Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

W sieci strachu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
23 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W sieci strachu - ebook

Cały świat śledzi losy uprowadzonej dziewczynki.

Hannah Shor trafia się sprawa najgorsza z możliwych. Po pomoc zwraca się do niej przyjaciółka, której dwunastoletnia córka Abigail została porwana. Korzystając ze wsparcia FBI, śledcza Shor stara się odnaleźć uprowadzone dziecko. Ale kiedy porywacze wrzucają na Instagram zdjęcie Abigail, a wiadomość o żądaniu okupu przedostaje się do opinii publicznej, sytuacja wymyka się spod kontroli.

Dochodzenie jest prowadzone na oczach całego świata. Plotki rozprzestrzeniają się lotem błyskawicy, a strażnicy internetu tylko dolewają oliwy do ognia. Zagłębiając się w śledztwo, Hannah odkrywa mroczne sekrety z przeszłości rodziny dziecka i uświadamia sobie, że chodzi o coś więcej niż tylko o okup. Musi dojść do prawdy, zanim czas uprowadzonej Abigail się skończy.

Mike Omer powraca w świetnej formie i znów oferuje doskonałą, mrożącą krew w żyłach rozrywkę. Thriller stanowi trzeci tom serii Tajemnice Glenmore Park, lecz równie dobrze może być czytany samodzielnie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-867-5
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Na ciem­nym placu zabaw wiał lodo­waty wiatr. Karu­zela obra­cała się wolno, pisz­cząc prze­raź­li­wie. Gra­cie Dur­ham gapiła się na nią, drżąc z zimna; marzyła, by wró­cić do domu, do cie­płego łóżka. A tym­cza­sem sie­działa na podwój­nej huś­tawce, naprze­ciwko Abby. Huś­tawka była nad­żarta rdzą, żółta farba się łusz­czyła, odsła­nia­jąc poczer­niały metal. Gra­cie ode­tchnęła gło­śno, w zim­nym wie­czor­nym powie­trzu z jej ust buch­nęła para.

– Wąt­pię, żeby się zja­wił – mruk­nęła.

– Przyj­dzie – odparła Abby, zagry­za­jąc wargę.

– Przy­słał ci ese­mesa?

Abby spraw­dziła tele­fon.

– Nie. Ale przyj­dzie. Prze­cież jest dopiero pięć po ósmej.

Był Dzień Świę­tego Patryka. Na uli­cach prze­wa­lały się hordy pija­nych doro­słych, któ­rzy recho­tali albo ryczeli wnie­bo­głosy. Gra­cie zoba­czyła faceta rzy­ga­ją­cego za rogiem budynku. Kilka minut póź­niej minęła ją zata­cza­jąca się przy­tu­lona para – gość trzy­mał rękę w majt­kach dziew­czyny. Gra­cie miała nadzieję, że ni­gdy nie doro­śnie i ni­gdy nie będzie tak obrzy­dliwa. Ulżyło jej, gdy zosta­wiły festyn za sobą i skrę­ciły na plac zabaw przy Babel Lane, gdzie Abby umó­wiła się z Noelem.

Gra­cie wola­łaby się spo­tkać po połu­dniu, a nie wie­czo­rem. Ani jej, ani Abby nie wolno było wycho­dzić tak późno, jeśli naza­jutrz miały iść do szkoły, więc gdyby rodzice odkryli, że nie ma jej w domu, pew­nie by ją zabili. Tyle że obie­cała to Abby i… no cóż, na nią zawsze mogła liczyć. Abby posta­wiła się Tarze i jej kum­pe­lom, kiedy naśmie­wały się z tego, jak Gra­cie się ubiera. A w zeszłym roku, w pią­tej kla­sie, kiedy panna Moreno przy­ła­pała je na ścią­ga­niu, Abby nie wsy­pała Gra­cie, tylko wzięła winę na sie­bie. I zawsze dobrze wyra­żała się o jej muzyce.

Abby była nie­sa­mo­witą przy­ja­ciółką. W ramach rewanżu Gra­cie mogła więc przy­naj­mniej pójść z nią na spo­tka­nie z Noelem.

Rozej­rzała się i objęła ramio­nami; huś­tawka koły­sała się pod nimi. Na tym placu zabaw spę­dziły nie­jedno popo­łu­dnie. Abby twier­dziła, że po raz pierw­szy spo­tkały się wła­śnie tu na karu­zeli, ale Gra­cie była pra­wie pewna, że poznały się w szkole pod­czas prze­rwy obia­do­wej. Tak czy owak, kiedy były mniej­sze, bawiły się tu godzi­nami – bujały się na huś­tawkach, zjeż­dżały na zjeż­dżalni, ale nie wcho­dziły z powro­tem po schod­kach, jak należy, tylko wdra­py­wały się po pochylni. A gdy pod­ro­sły, na­dal tu prze­sia­dy­wały; roz­ma­wiały o szkole, muzyce, chłop­cach, książ­kach… o wszyst­kim, byleby tylko mówić. Gadały jak najęte. Cza­sami raczyły się cukier­kami Skit­tles, cze­ko­lad­kami Reese’s, a także jabł­kami (odkąd mama zabro­niła Abby jada­nia codzien­nie sło­dy­czy).

Ale po ciemku było tu cał­kiem ina­czej. W świe­tle dwóch latarni sprzęty na placu zabaw rzu­cały nie­sa­mo­wite dłu­gie cie­nie. I tylko skrzy­pie­nie huś­tawki prze­ry­wało panu­jącą ciszę. Za dnia brzmiało nawet zabaw­nie, więc dzie­ciaki popy­chały huś­tawkę coraz to szyb­ciej i szyb­ciej, żeby zgrzy­tała jesz­cze piskli­wiej. Jed­nak teraz ten dźwięk był nie­przy­jemny, przy­pra­wiał Gra­cie o gęsią skórkę. W peł­nej cieni ciem­no­ści leżące tu i tam na ziemi placki śniegu wyda­wały się bia­ło­nie­bie­skie.

Meta­lowa rama huś­tawki była nie­sa­mo­wi­cie zimna; mimo że Gra­cie miała na sobie cie­płe spodnie, zmar­zła jej pupa. Wier­ciła się, w miarę moż­no­ści pró­bu­jąc sie­dzieć na połach płasz­cza.

– Przy­szło coś? – zapy­tała w końcu.

Abby znowu spoj­rzała na ekran, który na chwilę oświe­tlił jej twarz.

– Nic – odparła przy­gnę­biona.

– Słu­chaj, musimy się zbie­rać. On pew­nie nie mógł przyjść.

Abby też dygo­tała z zimna.

– Tak – przy­znała; roz­cza­ro­wa­nie w jej gło­sie było nie­mal nama­calne. – Chodźmy.

Gra­cie odnio­sła wra­że­nie, że Abby zaraz się roz­pła­cze. Od trzech dni nic tylko gadała o tym wie­czo­rze, cała prze­jęta, że w końcu spo­tka Noela. Póź­niej Gra­cie pocie­szy przy­ja­ciółkę, na razie jed­nak musiały wra­cać do domu, zanim cał­kiem zamar­zną. Zesko­czyła z huś­tawki i podała rękę Abby, jed­no­cze­śnie sta­jąc twa­rzą do parku, który przy­le­gał do placu zabaw. Ciemne drzewa zasła­niały świa­tła leżą­cego za nimi mia­sta.

Gra­cie wystra­szyła się, gdy na ścieżce bie­gną­cej od parku poja­wiła się postać wyso­kiego męż­czy­zny zmie­rza­ją­cego w ich stronę. Poru­szał się dziw­nie, ostroż­nie sta­wia­jąc kroki. Gra­cie spięła się, przez głowę prze­mknęła jej nie­znana dotych­czas myśl: on nie chce, żeby­śmy go usły­szały. Sekundę póź­niej uświa­do­miła sobie, że nie widzi jego twa­rzy… nie z powodu ciem­no­ści, tylko dla­tego, że ma na niej komi­niarkę.

Tym­cza­sem on już przy­śpie­szył.

– Abby… W nogi! – wrza­snęła Gra­cie.

Zdez­o­rien­to­wana Abby się zawa­hała. Gra­cie, na­dal trzy­ma­jąc przy­ja­ciółkę za rękę, pocią­gnęła ją i puściła się bie­giem w kie­runku ulicy. Gdy rzu­ciła okiem za sie­bie, męż­czy­zna był znacz­nie bli­żej niż wcze­śniej, prze­bie­rał nogami tak szybko, że jego stopy roz­ma­zy­wały jej się przed oczami. Umysł reje­stro­wał roz­ma­ite drobne szcze­góły. Mały przed­miot w jego ręce, błysk bieli. Kiedy je gonił, jego zmru­żone oczy migo­tały w ciem­no­ści. Na ścieżce kła­dły się dłu­gie cie­nie trzy­ma­jących się za ręce dziew­czy­nek. Nad nimi zaś góro­wał znacz­nie więk­szy cień, zbli­ża­jący się z każdą chwilą.

Abby przy­śpie­szyła. Z nich dwóch to ona miała zacię­cie spor­towe, była sil­niej­sza i szyb­sza od Gra­cie. Teraz to ona cią­gnęła przy­ja­ciółkę za sobą, nie na odwrót.

Zbli­żały się do wyj­ścia na ulicę. Stam­tąd już tylko krótki bieg i znajdą się na sta­cji ben­zy­no­wej, gdzie będą bez­pieczne.

Przed nimi ulicą nad­je­chała z wyciem sil­nika ciemna fur­go­netka. Przed­nie koła wal­nęły o kra­węż­nik, zapisz­czały hamulce i pojazd zatrzy­mał się, blo­ku­jąc wyj­ście. Drzwi fur­go­netki się otwo­rzyły i wysko­czyła z niej następna postać. Jej twarz rów­nież zakry­wała komi­niarka.

Gra­cie krzyk­nęła ze stra­chu, gdy czło­wiek przed nimi puścił się bie­giem. Za ple­cami sły­szała tupot kro­ków gonią­cego ich męż­czy­zny, ten odgłos mie­szał się z biciem jej serca. Abby pra­wie się nie wahała – skrę­ciła ostro w prawo, zbie­gła ze ścieżki i popę­dziła po zamar­z­nię­tym na lód grun­cie w parku. Gra­cie chciała coś powie­dzieć, ale nie mogła wydo­być głosu – płuca paliły ją żywym ogniem, a strach ści­skał gar­dło. Nie miały wyj­ścia, mogły jedy­nie ucie­kać dalej.

Pod­łoże stało się błot­ni­ste, śli­skie, nie­równe. Gra­cie skrę­ciła nogę w kostce, potknęła się, puściła dłoń Abby i od tej chwili ucie­kały osobno. Gdy Gra­cie pozo­stała w tyle, odzy­skała wresz­cie głos.

– Ratunku! – krzyk­nęła. – Niech nam ktoś pomoże!

W jej myślach zro­dził się sza­lony pomysł. Może zdo­ła­łaby wdra­pać się na drzewo, zanim ją zła­pią. We wcho­dze­niu na drzewa była bar­dzo dobra.

Nie­da­leko ujrzała wiel­kie drzewo, obró­ciła się więc w prawo i pobie­gła do niego. Zauwa­żyła, że obaj prze­śla­dowcy wciąż gonią Abby, ale jeden z nich zer­kał w kie­runku Gra­cie, oczami dra­pieżcy śle­dząc jej postępy. Gorącz­kowo roz­glą­dała się za jakąś niską gałę­zią, któ­rej mogłaby się­gnąć, ale w panu­ją­cych ciem­no­ściach niczego nie widziała, jak więc mia­łaby się wdra­pać na drzewo?

Cał­kiem stra­ciła nadzieję.

Grunt był śli­ski, mie­sza­nina błota i lodo­wej brei. Pośli­znęła się, stra­ciła rów­no­wagę, upa­dła na zie­mię, pró­bu­jąc chro­nić głowę, ale była zbyt wolna, nie wysu­nęła rąk na czas i wyrżnęła głową w pień drzewa. Pora­ził ją ośle­pia­jący ból.

Tego wie­czoru śled­cza Han­nah Shor wcze­śniej urwała się z pracy i wła­śnie była na randce z bez­ro­bot­nym dwu­dzie­sto­pię­cio­lat­kiem w cylin­drze irlandz­kiego skrzata. Nie wie­działa, co bar­dziej ją nie­po­koi: to, że Bob Mills uznał, że faj­nie będzie się poja­wić w takim kape­lu­szu, czy fakt, że na sam jego widok od razu nie zre­zy­gno­wała z randki. Oszu­kał ją, to jasne jak słońce. Na foto­gra­fii nie miał cylin­dra skrzata i nie wspo­mi­nał o nim w notce o sobie ani w swoim mot­cie. Napi­sał tylko, że jest przy­ja­zny, zabawny oraz że lubi psy.

Trzeba przy­znać, że pod tym kape­lu­szem było nie­złe cia­cho. Młod­szy od niej o sześć lat, miał nie­dbale potar­gane blond włosy i sze­ro­kie bary. Kiedy szedł do toa­lety, stwier­dziła, że ma też świetny tyłek. W sumie była skłonna mu wyba­czyć i puścić całą tę histo­rię z cylin­drem w nie­pa­mięć. W końcu zdjął go natych­miast, gdy tylko usie­dli przy sto­liku.

Bły­snął do niej w uśmie­chu ide­al­nymi zębami, a ona odpo­wie­działa uśmie­chem, odrzu­ca­jąc kosmyk postrzę­pio­nych kasz­ta­no­wych wło­sów. Miała nadzieję, że wygląda non­sza­lancko i na luzie, a nie jak dziew­czyna, która nie miała czasu wsko­czyć pod prysz­nic, zro­bić maki­jażu ani nawet przej­rzeć się w lustrze – a tak wła­śnie było w jej przy­padku.

A potem się ode­zwał.

Bob Mills cier­piał na coś, co Han­nah nazy­wała syn­dro­mem Sowy. Ludzie dotknięci tą przy­pa­dło­ścią, któ­rej nazwa wzięła się od postaci Sowy Prze­mą­drza­łej z _Kubu­sia Puchatka_ uwa­żali, że zje­dli wszyst­kie rozumy i muszą się dzie­lić swoją wie­dzą z całym świa­tem. Okropna cho­roba, cho­ciaż rzadko kiedy śmier­telna, jedy­nie w skraj­nych przy­pad­kach.

Bob z każdą chwilą tra­cił na atrak­cyj­no­ści.

Podzie­lił się z nią swoją roz­le­głą wie­dzą na temat Dnia Świę­tego Patryka. Zapy­tał, dla­czego nie prze­brała się na to święto. Wymi­gała się od oczy­wi­stej odpo­wie­dzi – że jej zda­niem Dzień Świę­tego Patryka jest głupi – i odparła, że jest Żydówką. Oka­zało się, że Bob zna się na juda­izmie. I dużo wie o Izra­elu. Wygła­szał długi mono­log o sytu­acji na Bli­skim Wscho­dzie, ale Han­nah się wyłą­czyła, wra­ca­jąc do wspo­mnień i porów­nu­jąc tę randkę z innymi kosz­mar­nymi rand­kami. Przy­znała jej sie­dem i pół punktu na skali Davida Fer­gu­sona – mier­niku opar­tym na jej naj­gor­szej randce w dzie­jach, obej­mu­ją­cej fatalny seks, kom­plet­nie znisz­czoną koszulę i mnó­stwo pła­czu… z jego strony.

W roz­pa­czy rozej­rzała się po lokalu. Klienci baru naj­wy­raź­niej dobrze się bawili, ich nie obcho­dziła jej nie­udana randka. Grupka ład­nych dwu­dzie­sto­la­tek wiwa­to­wała, bo jedna z nich wychy­liła dusz­kiem kufel piwa, wyle­wa­jąc połowę na bluzkę. Przy innym sto­liku jakaś para miała czel­ność trzy­mać się za ręce, jakby spe­cjal­nie chciała zro­bić jej na złość. Wokół krą­żyły uśmiech­nięte kel­nerki w zie­lo­nych peru­kach z oka­zji irlandz­kiego święta i poda­wały piwo roz­ba­wio­nym klien­tom. W Dzień Świę­tego Patryka praw­do­po­dob­nie dosta­wały fan­ta­styczne napiwki. A tym­cza­sem ona sie­działa tu z face­tem, który wła­śnie zamie­rzał jej wytłu­ma­czyć „praw­dziwy pro­blem z impor­to­wa­nymi warzy­wami”. Poważ­nie zasta­na­wiała się, czy nie wstać i nie wyjść.

Sęk w tym, że była samotna, znu­dzona i pra­gnęła poznać kogoś, kto prze­gnałby twarz, którą ostat­nio cią­gle widy­wała w snach. Mit­chell Lon­nie, jeden ze śled­czych w jej wydziale, nawie­dzał jej myśli znie­nacka, a wtedy jej twarz oble­wała się rumień­cem. Tak być nie mogło. Musiała zacząć cho­dzić na randki.

Gdy w końcu Bob Mills się zamknął, wyglą­dał na kogoś, z kim mogłaby się zaba­wić. Może powinna zapro­po­no­wać, żeby poszli do niej, zanim straci resztki atrak­cyj­no­ści sek­su­al­nej, które w nim jesz­cze widziała.

Jed­nak nagle zaczął roz­pra­wiać o poli­cji Glen­more Park i od tej pory randka nie­uchron­nie była już ska­zana na porażkę. Na skali Davida Fer­gu­sona osią­gnęła osiem i pół punktu.

Poli­cja Glen­more Park jest bez­u­ży­teczna, tłu­ma­czył Bob, a Han­nah z zacie­ka­wie­niem kiwała głową. W Glen­more Park jest jeden z naj­wyż­szych wskaź­ni­ków prze­stęp­czo­ści w Mas­sa­chu­setts, a Bob wie z pierw­szej ręki, że bie­rze się to ze sko­rum­po­wa­nia i nie­udol­no­ści poli­cji.

– To straszne – powie­działa Han­nah.

– A jaki mają budżet?! Wiesz, że gli­nia­rze z Glen­more Park są naj­le­piej opła­ca­nymi poli­cjan­tami w całym sta­nie?

– Obu­rza­jące! – oświad­czyła Han­nah. – A nale­ża­łoby ocze­ki­wać, że przy­naj­mniej zapew­nią nam bez­pie­czeń­stwo.

– No nie? W zeszłym mie­siącu wle­pili mi man­dat za prze­kro­cze­nie pręd­ko­ści. Przy­się­gam, że jecha­łem poni­żej dopusz­czal­nego limitu. Mógł­bym z tym pójść do sądu, ale wiesz, jak to jest. Nie warto kopać się z koniem.

– Jasna sprawa. Ze sko­rum­po­waną poli­cją w sądzie nie wygrasz. – Han­nah ze smut­kiem pokrę­ciła głową, kwi­tu­jąc poża­ło­wa­nia godny stan wymiaru spra­wie­dli­wo­ści. – Rozu­miesz… każdy sędzia praw­do­po­dob­nie sie­dzi u nich w kie­szeni.

– Praw­do­po­dob­nie? Moim zda­niem na pewno.

Han­nah zasta­na­wiała się, dla­czego nie przy­go­to­wała sobie planu awa­ryj­nego. Każda kobieta ma przy­ja­ciółkę, która dzwoni do niej godzinę po roz­po­czę­ciu randki, by w razie czego można było się wykrę­cić wezwa­niem w jakiejś nagłej spra­wie. Każda tylko nie Han­nah Shor. Nie… Han­nah Shor na każdą randkę szła tak, jakby to było spo­tka­nie z kimś, za kogo lada chwila ma wyjść za mąż.

No cóż, ona i Bob nie staną na ślub­nym kobiercu, nawet nie pójdą do łóżka, pal licho sze­ro­kie bary i fajny tyłek. Będzie musiała wymó­wić się bólem głowy. Choć pew­nie zrobi jej wtedy wykład o bólach głowy. Na pewno wie, jak wyle­czyć migrenę.

– Posłu­chaj… – bąk­nęła, masu­jąc skro­nie, jak gdyby roz­sza­lał się tam hura­gan migren. – Nie…

Zadzwo­nił jej tele­fon. Cud w Dzień Świę­tego Patryka. Wyjęła komórkę z torebki. Nie roz­po­znała numeru, ale nie szko­dzi. W tym momen­cie była gotowa roz­ma­wiać z kim­kol­wiek, byleby urwać się z tej randki.

– Halo? – ode­zwała się.

– Han­nah? – Głos był zna­jomy, ale nie potra­fiła go z nikim sko­ja­rzyć.

– Tak – odparła. – Kto mówi?

– Tu Naamit.

Jasne, teraz ją poznała. Naamit to przy­ja­ciółka jej matki. Cho­ciaż nie była pewna, w jakich oko­licz­no­ściach matka się z nią zaprzy­jaź­niła. Czyżby w syna­go­dze? A może na zaję­ciach pila­tesu? Szcze­góły nie były jasne, w każ­dym razie jej matka i Naamit przy­jaź­niły się już od kilku lat.

– Witaj, Naamit, co u cie­bie? – rzu­ciła.

– Nie­do­brze – odparła kobieta, a poli­cjantka zdała sobie sprawę, że jej roz­mów­czyni pła­cze. – Han­nah, mogła­byś do nas przy­je­chać? Bar­dzo by nam się przy­dała twoja pomoc.

– Jasne. – Han­nah zmarsz­czyła czoło. – Czy coś się stało?

– Cho­dzi o Abi­gail – wyja­śniła Naamit. – Znik­nęła.

– Podaj mi adres – popro­siła Han­nah.

– Lavetta Way dwa­dzie­ścia trzy.

– Już jadę – powie­działa Han­nah i się roz­łą­czyła. – Muszę się zbie­rać.

– O co cho­dzi? – zain­te­re­so­wał się Bob.

– Przy­ja­ciółka potrze­buje mojej pomocy. To sprawa dla poli­cji.

Przez kilka sekund sły­chać było obra­ca­jące się try­biki. W końcu Bob zasko­czył.

– Jesteś poli­cjantką? – zapy­tał.

– Tak, śled­czą. – Han­nah rzu­ciła na stół dwa bank­noty.

– Aha – bąk­nął Bob.

Han­nah wstała.

– Było cudow­nie – powie­działa tonem świad­czą­cym o tym, że randka była rów­nie wspa­niała jak podatki.

– Powin­ni­śmy to kie­dyś powtó­rzyć – rzekł Bob.

– Koniecz­nie – odparła.

Za żadne skarby. Nawet gdyby ostat­nimi ludźmi na tej ziemi zostali on i David Fer­gu­son.

Gdy Naamit otwo­rzyła drzwi, jej widok zasko­czył Han­nah. Ubrana była w pąsową spód­niczkę i czarne leg­ginsy. Jej upstrzona ceki­nami bluzka poły­ski­wała w żół­ta­wym świe­tle lampy nad wej­ściem. Usta miała poma­lo­wane ciem­no­czer­woną szminką, a na twa­rzy zostały ślady jasnego maki­jażu, ale nos i oczy miała zapuch­nięte i czer­wone. Naj­wy­raź­niej od dłuż­szego czasu pła­kała.

– Han­nah – powie­działa, pocią­ga­jąc nosem. – Dzię­kuję, że przy­je­cha­łaś.

– To oczy­wi­ste – odparła poli­cjantka. – Co się stało?

– Przed godziną wró­ci­li­śmy do domu i nie zasta­li­śmy Abi­gail! Naj­pierw pomy­śle­li­śmy, że poszła do przy­ja­ciółki. Ale tele­fon ma wyłą­czony, a więk­szość jej przy­ja­ció­łek nie wie, gdzie ona może być.

– Więk­szość? – pod­chwy­ciła Han­nah, gdy Naamit pro­wa­dziła ją w głąb miesz­ka­nia, do salonu. Pomiesz­cze­nie było nie­wiel­kie, a meble pospo­lite i znisz­czone. Na nie­gdyś bia­łym dywa­nie stały dwie sofy, a mię­dzy nimi okrą­gły drew­niany sto­lik.

– Tak… Jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka, Gra­cie, nie odbiera tele­fonu, tak samo jak jej rodzice. Ron poje­chał do nich, ale w domu jest ciemno i nikt nie otwiera.

– Rozu­miem. Może zabrali Abi­gail i jej przy­ja­ciółkę do kina czy gdzieś indziej?

– Nie uprze­dza­jąc nas o tym? – odrze­kła Naamit. – Nie wie­rzę.

Han­nah czuła przez skórę, że wła­śnie tak było. Ale nie zamie­rzała się z tym zdra­dzać. Na razie zagi­nęło dziecko.

– Ile lat ma Abi­gail? – spy­tała.

– Dwa­na­ście – odparła Naamit drżą­cym gło­sem.

– Dobrze, a gdzie wy byli­ście, kiedy wyszła z domu?

– Na przy­ję­ciu – oznaj­miła Naamit. – Nie powin­nam była zosta­wiać jej samej! Chcia­łam zadzwo­nić po matkę, żeby tu przy­je­chała, ale Abi­gail stale się upiera, że nie jest małą dziew­czynką i nie potrze­buje niańki.

– Uhm. Na przy­ję­ciu. Z oka­zji Dnia Świę­tego Patryka? – Han­nah unio­sła brwi.

– Nie­zu­peł­nie – rze­kła Naamit. – To była impreza fir­mowa. A ponie­waż wie­dzą, że jeste­śmy Żydami, połą­czyli Dzień Świę­tego Patryka ze świę­tem Purim.

– Jasne. – Rze­czy­wi­ście, oba święta wypa­dały w tym samym cza­sie. To by tłu­ma­czyło strój Naamit. – O któ­rej zaczęła się ta impreza?

– O szó­stej, ale tro­chę się spóź­ni­li­śmy. Wyszli­śmy z domu około siód­mej.

– Rozu­miem. A uprze­dzi­li­ście Abi­gail, o któ­rej wra­ca­cie?

– Powie­dzie­li­śmy jej, że nie będzie nas do pół­nocy, przy­ję­cie skoń­czyło się jed­nak tro­chę wcze­śniej. To jest nie­wielka firma. Byli tam wszy­scy moi kole­dzy z pracy, ale mimo że przy­szli ze swo­imi dru­gimi poło­wami, w sumie było nie­wiele ponad dzie­sięć osób. Posta­no­wi­li­śmy więc skró­cić zabawę.

Han­nah wes­tchnęła. A zatem córka wie­działa, że rodzi­ców nie będzie do póź­nej nocy, i uparła się, żeby zosta­wić ją samą, tym­cza­sem oni wró­cili wcze­śniej, niż zapo­wie­dzieli. Jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka rów­nież znik­nęła wraz z resztą rodziny. Han­nah była gotowa iść o zakład, że Abi­gail wróci lada chwila i okaże się, że poszła na kon­cert, na który mama jej nie puściła, albo coś w tym rodzaju.

– Gdzie jest Ron? – zapy­tała.

– Jeź­dzi po oko­licy i jej szuka – odparła Naamit.

– Posłu­chaj – powie­działa Han­nah. – Mówi­łaś, że córka ma wyłą­czony tele­fon?

– Zga­dza się.

Jeśli cokol­wiek zanie­po­ko­iło Han­nah w tej histo­rii, to wła­śnie to.

– A czy wcze­śniej wyłą­czała komórkę?

– Nie. Bez prze­rwy a to wysyła ese­mesy, a to roz­ma­wia czy coś w niej ogląda. Ten jej tele­fon ni­gdy nie prze­staje wibro­wać.

– I powie­dzia­łaś, że Gra­cie i jej rodzice mają włą­czone tele­fony, tylko nie odbie­rają? Dobrze mówię?

– Tak. Ale nie sądzę, żeby była z nimi. W nocy nie wypu­ści­łaby się na mia­sto, nie uprze­dza­jąc mnie o tym.

Wypu­ści­łaby się, a jakże, ale Han­nah nie zamie­rzała się sprze­czać.

– W porządku. Czy możesz mi dać aktu­alne zdję­cie Abi­gail?

– Oczy­wi­ście. – Naamit szybko wyszła z pokoju. Han­nah przy­sia­dła na brzegu jed­nej z sof i wró­ciła pamię­cią do cza­sów, gdy sama była nasto­latką. Bo cho­ciaż nie bun­to­wała się, to jed­nak i ona miała na kon­cie roz­ma­ite występki. Pod­kra­dała mamie papie­rosy i paliła je ze swoją przy­ja­ciółką Tiną. Gdy miała pięt­na­ście lat, po raz pierw­szy się upiła i wró­ciła do domu tak wsta­wiona, że od razu po wej­ściu padła na krze­sło koło drzwi. W środku nocy wymy­kała się na spo­tka­nia z Garym Jone­sem, pierw­szym chło­pa­kiem, z któ­rym się cało­wała. Uśmiech­nęła się na wspo­mnie­nie tego poca­łunku, nie­zdar­nego i nie­po­rad­nego – on miał usta roz­chy­lone, ona zaci­śnięte, a żadne z nich nie wie­działo, co tak naprawdę robią.

Gdzie teraz jest Abi­gail?

Wró­ciła Naamit i podała Han­nah opra­wioną w ramkę foto­gra­fię.

– Z jej ostat­nich uro­dzin – wyja­śniła.

Han­nah przyj­rzała się nie­śmia­łej, uśmiech­nię­tej dziew­czynce. Abi­gail była w tym trud­nym wieku doj­rze­wa­nia, kiedy to roz­ma­ite czę­ści ciała rosną bez kon­sul­ta­cji z pozo­sta­łymi. Miała wiel­kie stopy i dłu­gie ręce, ale jej buzia, ze śla­dami pulch­no­ści na policz­kach, wciąż zacho­wy­wała dzie­cięcy wygląd. Kasz­ta­nowe włosy się­gały aż do pasa. Obok niej stali Naamit i Ron i dum­nie uśmie­chali się do obiek­tywu.

Han­nah połą­czyła się ze swo­jej komórki z dys­po­zy­tor­nią. Ode­brano nie­mal natych­miast.

– Poli­cja miej­ska Glen­more, mówi Can­dace.

– Can­dace? Cześć, tu Han­nah.

– Cześć! – odparła wesoło Can­dace, ulu­biona dys­po­zy­torka wszyst­kich poli­cjan­tów. Była bystra, szybka i uro­cza.

– Posłu­chaj, mam tu zagi­nię­cie dziecka. Dwu­na­sto­let­nia Abi­gail Lisman mię­dzy siódmą a dzie­wiątą wie­czo­rem wyszła z domu i dotąd nie wró­ciła.

– Jasne. Ryso­pis i adres?

– Lavetta Way dwa­dzie­ścia trzy. Biała, nieco ponad metr pięć­dzie­siąt wzro­stu, kasz­ta­nowe włosy. Może być razem z inną dziew­czynką mniej wię­cej w tym samym wieku, Gra­cie… – Zer­k­nęła na zroz­pa­czoną matkę.

– Dur­ham – powie­działa Naamit.

– Dur­ham.

– Nie ma sprawy, Han­nah, zawia­do­mię patrole.

– Dzięki. – Han­nah się roz­łą­czyła. Przy pew­nej dozie szczę­ścia patrol znaj­dzie Abi­gail i odstawi ją do rodzi­ców, po dro­dze napę­dza­jąc jej nie­złego stra­cha. Mała nie­prędko znów się urwie z domu.

Dzie­ciaki wciąż robią takie rze­czy. Han­nah była prze­jęta, ale nie­zbyt się mar­twiła.

– Pojeż­dżę po oko­licy – obie­cała Naamit. – Zoba­czę, może uda mi się ją zna­leźć.

– Bar­dzo ci dzię­kuję… – Naamit urwała, bo zadzwo­nił tele­fon. Pode­szła do torebki, pogrze­bała w niej i wyjęła komórkę. – Halo? Tak? – Przez chwilę słu­chała roz­mówcy, coraz bar­dziej wytrzesz­cza­jąc oczy. – Nie. Jej też tu nie ma. Zawia­do­mi­li­śmy poli­cję, wła­śnie jest u mnie poli­cjantka. Nie mogli­śmy się do was dodzwo­nić, Ron pod­je­chał, ale… – Zamil­kła, kiwa­jąc głową, i pod­chwy­ciła spoj­rze­nie Han­nah. – Nie, oczy­wi­ście. Prze­każę jej. Tak, bar­dzo pro­szę.

Naamit odło­żyła tele­fon.

– Dzwo­niła Karen… matka Gra­cie – wyja­śniła roz­trzę­sio­nym gło­sem. – Byli na mie­ście z oka­zji Dnia Świę­tego Patryka. Gra­cie także znik­nęła i także nie odbiera tele­fonu. Jej rodzice już tutaj jadą.

Han­nah kiw­nęła głową.

– Wezwę swo­jego part­nera – rzu­ciła.

Bo teraz się zanie­po­ko­iła.ROZDZIAŁ 3

– Przy­kro mi, ale naprawdę nie mogę pani wpu­ścić – oświad­czył lekarz. – To dziecko jest wyczer­pane, nie chcemy go prze­cią­żać.

Na czubku głowy miał łysinę, tylko na skro­niach ster­czały mu kępki siwych wło­sów. Han­nah kor­ciło, żeby go za nie chwy­cić i potrzą­sać nim, aż zmieni śpiewkę.

– Drugi raz tego nie powtó­rzę, dok­to­rze – wyce­dziła przez zaci­śnięte zęby. – Gdzieś jest jesz­cze jedna dziew­czynka, któ­rej na razie nie zna­leź­li­śmy. Ta tutaj może wie­dzieć, co się z nią stało. Muszę ją prze­słu­chać natych­miast.

– No… jeśli dobrze zro­zu­mia­łem, zna­le­ziono ją w parku – rzekł lekarz. – Czy prze­szu­ka­li­ście park?

Han­nah myślała, że szlag ją trafi na miej­scu.

– Sama wiem, co należy do moich obo­wiąz­ków! A teraz z drogi! – Ruszyła do przodu, zmu­sza­jąc go, by się odsu­nął, i pocią­gnęła dwu­skrzy­dłowe drzwi. Były zamknięte na klucz. Przez maleń­kie okienko w drzwiach zoba­czyła, że za nimi jest kory­tarz z poko­jami po obu stro­nach, ską­pany w ostrym świe­tle jarze­nió­wek. Poja­wiła się idąca wolno pie­lę­gniarka, pcha­jąca wózek szpi­talny.

Han­nah zało­mo­tała w szybę; roz­legł się głu­chy stu­kot.

– Otwórz te cho­lerne drzwi!

– Jak mówi­łem…

Z windy wysia­dła agentka Man­cuso i pode­szła do nich, już z daleka wyma­chu­jąc odznaką.

– Agentka Man­cuso, FBI – przed­sta­wiła się. – Musimy natych­miast pomó­wić z Gra­cie Dur­ham.

Lekarz zamru­gał.

– Jak mówi­łem tej poli­cjantce, Gra­cie Dur­ham jest…

– To śledz­two fede­ralne, dok­to­rze. Życie małej dziew­czynki jest w nie­bez­pie­czeń­stwie.

Zawa­hał się. W końcu ustą­pił.

– Dobrze – powie­dział. – Ale tylko pięć minut. Pokój trzy­sta dzie­więć. – Pod­szedł do zamka szy­fro­wego znaj­du­ją­cego się na ścia­nie i wstu­kał czte­ro­cy­frowy kod. Drzwi otwo­rzyły się z lek­kim trza­skiem.

– Tak długo, jak będzie trzeba, dok­to­rze – odrze­kła agentka Man­cuso, otwo­rzyła drzwi i prze­szła przez nie. Han­nah szybko ruszyła za nią.

– Ta odznaka jed­nak się przy­daje – stwier­dziła, nie­mal bie­gnąc, by dotrzy­mać kroku wyso­kiej kobie­cie.

– Ma swoje zalety.

Dotarły do pokoju Gra­cie Dur­ham i otwo­rzyły drzwi. Pomiesz­cze­nie było beżowe i ponure. Gra­cie, blada jak kreda, spo­czy­wała na szpi­tal­nym łóżku, pod­łą­czona do kro­plówki. Miała na sobie zie­loną szpi­talną koszulę, była czę­ściowo przy­kryta cien­kim kocem. Na noc­nym sto­liku przy jej łóżku stał dla ozdoby jakiś sztuczny kwiat w doniczce. Na jasno­brą­zo­wym krze­śle koło łóżka sie­działa matka Gra­cie z zaci­śniętą szczęką i trzy­mała córkę za rękę.

– Pro­szę pani, musimy zadać pani córce kilka pytań – ode­zwała się agentka Man­cuso.

Kobieta kiw­nęła głową, pocią­ga­jąc nosem.

– Oczy­wi­ście – odparła. Han­nah poznała po jej oczach, że Gra­cie coś już jej powie­działa. Coś bar­dzo waż­nego.

– Gra­cie, mam na imię Chri­stine, a to jest Han­nah – przed­sta­wiła je agentka. – Możesz nam odpo­wie­dzieć na kilka pytań?

Dziew­czynka poki­wała głową.

– Czy wiesz, gdzie jest Abi­gail?

Tym razem dziew­czynka pokrę­ciła głową.

– Zabrali ją jacyś ludzie – wyszep­tała. – Tacy w czar­nych maskach.

Han­nah miała wra­że­nie, że po jej karku cho­dzi osa. Abi­gail została porwana.

– Opo­wiedz nam, pro­szę, co się stało – powie­działa agentka Man­cuso.

– Były­śmy na placu zabaw – szep­nęła dziew­czynka sła­biut­kim, ledwo sły­szal­nym gło­sem. – Wła­śnie mia­ły­śmy wra­cać do domu, kiedy poja­wił się jakiś pan. Męż­czy­zna w… w czar­nej masce. Ucie­kły­śmy, a on nas gonił. Wtedy dołą­czył do niego drugi pan. On też nosił czarną maskę. Zła­pali Abby. A ja ucie­kłam. – Zamil­kła.

– I co było potem? – Agentka nachy­liła się, jej postawa świad­czyła o tym, że ma w zana­drzu wiele pytań. Han­nah się nie wtrą­cała.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: