisany po francusku, a ów dopisek ostrzegawczy po angielsku. Być może, że umieszczono go na kopercie dopiero w Anglji. Ale pieczęcie listu były nienaruszone, a w Anglji nikt nie mógł znać jego treści.
Okręt odpłynął na morze, nade mną wydymały się żagle, dokoła mnie szumiały fale, ja zaś zacząłem rozmyślać o wszystkiem, co dawniej słyszałem o wuju Bernac.
Ojciec mój pochodził z jednej z najstarszych i najznakomitszych rodzin arystokratycznych Francji; ożenił się z panną Bernac, piękną i cnotliwą, która jednak nie pochodziła ze szlacheckiego rodu. Matka moja nie dawała nigdy ojcu powodu do żałowania tego mezaljansu; jeden z jej braci jednak, który był wtedy adwokatem, obudził już w czasach świetności mej rodziny wstręt mego ojca swoją uniżonością pełną obłudy. Później, gdy wybuchły zamieszki i nastąpił upadek rodów szlacheckich, stał się najbardziej zawziętym wrogiem mej rodziny. Dawny podżegacz wieśniaków stał się teraz najgorliwszym zwolennikiem Robespierre’a i otrzymał od niego dobra Grobois. Po upadku Robespierre’a potrafił zjednać sobie łaskę Barrasa. Także i następne przewroty nie zdołały go wyprzeć z tych posiadłości. A teraz dowiedziałem się z tego listu, że i nowy cesarz darzy go swoją łaską, chociaż mi się to wydawało bardzo dziwne, z uwagi na jego przeszłość. Jakież właściwie usługi mógł mu wyświadczyć mój wuj, gorący republikanin?
Wyda się to zapewne trudne do zrozumienia, że przyjąłem zaproszenie człowieka, którego mój ojciec nazywał zawsze zdrajcą. Ale młodsze pokolenie owej epoki nie pragnęło dalej żywić nienawiści przeciw nowym stosunkom politycznym. Dla starych uchodźców zdawało się, że z rokiem 1792 wszystko się zatrzymało; czas przestał dla nich upływać, ich ideały i wstręty z przeszłości pozostały niezmienione. My młodzi jednak, którzy wyrośliśmy na obczyźnie, zrozumieliśmy, że nastały nowe czasy. Francja nie była już państwem sankjulotów i gilotyny; ojczyzna nasza, trjumfująca na polach bitwy, ale zagrożona ze wszystkich stron przez najazdy wrogów, wzywała swoich rozprószonych synów do powrotu; jeszcze bardziej, aniżeli list mego wuja, wzywał mnie ten zgiełk wojenny do opuszczenia Anglji.
Już długi czas trawiła mnie tęsknota za ojczyzną. Za życia ojca nigdy o tem nie wspominałem; jemu, który służył pod Kondeuszem i walczył pod Quiberon, uczucie takie wydawałoby się wprost zdradą. Ze śmiercią jego jednak odpadło wszystko, co mnie wstrzymywało od powrotu do Francji, a tęsknota moja za krajem stała się tem silniejsza, że i Eugenja, która teraz od lat trzydziestu jest moją żoną, podzielała ją najzupełniej. Rodzice jej pochodzili z młodszej linji de Choiseul i mieli przeto tak samo głęboko zakorzenione zasady i przesądy, jak mój ojciec. O przekonania swych dzieci niewiele się troszczyli. Ilekroć rodziny nasze w domu zamykały się w żałobie z powodu jakiegoś zwycięstwa francuskiego, my, dzieci, skakałyśmy w ogrodzie z radości. Obok okna altany ozdobionego wawrzynem mieliśmy nocne schadzki i tem bardziej zbliżyliśmy się do siebie, im więcej czuliśmy się obcy w naszem otoczeniu. Rozwijałem przed Eugenją moje ambitne plany, a ona swoim zapałem jeszcze bardziej mnie w nich utwierdzała. Tak tedy list mego wuja był tylko jednym powodem więcej do wykonania dawno powziętego zamiaru.
Oprócz śmierci mego ojca i listu mego wuja odegrał tu ważną rolę jeszcze inny wypadek. W Ashford miałem niedawno temu z pewnym szlachcicem angielskim niemiłe zajście. Anglicy w ogólności zachowywali się bardzo uprzejmie wobec francuskich emigrantów. Każdy z nas ma Anglję i jej mieszkańców w miłej pamięci. Ale wszędzie na świecie znajdują się ludzie zuchwali i chełpliwi i nie brakowało ich także w spokojnem i zacisznem Ashford. Był tam zwłaszcza niejaki Forley, znany jako awanturnik i zawadjaka, lubiący szydzić z każdego. Gdy spotkał kogoś z nas, wypowiadał nagłos zniewagi, nietylko przeciw rządowi francuskiemu, coby można ostatecznie wybaczyć angielskiemu patrjocie, ale przeciw samej Francji i wszystkim Francuzom. Długi czas udawaliśmy, że nie słyszymy tych jego brutalnych wycieczek, ale wkońcu było mi tego zawiele i postanowiłem dać mu należytą nauczkę.
Pewnego wieczora siedziałem z kilku przyjaciółmi w sali gospody „Pod zielonym człowiekiem”, a przy sąsiednim stole siedział Forley. Był napół pijany i robił nieustannie złośliwe uwagi o Francuzach.
— A teraz, panie de Laval — zawołał nakoniec, kładąc szeroką dłoń na mojem ramieniu, — musisz pan wypić wraz ze mną na cześć ręki Nelsona, która ma zniszczyć Francję.
— Dobrze, — odpowiedziałem, — wypiję wraz z panem, jeżeli pan mi przyrzekniesz, że wzniesiesz później wraz ze mną inny toast.
— Zgoda, — odpowiedział i wychyliliśmy nasze szklanki.
— Teraz kolej na pański toast — zawołał.
— A więc dobrze — rzekłem — piję na cześć kuli działowej, która urwie tę rękę.
Zamiast odpowiedzi, oblał mi twarz winem. Przyszło między nami do pojedynku i przestrzeliłem mu ramię. Wieczorem zastałem Eugenję, jak zwykle, w oknie jej pokoju; zerwała kilka liści wawrzynowych i splótłszy wianek, włożyła mi go na głowę.
Ten wypadek uczynił mój dalszy pobyt w Ashford niemożliwym i przyczynił się wielce do mego zamiaru przyjąć zaproszenie mego wuja, naprzekór owym słowom ostrzegawczym. Gdyby mógł swoim wpływem nakłonić cesarza, by kazał wykreślić moje nazwisko z listy proskrypcyjnej, nic nie stałoby w drodze memu powrotowi do Francji.
Pogrążony w głębokiej zadumie, zapomniałem zupełnie, gdzie się znajduję. Z zamyślenia obudził mnie nagle patron statku, kładąc mi ciężką dłoń na ramieniu.
— Przyjacielu — krzyknął — trzeba przejść do łodzi.
Moje uczucie arystokratyczne oburzyło się i odepchnąłem brudną rękę brutala.
— Wybrzeże jeszcze daleko — odpowiedziałem.
— Czyń pan, co się panu podoba — rzekł — ja jednak nie jadę dalej. Siadaj pan do łodzi albo przypłyń pan do brzegu.
Napróżno przedstawiałem mu, że zapłaciłem za cały przejazd aż do wybrzeża. Ofiarowałem nawet na ten cel zegarek, który od wielu lat był w posiadaniu naszej rodziny.
— A tak, bardzo suto zapłacony — drwił stary wilk morski.
Poczem zawołał do jednego z majtków:
— Jim, zwinąć żagle i niechaj łódź podpłynie. Teraz, mój panie, proszę wsiadać do łodzi albo wróci pan ze mną do Dover. Nadciąga burza od południowego zachodu, za żadną cenę nie pojadę dalej.
— W takim razie wsiadam do łodzi — odpowiedziałem.
— Nie ma pan innego wyjścia — zawołał i zaśmiał się tak wyzywająco, że byłbym go chętnie obił. Ale wobec takich ludzi człowiek jest zupełnie bezbronny. Pohamowałem się tedy i skoczyłem do łodzi. Zawiniątko moje, bardzo skromne, jak na pana de Laval, rzucono za inną; dwóch majtków wskoczyło także, łódź odepchnięto i poczęliśmy płynąć w kierunku odległego wybrzeża.
Groziła mini straszna noc. Gęste ciemne obłoki kłębiły się na widnokręgu, a przez ich rozdarte brzegi przedzierały się promienie zachodzącego słońca. Blado-czerwone światło rozlewało się na firmamencie i odbijało się w ołowianem morzu. Nasza mała łódka kołysała się i tańczyła na falach morskich. Wioślarze spoglądali trwożliwie na niebo, to znów ku wybrzeżu. Wydawało się już jak gdyby chcieli zawrócić i popłynąć ku wielkiemu żaglowcowi.
— Co to za światła, które błyszczą z obu stron poprzez mgłę? — zapytałem, aby odwrócić ich myśli od gwałtownej burzy.
— Na północy Boulogne, a na południu Etaples — odpowiedział mi uprzejmie jeden z wioślarzy.
Boulogne! Etaples! Ileż wspomnień obudziły we mnie te dwie nazwy. W Boulogne spędziłem, jako mały chłopak, niejedno lato. lleżto razy przechadzałem się z ojcem na wybrzeżu, odpowiadając z dziecinną dumą na pełne szacunku ukłony rybaków! A cóż dopiero Etaples! Tamtędy przejeżdżaliśmy w czasie naszej ucieczki do Anglji. Tłum uniesiony wściekłością zgromadził się obok portu i obrzucił nas kamieniami. Biednej matce mojej strzaskano kolano. Jeszcze dzisiaj brzmi mi w uszach przekleństwo mego ojca i mój własny przeraźliwy krzyk trwogi. A między temi obydwoma miastami, w rozległej ciemnej przestrzeni, która ich światła zamykały od północy i od południa, leżał w środku mój zamek, Grobois, zamek moich przodków. Wytężyłem oczy, aby zobaczyć czarny duch jego.
— Tutaj wybrzeże dość samotne — rzekł jeden z majtków. — Tu już niejednego z pańskich towarzyszów wysadziliśmy na ląd.
— Za kogóż mnie właściwie bierzecie? — zapytałem.
— Tego nie powiem — odpowiedział — są rzeczy, o których lepiej wcale nie mówić.
— Uważacie mnie za spiskowca?
— Sami to powiedzieliście. Zresztą myśmy do tego przyzwyczajeni.
— Otóż daję wam słowo honoru, że nie jestem spiskowcem.
— To może więzień uciekający?
— I to nie.
Marynarz przestał wiosłować: obudziło się w nim widocznie jakieś nowe podejrzenie.
— A może pan jesteś szpiegiem Bonapartego?...
— Ja szpiegiem! — wykrzyknąłem z oburzeniem.
W głosie moim był taki wyraz szczerości, że poznał natychmiast, iż był w błędzie.
— Dobrze, dobrze — rzekł — Niech mnie djabli wezmą, jeżeli wiem, kim pan jesteś. Ale szpiega nie wysadziłbym na ląd za żadną cenę.
— Oho — mruknął drugi wioślarz — nie łajcie mi Bonapartego; to nasz najlepszy przyjaciel.
Zdumiałem się, słysząc z ust Anglika takie wyrazy sympatji dla cesarza, ale wkrótce nastąpiło wyjaśnienie tych słów.
— My biedni żeglarze — mówił tenże dalej — zawdzięczamy jedynie Bonapartemu, że możemy nieco cukru i kawy przewozić przez granicę. Przedtem kupcy mieli obfite zarobki, teraz przyszła kolej na nas.
W istocie Bonaparte, znosząc przywilej handlu na kanale La Manche, wydał cały handel między Anglją a Francją w ręce przemytników.
Nagle urwał i wskazał prawą ręką w ciemną dal, podczas gdy lewa ręka dalej gorliwie wiosłowała...
— Tam jest sam Bonaparte — wykrzyknął.
Bonaparte! Wy, którzy żyjecie w spokojnych czasach, nie możecie zrozumieć przestrachu, jaki mną wstrząsnął na dźwięk tego imienia. Przed dziesięciu laty słyszano po raz pierwszy o tym człowieku, który miał dziwne jakieś włoskie nazwisko. Cóż może osiągnąć w dziesięciu latach przeciętny śmiertelnik? On jednak w krótkim przeciągu czasu wzniósł się z nicości na najwyższy szczyt potęgi. Wojska jego zalały całe Włochy północne; Wenecja i Genua jęczały pod jarzmem tego niepokaźnego, wątłego człowieka. Zawstydzał najdzielniejszych żołnierzy i wyprowadzał w pole najbardziej przebiegłych dyplomatów. Z niesłychaną szybkością i energją wyprawił się na Wschód, a kiedy jeszcze oczy Europy spoglądały na Egipt, nową prowincję francuską, on już był z powrotem we Włoszech i rozgromił Austrję po raz drugi. Szedł naprzód z szybkością błyskawicy, tak prędko, jak odgłos jego sławy. Gdzie tylko przybywał, odnosił zwycięstwa, zmieniał granice, obalał istniejący porządek rzeczy. Holandja, Sabaudja, Szwajcaria istniały już tylko z nazwiska na mapie świata. Na wszystkie strony wyciągała Francja swe ramiona. A teraz został nawet obwołany cesarzem. Republikanie, których nie zdołały ugiąć najstarsze dynastje królewskie i najdumniejsze rody szlacheckie, czołgali się przed nim w prochu. Z zapartym oddechem śledziliśmy z oddalenia jego śmiałe wyprawy. Wszędzie towarzyszyło mu powodzenie. Wyobrażałem go sobie jako istotę nadludzką, olbrzymią, która jak gdyby ciemna chmura, unosiła się nad Francją i zagrażała całej Europie.
Bonaparte! W mej rozgorączkowanej wyobraźni oczekiwałem, że ujrzę jakąś postać potwornie wielką, jakieś nadziemskie stworzenie bajeczne, ponure, straszne i złowrogie, królujące nad wodami.
Co potem rzeczywiście zobaczyłem, to wcale nie odpowiadało moim dziecinnym oczekiwaniom.
Na północy rozciągało się wybrzeże długie i płaskie. Zrazu nikło w szarem otoczeniu, jakoteż leżące za niem wrzosowisko, później jednak, gdy ciemność nastała, zabłysły na niem słabe światełka, a niebawem ukazał się pas ciemno-czerwony, podobny do rozżarzonego żelaza. Wyglądał, jak duży miecz ognisty, zwrócony ostrzem przeciw Anglji.
— Co to jest? — zapytałem.
— Okręt francuski. Czy Bonaparte sam jest tam na pokładzie, nie wiem. Te światła to sygnały; na drodze do Ostendy może ich pan tam jeszcze bardzo wiele zobaczyć. Mały Boney byłby dość śmiały tutaj wtargnąć, gdyby nie było naszego Nelsona.
— A jakżeż może lord Nelson znać jego zamiary? — zapytałem.
Marynarz wskazał poprzez moje ramię w ciemną dal; daleko na widnokręgu ujrzałem dwa migocące się światełka.
— To jego psy strażnicze — rzekł szorstkim głosem.
— Andromeda, nr. 44 — dodał jego towarzysz.
Ileżto razy później przypominałem sobie ten obraz! Czerwona krawędź wybrzeża, a przed niem owe błyszczące się światła, przedstawiciele dwóch wielkich współzawodników, symbol ich walki o panowanie na morzu i na lądzie, walki, która trwa od wieków i będzie jeszcze trwała wieki.
Blask na wybrzeżu stał się słabszy. Posuwaliśmy się naprzód gwałtownie. Słychać już było wyraźnie, jak fale uderzały o brzeg i łamały się z głośnym hukiem. Wtem nagle wynurzyła się z ciemności długa czarna łódź, jak pstrąg wypłoszony ze swej kryjówki i pędziła wprost ku nam.
— Strażnicy celni — wykrzyknął jeden z marynarzy.
— Jesteśmy zgubieni — zawołał drugi i wsunął coś szybko do cholewy grubego buta.
Ale tuż przed nami owa duża łódź skręciła nagle na bok i odjechała szybko jak strzała. Obaj żeglarze spoglądali za nią zdziwieni.
— Ci również nie mają czystego sumienia — zauważył jeden z nich — może to byli szpiedzy.
— W każdym razie my nie jesteśmy jedyni, którzy przewozimy tej nocy towar podejrzany — dodał drugi.
— Djabli wiedzą, kto to był; mój tytoń na wszelki wypadek ukryłem. Z francuskiemi więzieniami już raz miałem sposobność zapoznać się. Złóż wiosła, Bill, jesteśmy już u celu.
Za chwilę dno łodzi stuknęło o piasek wybrzeża. Moje zawiniątko wyleciało na ląd, a ja wyskoczyłem za niem. Wioślarze odbili od brzegu i odpłynęli szybko. Płonące światło na zachodzie znikło. Obłoki brzemienne burzą pokrywały nieboskłon, a nieprzenikniona ciemność rozpościerała się nad oceanem. Gdy się obejrzałem, aby jeszcze raz zobaczyć łódź moją, cienki deszcz smagał mnie po twarzy; słychać było srożenie się burzy, a od wycia wichrów na morzu drżało powietrze.
Tak, była to straszna noc, pełna grozy, wtedy na wiosnę roku 1805, gdy po czternastoletniem wygnaniu znów po raz pierwszy stanąłem na ziemi francuskiej, której ozdobą i podporą moja rodzina była przez wieki. Kraj mych ojców źle się ze mną obszedł; za nasze zasługi zapłacono nam zniewagami, wygnaniem, konfiskatą majątku. Ale teraz zapomniałem o tych wszystkich smutnych i bolesnych przejściach. Upadłem na kolana i całowałem gorąco tę ukochaną ziemię błogosławioną.II. TRZĘSAWISKO.
W latach dojrzałości chętnie człowiek spogląda wstecz na przebytą już drogę życia, na jej różne zakręty, światła i cienie. Znany mu jest początek i koniec jego wędrówki. Dziś wie dokładnie, dokąd go wiódł każdy poszczególny krok, który niegdyś stawiał z lękiem i niepokojem w sercu lub też pełen dumnych nadziei, zapomniał prawie zupełnie o troskach, które go tak często dręczyły przed ważnemi postanowieniami. Ale wspomnienie owej burzliwej nocy mego powrotu do Francji nie wygasło we mnie jeszcze dzisiaj, mimo że od tego czasu upłynęło tyle lat i że przebyłem później tak zmienne koleje losu. Dziś jeszcze, gdy odetchnę słonem i ostrem powietrzem morskiem, przenoszę się myślą na to piaszczyste wybrzeże Francji, po którem stąpałem wtedy z taką radością, gdyż to była moja ziemia ojczysta.
Wreszcie podniosłem się z kolan i usiadłem na skale nadmorskiej, którą opłukiwały fale. Suwerena, dziesiątą część mego całego majątku, dałem marynarzom; resztę mej skromnej gotówki schowałem starannie do wewnętrznej kieszeni surduta. Siedziałem tak tedy, zatopiony w widoku burzliwego morza i rozmyślałem, co mam czynić. Cierpiałem od zimna i głodu, wiatr siekł mnie w twarz, ale świadomość, że nie jestem już zawisły od wrogów mej ojczyzny, że nie jestem zdany na ich łaskę, przepełniała serce me radością.
Zamek Grobois był, o ile mogłem sobie przypomnieć, oddalony stąd o dobrych dziesięć mil. O tak niewłaściwej porze, nawskróś przemoczony i nieuczesany, nie mogłem jawić się u mego wuja, którego dotąd osobiście nie znałem. Czyż miałem przybyć do zamku moich ojców w zabłoconych łachmanach, zwracać na siebie podejrzliwe i szydercze spojrzenia służby? Tej myśli nie mogłem znieść, nie pozwalała na to moja duma. Musiałem konieczne szukać na tę noc jakiegoś przytułku i ubrać się nieco lepiej, zanim stanę przed moim wujem i mu się przedstawię. Ale gdzie znaleźć ten przytułek?
Nie miałem odwagi udać się do Etaples albo de Boulogne. Nazwisko Laval stało jeszcze na czele listy proskrypcyjnej; wszak ojciec mój był najzagorzalszym kierownikiem małej ale wpływowej garstki ludzi, którzy pozostali bezwarunkowo wierni sprawie dawnego rządu. Pomimo odmiennego stanowiska, musiałem podziwiać tę ofiarność i wytrwałość tych odważnych ludzi, którzy poświęcili wszystko swoim zasadom. Mamy wszyscy na świecie pewien pociąg do męczeństwa; im większych ofiar jakaś sprawa wymaga, tem bardziej nam się wydaje ponętną. Często przychodziło mi na myśl, że Burboni nie mieliby tak wielu i tak szlachetnych stronników, gdyby obrona sprawy królewskiej nie była połączona z tak ciężkiemi ofiarami. Być może, że szlachta francuska była im wierniejsza, aniżeli szlachta angielska Stuartom, z tego właśnie powodu, ponieważ miała więcej od niej do stracenia. Poświęcenie szlachty francuskiej było bez granic. Przypominam sobie, że pewnego wieczora było u mego ojca dwóch nauczycieli szermierki, trzech profesorów obcych języków, jeden ogrodnik i jeden tłumacz. Wyglądali ogromnie nędznie, a jednak wszyscy należeli do najznakomitszych rodzin arystokracji francuskiej. Gdyby się poddali pod nową władzę, odzyskaliby natychmiast swoje dawne znaczenie i bogactwa. Ale ten słaby i co gorsza, nieudolny monarcha, który żył teraz na wygnaniu w zamku Hartwell, uchodził dalej w ich oczach za prawowitego władcę. Członkowie tych starożytnych i sławnych rodów oświadczali głośno, że podzielali przedtem świetność królewskiej rodziny, chcą przeto teraz dzielić jej niedolę. Złożony z tronu król mógł się bardziej chlubić wiernością tych ludzi, aniżeli wszystkiemi skarbami i drogocennemi klejnotami, które niegdyś zdobiły jego wspaniałe komnaty. Poprzez przepaść, która dzieli mój wiek od wieku mego ojca, widzę jeszcze oczyma duszy te ubogo ubrane, wynędzniałe i smutne postacie i pochylam czoło przed niemi, jako przed najszlachetniejszymi z ludzi, których znają nasze dzieje.
Gdybym się udał do jednego z miast nadbrzeżnych, zanimbym się widział z moim wujem i uzyskał pozwolenie na powrót do kraju, byłbym się natychmiast dostał w ręce żandarmów, którzy tu nieustannie śledzili za przybyszami z Anglji. Było to co innego stanąć dobrowolnie przed cesarzem, a co innego zostać schwytanym i przemocą sprowadzonym przed jego oblicze.
Postanowiłem tedy iść dalej na los szczęścia i szukać jakiejś próżnej szopy lub stodoły, gdziebym mógł spędzić tę noc niespostrzeżony, bez przeszkód... Potem mógłbym nazajutrz rano rozmyślać nad tętn, jakby się najlepiej zbliżyć do mego wuja i przy jego pomocy przedstawić nowemu władcy Francji.
Tymczasem wiatr stał się jeszcze bardziej mroźny, a głęboka ciemność rozpościerała się nad morzem. Okręt, który mnie przywiózł z Dover, znikł bez śladu. Od strony lądu ujrzałem w niewyraźnych zarysach szereg niskich pagórków, które w bliskości były jeszcze niższe, aniżeli mi się z daleka w bladem oświetleniu wydawały.
Były to rozprószone wydmy piaszczyste, porosłe trawą i krzakami. Niosąc zawiniątko moje na plecach, z trudem postępowałem naprzód; za każdym krokiem zapadałem w miękki piasek i potykałem się o korzenie. Ale zapominałem o mej własnej niedoli, o mojem przemoczonem ubraniu i poranionych rękach, przypominając sobie cierpienia i nieszczęścia moich przodków. Myślałem także o odległej przyszłości, o moich własnych potomkach, którzy się kiedyś będą krzepić i umacniać na duchu moim przykładem. Albowiem w wielkiej rodzinie losy poszczególnych członków wstępują na drugi plan wobec losów całej rodziny.
Piaski te zdawały się nie mieć końca, a gdy już wreszcie z nich wyszedłem, zacząłem żałować, że się skończyły. Tu bowiem wdziera się morze głęboko w ląd i przemienia całą okolicę w straszliwe trzęsawisko. Grunt stawał się coraz bardziej miękki i błotnisty; póki mnie jeszcze mógł na sobie nosić, ślizgałem się co krok i omal nie padałem; wkrótce zaś zanurzyłem się w nim powyżej kostek i połowy łydek. Gdy stawiałem nogi i wydobywałem je z mułu, słychać było pluskot wody. Najchętniej byłbym wrócił ku owym wydmom piaszczystym, ale straciłem kierunek drogi, a burza wyła z taką wściekłością, że zdawało mi się, iż słyszę ze wszystkich stron ryk fal. Nie umiałem się orjentować podług gwiazd na nieboskłonie; zresztą nawet ci, którzy byli w tem biegli, nie mogliby tu znaleźć wielu wskazówek, gdyż tylko gdzieniegdzie ukazywały się nieliczne gwiazdy za gęstą oponą obłoków.
Szedłem tak wyczerpany i pełen zwątpienia, zdając się na ślepy przypadek i zanurzałem się coraz głębiej w te straszliwe bagna. Byłem już na najgorsze przygotowany; pierwsza moja noc we Francji będzie dla mnie ostatnia; jedyny spadkobierca rodziny de Laval ma nędznie zginąć w tem okropnem trzęsawisku. Musiałem już odbyć kilka mil, idąc naprzemian po błocie płytkiem i głębszem i nie napotykając nigdzie suchego gruntu, gdy wtem nagle wynurzył się przedemną z ciemności jakiś dziwny krzak karłowaty, o nędznych liściach. Krew zastygła mi w żyłach. Wszak przed godziną przechodziłem obok zupełnie takiego samego krzaku, musiałem się tedy kręcić w kółko. Aby mieć pewność, przystąpiłem do niego bliżej, krzemieniem i hubką skrzesałem iskrę i rzeczywiście poznałem na brunatnem błocie zupełnie wyraźnie ślady moich poprzednich kroków. Pełen rozpaczy, spojrzałem ku niebu, ale wtem błysnął mi nagle jasny promień nadziei. Między uciekającemi chmurami ukazał się księżyc, a przy jego bladem świetle ujrzałem lecące z szybkością strzały, w kształcie długiego, ostro zakończonego trójkąta, stada dzikich kaczek. Wiedziałem, że wszystkie te ptaki, w razie burzy, uciekają w kierunku ku lądowi, musiałem tedy iść za kierunkiem ich lotu, aby oddalić się od morza. Z twarzą naprzód zwróconą, stąpając obiema nogami jednostajnie, aby nie stracić znów kierunku, szedłem jeszcze dobre pół godziny. Wkońcu ukazało się przedemną słabe, żółte światełko, zapowiadające strudzonemu tułaczowi oświetlone okno, wypoczynek i posiłek. Brnąłem dalej po błocie i mule, tak szybko, jak tylko mnie niosły moje znużone nogi. Pilno mi było jak najprędzej otrząsnąć się z tej cuchnącej miazgi... Jakikolwiekbądź przytułek był mi pożądany, spodziewałem się, że za złotą monetę mieszkańcy tego samotnego domu nie odmówią mi gościnności i nie będą zważali na to, coby się im w mej osobie mogło wydawać podejrzane.
Im bardziej się zbliżałem, tem trudniej mogłem zrozumieć, że tu mógł wogóle ktoś mieszkać, albowiem trzęsawisko stawało się tu coraz głębsze, a niezliczone stawy, które wychylający się niekiedy z poza obłoków księżyc oświetlał, otaczały dom ten dokoła. Teraz mogłem widzieć wyraźnie małe okienko. Nagle znikło światełko i ukazała się jak gdyby w żółtej ramie głowa mężczyzny. Człowiek ów patrzał przed siebie w ciemności, znikał i znów się pojawiał, a wszystkie jego ruchy były podejrzane i zdradzały obawę jakiejś niespodzianki lub napadu. Na ten widok ogarnął mnie niepokój.
Pomimo mego rozpaczliwego położenia, postanowiłem tedy obejrzeć jeszcze bliżej dom ten i mężczyznę, który się w nim znajdował, zanimbym się powierzył jego opiece. Chata była nędzna i groziła zawaleniem się, i ściany były na wielu miejscach uszkodzone i przez dziury w nich widać było światło; nie znalazłbym więc tutaj wygodnego schronienia od wiatru i burzy. Może przecież lepiej i bezpieczniej byłoby, pomyślałem o sobie w duchu, spędzić noc wśród bagna aniżeli w kryjówce jakiegoś przemytnika w najgorszym gatunku. Ktoś inny nie mógł tutaj mieszkać. Na szczęście moje znów zgromadziły się gęste chmury przed księżycem i głęboka ciemność ochroniła mnie przed odkryciem. Cichutko, na palcach, podsunąłem się jeszcze bliżej do okna i zajrzałem do wnętrza chaty.
Pogodny obraz, jaki tu zobaczyłem, uspokoił mnie zupełnie. Przy dużym kominku, na którym paliło się drzewo, siedział niezwykle piękny, młody mężczyzna i czytał pilnie grubą małą książkę. Szczupła ciemna twarz i długie czarne kędzierzawe włosy nadawały mu wygląd poety lub artysty. Przy żółtem świetle rysy jego wydawały się jeszcze delikatniejsze i wywarły na mnie bardzo miłe wrażenie. Z upodobaniem spoglądałem na jego lekko rozchylone usta, których dolna warga, nieco za gruba, ustawicznie się poruszała jak gdyby powtarzał słowa właśnie przeczytane. Teraz młodzieniec odłożył książkę na stół i przystąpił do okna. Widocznie ujrzał mnie mimo ciemności, zawołał coś do mnie, czego nie rozumiałem i skinął mi ręką na powitanie. Wkrótce drzwi się otwarły i jego wysoka wytworna postać ukazała się na progu chaty.
— Nareszcie — zawołał, chroniąc oczy obiema rękoma przed słotnym wiatrem i piaskiem — myślałem, że dzisiaj już nie przyjdziecie wcale, czekam tu na was już od dwóch godzin.
Zbliżyłem się do niego i blask światła padł mi na twarz.
— Przepraszam pana — rzekłem.
Nie dał mi dalej mówić. Odepchnął mnie silnem uderzeniem pięści, jak wściekły tygrys, jedynym susem skoczył napowrót do chaty i szybko zatrzasnął drzwi.
Te gwałtowne ruchy i to nieprzyjazne zachowanie się młodzieńca były w takiej sprzeczności z jego łagodnym wyglądem i pięknością twarzy, że osłupiałem. Ale zdumienie moje miało wkrótce stać się jeszcze większe.
Przez otwór w murze obok drzwi mogłem zajrzeć do izby i mogłem widzieć także ten kąt, gdzie się palił ogień. Tam pobiegł ów nieznajomy młodzieniec; przeszukiwał z pośpiechem kieszenie swego ubrania i skrył się pod okapem komina. Widziałem tylko nogi. jego w czarnych pończochach, stojące na cegłach. Potem znów pośpieszył do drzwi.
— Kto pan jesteś? — zawołał głosem wzburzonym.
— Zbłąkany podróżny.
Zdawał się chwilę namyślać.
— Tu nie znalazłbyś pan wygodnego noclegu.
— Jestem znużony i wyczerpany; spodziewam się, że pan mi nie odmówi przytułku na tę noc; godzinami błądziłem po trzęsawisku.
— Czy spotkałeś pan kogo? — zapytał z żywością.
— Nie.
— Proszą się nieco cofnąć — rzekł. — Jest tu miejsce ustronne, a czasy obecne bardzo niespokojne. Nie można nigdy być dość ostrożnym.
Usłuchałem jego wezwania, on zaś otworzył nieco drzwi, tylko tyle, aby móc głowę wystawić. Długo spoglądał na mnie badawczo.
— Jak się pan nazywa? — zapytał.
— Ludwik Laval — odpowiedziałem. Uważałem za stosowne nie przyznawać się do mego szlachectwa.
— Dokąd pan zdąża?
— Szukam jakiegoś przytułku.
— Przybywa pan z Anglji?
— Jestem z wybrzeża.
Odpowiedzi moje widocznie nie zadowoliły go. Potrząsnął głową z niedowierzaniem.
— Nie mogę pana wpuścić do domu — rzekł.
— Ale...
— Nie, nie, to rzecz niemożliwa.
— To powiedz mi pan przynajmniej, w jaki sposób mogę się wydobyć z tego trzęsawiska.
— Pan już prawie wyszedłeś z niego; jeszcze kilkaset kroków stąd, a ujrzy pan oświetlone okna wioski. Musi pan iść w tym kierunku.
Wyszedł z domu, aby mi wskazać drogę; teraz odwrócił się. Oddaliłem się już dobry kawałek od niegościnnej chaty, gdy za mną zawołał.
— Chodź pan tu, panie Laval — głos jego był teraz zupełnie zmieniony — — rzeczywiście nie mogę pana na taką straszną burzę zostawić pod gołem niebem. Krótki wypoczynek przy moim kominku i szklanka wódki wzmocnią pana do dalszej drogi.
Znużony śmiertelnie, przyjąłem jego zaproszenie, chociaż nie mogłem sobie wytłumaczyć tak nagłej zmiany.
— Dziękuję panu — mruknąłem i wszedłem za nim do domu.III. STARA RUDERA.
Rozkoszne uczucie ogarnęło mnie, gdy stanąłem obok płonącego ogniska, chroniony przed wiatrem i zimnem. Ale ten samotny człowiek i jego dziwne zachowanie się obudziły mą ciekawość w tak wysokim stopniu, że myślałem tylko o nim, a nie o moim własnym losie. Jego niezwykły wygląd wytworny, niecierpliwość, z jaką o tak późnej godzinie oczekiwał tu, wśród bagna, swoich przyjaciół, a wreszcie jego tajemnicza manipulacja koło komina, to wszystko podniecało silnie moją ciekawość. Najbardziej wydawało mi się niezrozumiałe, dlaczego mnie zrazu tak bezwzględnie ze swej chaty wyrzucił, a wkrótce polem tak serdecznie do niej zaprosił. Pragnąłem bardzo tę rzecz wyjaśnić. Na zewnątrz musiałem naturalnie ukrywać moje uczucia; musiałem udawać, że nic mnie tu nie dziwi, ani nie budzi mego podejrzenia, że jestem zanadto zajęty mojemi własnemi sprawami, aby zwrócić uwagę na coś innego.
Wewnątrz chata ta była tak samo zaniedbana i zniszczona, jak zewnątrz. Nie mogła służyć nikomu jako stałe mieszkanie. Ściany ociekały wilgocią, od której tynk poodpadał; po kątach porastała pleśń zielona; ramy drzwi i okien spróchniałe i powykrzywiane, cały budynek wydawał się zgniły i stoczony przez robaki. Wnętrze jego tworzyło jedną izbę obszerną, której cale urządzenie składało się z kulawego stołu i trzech przewróconych skrzyń. Szczątki czwartej skrzyni służyły za materjał opałowy; siekiera leżała obok ściany a w kącie izby widać było podartą sieć rybacką. Największy urok miał jednak dla mnie w tej chwili koszyk stojący na stole, w którym znajdowały się apetytna pieczeń barania, chleb i butelka wina.
Mój towarzysz okazywał mi teraz nadzwyczajną serdeczność, jak gdyby mnie chciał wynagrodzić za poprzednie chłodne przyjęcie. Wyraził mi żywe ubolewanie z powodu tego, że byłem cały przemoczony i zmarznięty i postawił mi jedną ze skrzyń tuż obok ognia; poczem ofiarował mi kawał chleba i pieczeni. Na ustach jego pojawił się uśmiech uprzejmy, ale piękne oczy jego spoglądały badawczo i z niepokojem na mnie, jak gdyby mnie chciały pytać, kto właściwie jestem i jakie są moje zamiary.
— Co do mnie — mówił z pozorną szczerością — zrozumiesz pan zapewne, że jako kupiec muszę się starać o potrzebne dla mnie towary; a gdy cesarz — niech go Bóg ma w swej opiece — w swej niezbadanej mądrości uważa za stosowne przytłumiać handel otwarty, musimy szukać na takich miejscach, jak oto tutaj, ludzi, którzy przywożą z sobą kawę. i tytoń. W Tuilerjach z pewnością nie brak tych rzeczy i sam cesarz niezawodnie pije codziennie dziesięć filiżanek prawdziwej mokki, chociaż wie wybornie, że kawa nie rośnie we Francji. Światem roślin jeszcze nie zawładnął. Gdyby nie było odważnych przemytników, nie wiedzielibyśmy, gdzie czynić nasze zakupy. A może pan sam jesteś kupcem albo marynarzem?
Zaprzeczyłem jego pytanie, nic jednak więcej nie dodając. Moja ostrożność podniecała widocznie jeszcze bardziej ciekawość jego. Ale i ja nie mogłem sobie utworzyć jasnego pojęcia o jego osobie, gdyż oczy jego zdradzały, że kłamie bezwstydnie. Przy świetle wydawał mi się jeszcze piękniejszy, aniżeli poprzednio, ale ta piękność nie odpowiadała memu upodobaniu. Rysy twarzy, zanadto delikatne, wyglądały prawie jak kobiece; jedynie usta zwisłe, napół otwarte, psuły ich skończoną harmonję. Wyraz twarzy rozumny, ale pozbawiony energji, zdradzał zdolność do zapału obok chwiejności i namiętną wrażliwość obok braku woli. Im dłużej się w twarz tę wpatrywałem, tem bardziej przychodziłem do przekonania, że nigdy nie będę mógł nabrać sympatji do tego człowieka, że jednak nie mam również powodu obawiać się od niego czego złego. To mniemanie moje miało się później zmienić.
— Proszę mi wybaczyć, panie Laval — rzekł do mnie — moje chłodne zrazu przyjęcie pana. Wybrzeże jest pełne ajentów policyjnych cesarza a handlarze muszą się mieć na baczności. Zrozumie pan przeto łatwo moją podejrzliwość. Zarówno twarz pańska, jak i cała postać nie należą do tych, jakie się często spotyka wśród nocy na skraju trzęsawiska.
Mógłbym mu to samo odpowiedzieć co do jego osoby, ale dla przezorności milczałem.
— Zaręczam panu — rzekłem — że jestem tylko zbłąkanym podróżnym; zresztą wypocząłem już i pokrzepiłem się dostatecznie i nie chcę panu być dłużej ciężarem. Proszę mi jeszcze raz pokazać drogę do najbliższej wioski.
— Ale cóż znowu; zostań pan tutaj, burza sroży się coraz gorsza.
W tej samej chwili wicher zawył w kominie, jak gdyby chciał zburzyć całą tę chatę. Młodzieniec zerwał się z miejsca i pobiegł do okna.
— W samej rzeczy, panie Laval — mówił do mnie swoim obłudnie uprzejmym tonem — może mi pan wyświadczyć wielką przysługę, jeżeli zostanie pan tu jeszcze około pół godziny.
— A to w jaki sposób? — zapytałem ciekawie, ale z nieufnością.
— Chcę być otwarty z panem — (nigdy jeszcze nie brzmiały mi żadne słowa tak obłudnie) — oczekuję tu kilku przyjaciół, z którymi jestem w stosunkach handlowych i niepokoi mnie wielce, że ich tu jeszcze niema. Chciałbym tedy wyjść na trzęsawisko, może ich tam spotkam przypadkiem i przyprowadzę ich tutaj. Ale możliwe także, że oni przyjdą tu inną drogą i będą myśleli, że ja już odeszłem. Byłoby mi to bardzo niemiłe. Otóż prosiłbym pana, abyś pan został tu jeszcze chwilę i wyjaśnił to moim przyjaciołom, gdybym się z nimi rozminął na trzęsawisku.
Prośba ta wydawała mi się rozsądna i uzasadniona, ale mimo to cała ta sprawa była dość podejrzana. Myślałem jednak sobie w duchu, że spełnienie tego życzenia nie narazi mnie na żadną szkodę, a nadto nic mogłem znaleść lepszej sposobności, aby zaspokoić moją ciekawość co do owego komina i jego tajemnicy. Przygodzie mojej brakłoby należytego zakończenia gdybym nie wyświetlił należycie tej okoliczności.
— A więc dobrze — rzekł, chwytając swój czarny kapelusz o szerokich krysach i idąc szybkiemi krokami ku drzwiom. — Pan będzie tak łaskaw tu zostać, a ja pójdę jak najprędzej, inaczej mój interes handlowy nie przyjdzie wcale do skutku.
Śpiesznie zatrzasnął drzwi za sodą i usłyszałem odgłos jego kroków oddalających się wśród wycia burzy.
Zostałem tedy sam i mogłem dowoli przetrząsać wszystko w chacie. Naprzód wziąłem w rękę książkę leżącą na stole. Było to dzieło Rousseau’a „Kontrakt społeczny”, znakomita praca sławnego autora, ale dziwna lektura dla kupca, który przybywa na schadzki z przemytnikami. Na karcie tytułowej było napisane: Łucjan Lesage, a u dołu kobiecem pismem: Lucjanowi od Sybilli. A zatem mój nowy tajemniczy przyjaciel nazywał się Lesage. Teraz chciałem się jeszcze dowiedzieć, co ukrył tam na kominie. Nadsłuchiwałem z wytężeniem ze wszystkich stron, ale tylko szum wichru i jęk burzy dochodził moich uszu. Szybko zdecydowany przystąpiłem do komina i wdrapałem się na trzon kamienny, tak jak widziałem, że uczynił to mój poprzednik.
Był to staroświecki, bardzo szeroki komin chłopski, tak że mogłem stać po jednej stronie jego zupełnie swobodnie i nie przeszkadzał mi ani dym, ani gorąco. Jasne światło ogniska z dołu pomagało mi nawet przy moich poszukiwaniach. W tylnej stronie komina brakło jednej cegły, w tem wydrążeniu zaś leżał mały pakiecik. Był to niewątpliwie ten sam, który Lesage po mojem przybyciu tak gorliwie chciał ukryć. Podniosłem go i obejrzałem przy świetle. Był owinięty żółtą materją i związany białą wstążką. Znalazłem w nim kilka listów i duży arkusz papieru, zwinięty we czworo.
Gdy ujrzałem adresy na listach, krew mi zastygła z przerażenia. Jeden z nich był adresowany do obywatela Talleyranda, inne (wszystkie w stylu właściwym republikanom) do obywatela Fouché, obywatela Soult, obywatela Macdonalda, obywatela Berthier i tak dalej. Była tam cała lista generałów i dyplomatów, znanych i sławnych, jako pełni zasług stronnicy nowego cesarstwa. Cóż właściwie mógł ten rzekomy handlarz kawy pisać do tych znakomitych osób? Spodziewałem się, że na załączonym papierze znajdę wyjaśnienie. Odłożyłem tedy owe listy na bok i rozwinąłem duży arkusz papieru. Pierwsze zdanie wystarczyło, by mi wyjaśnić niebezpieczeństwo pobytu w tym przeklętym domu. Opiewało jak następuje: Rodacy! Wypadki dnia dzisiejszego dowiodły, że tyran, nawet wpośród swego wojska, nie może ujść zemsty znieważonego ludu. Komitet trzech, który obecnie kieruje sprawami Rzeczypospolitej, skazał Bonapartego na tę samą karę, która spotkała Ludwika Kapeta. Za zamach wykonany dnia 18. brumaire...
Doszedłem do tego miejsca, gdy nagle, śmiertelnie przerażony, upuściłem papier na ziemię. Dwie olbrzymie ręce chwyciły mnie za nogi jak gdyby żelaznemi kleszczami.
— Tym razem, mój drogi — krzyknął głos podobny do grzmotu — tym razem przynajmniej jesteśmy silniejsi od was.CHAPTER III — THE RUINED COTTAGE
It was delightful to see the glow and twinkle of the fire and to escape from the wet wind and the numbing cold, but my curiosity had already risen so high about this lonely man and his singular dwelling that my thoughts ran rather upon that than upon my personal comfort. There was his remarkable appearance, the fact that he should be awaiting company within that miserable ruin in the heart of the morass at so sinister an hour, and finally the inexplicable incident of the chimney, all of which excited my imagination. It was beyond my comprehension why he should at one moment charge me sternly to continue my journey, and then, in almost the same breath, invite me most cordially to seek the shelter of his hut. On all these points I was keenly on the alert for an explanation. Yet I endeavoured to conceal my feelings, and to assume the air of a man who finds everything quite natural about him, and who is much too absorbed in his own personal wants to have a thought to spare upon anything outside himself.
A glance at the inside of the cottage, as I entered, confirmed me in the conjecture which the appearance of the outside had already given rise to, that it was not used for human residence, and that this man was only here for a rendezvous. Prolonged moisture had peeled the plaster in flakes from the walls, and had covered the stones with blotches and rosettes of lichen. The whole place was rotten and scaling like a leper. The single large room was unfurnished save for a crazy table, three wooden boxes, which might be used as seats, and a great pile of decayed fishing-net in the corner. The splinters of a fourth box, with a hand-axe, which leaned against the wall, showed how the wood for the fire had been gathered. But it was to the table that my gaze was chiefly drawn, for there, beside the lamp and the book, lay an open basket, from which projected the knuckle-end of a ham, the corner of a loaf of bread, and the black neck of a bottle.
If my host had been suspicious and cold at our first meeting he was now atoning for his inhospitality by an overdone cordiality even harder for me to explain. With many lamentations over my mud-stained and sodden condition, he drew a box close to the blaze and cut me off a corner of the bread and ham. I could not help observing, however, that though his loose under-lipped mouth was wreathed with smiles, his beautiful dark eyes were continually running over me and my attire, asking and re-asking what my business might be.
'As for myself,' said he, with an air of false candour, 'you will very well understand that in these days a worthy merchant must do the best he can to get his wares, and if the Emperor, God save him, sees fit in his wisdom to put an end to open trade, one must come to such places as these to get into touch with those who bring across the coffee and the tobacco. I promise you that in the Tuileries itself there is no difficulty about getting either one or the other, and the Emperor drinks his ten cups a day of the real Mocha without asking questions, though he must know that it is not grown within the confines of France. The vegetable kingdom still remains one of the few which Napoleon has not yet conquered, and, if it were not for traders, who are at some risk and inconvenience, it is hard to say what we should do for our supplies. I suppose, sir, that you are not yourself either in the seafaring or in the trading line?'
I contented myself by answering that I was not, by which reticence I could see that I only excited his curiosity the more. As to his account of himself, I read a lie in those tell-tale eyes all the time that he was talking. As I looked at him now in the full light of the lamp and the fire, I could see that he was even more good-looking than I had at first thought, but with a type of beauty which has never been to my taste. His features were so refined as to be almost effeminate, and so regular that they would have been perfect if it had not been for that ill-fitting, slabbing mouth. It was a clever, and yet it was a weak face, full of a sort of fickle enthusiasm and feeble impulsiveness. I felt that the more I knew him the less reason I should probably find either to like him or to fear him, and in my first conclusion I was right, although I had occasion to change my views upon the second.
'You will forgive me, Monsieur Laval, if I was a little cold at first,' said he. 'Since the Emperor has been upon the coast the place swarms with police agents, so that a trader must look to his own interests. You will allow that my fears of you were not unnatural, since neither your dress nor your appearance were such as one would expect to meet with in such a place and at such a time.'
It was on my lips to return the remark, but I refrained.
'I can assure you,' said I, 'that I am merely a traveller who have lost my way. Now that I am refreshed and rested I will not encroach further upon your hospitality, except to ask you to point out the way to the nearest village.'
'Tut; you had best stay where you are, for the night grows wilder every instant.' As he spoke there came a whoop and scream of wind in the chimney, as if the old place were coming down about our ears. He walked across to the window and looked very earnestly out of it, just as I had seen him do upon my first approach. 'The fact is, Monsieur Laval,' said he, looking round at me with his false-air of good fellowship, 'you may be of some good service to me if you will wait here for half an hour or so.'
'How so?' I asked, wavering between my distrust and my curiosity.
'Well, to be frank with you'—and never did a man look less frank as he spoke—'I am waiting here for some of those people with whom I do business; but in some way they have not come yet, and I am inclined to take a walk round the marsh on the chance of finding them, if they have lost their way. On the other hand, it would be exceedingly awkward for me if they were to come here in my absence and imagine that I am gone. I should take it as a favour, then, if you would remain here for half an hour or so, that you may tell them how matters stand if I should chance to miss them.'
The request seemed reasonable enough, and yet there was that same oblique glance which told me that it was false. Still, I could not see what harm could come to me by complying with his request, and certainly I could not have devised any arrangement which would give me such an opportunity of satisfying my curiosity. What was in that wide stone chimney, and why had he clambered up there upon the sight of me? My adventure would be inconclusive indeed if I did not settle that point before I went on with my journey.
'Well,' said he, snatching up his black broad-brimmed hat and running very briskly to the door, 'I am sure that you will not refuse me my request, and I must delay no longer or I shall never get my business finished.' He closed the door hurriedly behind him, and I heard the splashing of his foot-steps until they were lost in the howling of the gale.
And so the mysterious cottage was mine to ransack if I could pluck its secrets from it. I lifted the book which had been left upon the table. It was Rousseau's 'Social Contract'—excellent literature, but hardly what one would expect a trader to carry with him whilst awaiting an appointment with smugglers. On the fly-leaf was written 'Lucien Lesage,' and beneath it, in a woman's hand, 'Lucien, from Sibylle.' Lesage, then, was the name of my good-looking but sinister acquaintance. It only remained for me now to discover what it was which he had concealed up the chimney. I listened intently, and as there was no sound from without save the cry of the storm, I stepped on to the edge of the grate as I had seen him do, and sprang up by the side of the fire.
It was a very broad, old-fashioned cottage chimney, so that standing on one side I was not inconvenienced either by the heat or by the smoke, and the bright glare from below showed me in an instant that for which I sought. There was a recess at the back, caused by the fall or removal of one of the stones, and in this was lying a small bundle. There could not be the least doubt that it was this which the fellow had striven so frantically to conceal upon the first alarm of the approach of a stranger. I took it down and held it to the light. It was a small square of yellow glazed cloth tied round with white tape. Upon my opening it a number of letters appeared, and a single large paper folded up. The addresses upon the letters took my breath away. The first that I glanced at was to Citizen Talleyrand. The others were in the Republican style addressed to Citizen Fouche, to Citizen Soult, to Citizen MacDonald, to Citizen Berthier, and so on through the whole list of famous names in war and in diplomacy who were the pillars of the new Empire. What in the world could this pretended merchant of coffee have to write to all these great notables about? The other paper would explain, no doubt. I laid the letters upon the shelf and I unfolded the paper which had been enclosed with them. It did not take more than the opening sentence to convince me that the salt-marsh outside might prove to be a very much safer place than this accursed cottage.
These were the words which met my eyes:—
'Fellow-citizens of France. The deed of to-day has proved that, even in the midst of his troops, a tyrant is unable to escape the vengeance of an outraged people. The committee of three, acting temporarily for the Republic, has awarded to Buonaparte the same fate which has already befallen Louis Capet. In avenging the outrage of the 18th Brumaire—'
So far I had got when my heart sprang suddenly into my mouth and the paper fluttered down from my fingers. A grip of iron had closed suddenly round each of my ankles, and there in the light of the fire I saw two hands which, even in that terrified glance, I perceived to be covered with black hair and of an enormous size.
'So, my friend,' cried a thundering voice, 'this time, at least, we have been too many for you.'