- W empik go
W skali od 1 do 10 - ebook
W skali od 1 do 10 - ebook
Niezwykle prawdziwa, poruszająca historia o mrocznych stronach osobowości, przyjaźni i wybaczeniu samemu sobie.
Po próbie samobójczej siedemnastoletnia Tamar trafia do szpitala psychiatrycznego dla nastolatków. Dziewczyna przez lata się samookaleczała, zmagała się z ogromną nienawiścią do samej siebie i próbowała topić rozpacz w alkoholu. W trakcie pobytu poznaje wiele osób z różnymi chorobami. Zaprzyjaźnia się zwłaszcza z dwójką z nich: Jasperem, chłopakiem, który ma anoreksję, oraz Elle – nastolatką z chorobą afektywną dwubiegunową.
W szpitalu nieustannie musi tam odpowiadać na pytania lekarzy: Dlaczego zaczęła się samookaleczać? Co sprawiło, że zaczęła się nienawidzić? Jak się czuje, w skali od 1 do 10? Jest jednak jedno najważniejsze pytanie, na które Tamar nie jest w stanie odpowiedzieć nawet samej sobie: czy jest winna śmierci swojej przyjaciółki Iris?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-7106-3 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwie dziewczyny piły od godziny piętnastej, po łyku na każdą powstającą na rzece falę. Paliły tytoń Golden Virginia, wystający z bibułek niczym zasuszone larwy. Wydmuchując dym, próbowały formować z niego kółeczka.
Bezskutecznie.
Zachichotały.
Czuły zawroty głowy – albo od alkoholu, albo z powodu upału.
Zrobiło się późno, niebo lekko poróżowiało, przybierając odcień gładkiego wnętrza muszli. W trawie błyszczały puszki po cydrze, a ciężkie po kilku tygodniach deszczu korony drzew wyglądały niczym ogromne peruki o barwie kości słoniowej. Na gołych ramionach dziewczyn widniały wzory namalowane henną – pamiątka po festiwalach, które już przeminęły z wiatrem.
Blondynka pociągnęła łyk z puszki.
Druga dziewczyna uplotła łańcuch z kwiatów o długości jej nóg. Wybrała pojedyncze kwiaty i wrzuciła je do rzeki, gdzie unosiły się na wodzie jak małe lilie wodne. Wrona łypnęła na kawałek spalonego bekonu z porzuconego grilla. Zaskrzeczała, jej czarne oczy zalśniły.
Pierwsza z dziewczyn wskazała na porywistą rzekę przed nimi, czarną, spienioną. Roześmiały się. Druga skinęła głową potakująco.
Ich palce splotły się w pijanym uścisku i obie zatoczyły się, próbując wstać. Nie założyły butów. Tama na rzece przed nimi huczała.
– Ale z nas debilki – stwierdziła blondynka.
– Megadebilki.
Potknęły się na śliskich poduszkach mchu, ich łydki poróżowiały z zimna. Gałęzie martwego drzewa rozpościerały się jak szkielet, wyblakłe fioletowe pasemka na głowie blondynki rozbłysły promieniami zachodzącego słońca.
– Skacz, Iris – powiedziała. – Ja po tobie.Teraz
Pierwszą rzeczą, którą robią w Lime Grove, jest próba wyciągnięcia ze mnie czegoś o potworze.
Doktor Flores i pielęgniarka w niebieskim stroju próbują dokopać się do strzępków prawdy, zadając mi sto pytań na sto różnych sposobów w nadziei na to, że jedno z nich mnie w końcu zdemaskuje.
Kiedy zaczęłaś się samookaleczać?
Opowiesz nam, co się stało?
Wiesz, że twoje zachowanie nie jest normalne, prawda?
Pozwól nam sobie pomóc.
Tylko ty sama możesz sobie pomóc.
Jak się czujesz?
W skali od jednego do dziesięciu?
Nie odpowiadam. Potwór mi na to nie pozwala. Pokój, w którym leżę, urządzono w okropnych odcieniach różu: popękane różowe ściany, różowe metalowe szafki, różowe skórzane fotele i wielka poducha w kolorze fuksji porzucona w kącie. Tabliczka na drzwiach twierdzi, że to Gabinet Terapeutyczny 1, co jest głupie, bo nie widzę Gabinetu Terapeutycznego o numerze 2 albo 3, a to, co tu robimy, wcale nie wygląda jak terapia. Dżinsy opinają mi uda, ale zimno mi w kolana. Włosy mam tłustsze niż długo nieczyszczona frytkownica. Dokoła ust z niewiadomego powodu wyskoczyły mi pryszcze.
Doktor Flores skrobie coś w swoim notatniku. Trzyma go pod kątem, tak żebym nie widziała jego bazgraniny.
– Przepraszam, muszę notować – mówi. – To standardowa procedura.
Doktor Flores jest chudy, a przy tym zbyt drobny wszędzie tam, gdzie nie wygląda to dobrze. Żuje nakrętkę długopisu jak gumę, ma na sobie trzyczęściowy garnitur, pasiastą fioletową koszulę i krawat w tablicę Mendelejewa, z węzłem zawiązanym idealnie dokoła helu. Nosi porysowane okulary w grubych oprawkach i ma masę żelu na włosach, co upodabnia go do jeża. Mam wrażenie, że mnie nie lubi, ale może łatwiej jest zdystansować się do historii pacjenta, jeśli nie darzy się go zbytnią sympatią, zresztą z wzajemnością.
Widać na kilometr, że pielęgniarka jest żółtodziobem. Jej nowy niebieski kitel jest wymięty, a uśmiech wygląda jak przyklejony.
– Porozmawiajmy o tym, jak się czułaś, gdy…
– Kiedy mogę wrócić do domu? – Głos łamie mi się bardziej, niżbym chciała.
– Musisz zostać na ocenę.
– Ocenę czego?
Doktor Flores spogląda na bandaże dokoła mojego ramienia, mały okrągły plaster w miejscu po wenflonie, siniak w kolorze ciemnego wina na szyi.
Teraz przyszła jego kolej na unikanie udzielania odpowiedzi.
– Co się stało z Iris? – pyta zamiast tego.
Po godzinie przestaje zadawać pytania.
Gdybyście naprawdę chcieli wiedzieć wszystko, pierwszą rzeczą, o której bym wam opowiedziała, jest to, że dorastałam w raju. Potem się załamałam, bo przeprowadziłam się do miasta – z jego ohydnymi spalinami, samochodami, ludźmi, rzędami identycznych domów z czerwonej cegły i przytłaczającym szarym niebem. Ledwo to pamiętam, ale to nie z tego powodu jestem wściekła.
Prowadzą mnie ciemnym korytarzem, po którego obu stronach rozciągają się ponumerowane drzwi. Niektóre z nich są przyozdobione kolorowymi plakietkami z nazwiskami i znakami mówiącymi: „Nie wchodzić”. Zatrzymujemy się przed pokojem, na którego drzwiach pod małym okienkiem widnieje numer cztery. W środku jest łóżko z bladozieloną pościelą, szorstki granatowy dywan, gołe ściany, szafa i krzesło. Całe pomieszczenie zostało pomalowane na biało, tylko jedna ściana jest limonkowa. Kto wybrał ten kolor? Nad łóżkiem wisi biała tablica, a obok niej leżą flamastry w kilku kolorach. Może myślą, że wypiszę nimi wszystko, co mi się przydarzyło. Wyobrażam sobie krwistoczerwone litery, wiszące później nad moją poduszką niczym tablica nagrobna.
Dwie ubrane na niebiesko pielęgniarki obserwują, jak rozbieram się do bielizny, i skanują mnie wykrywaczem metalu, jakby godność osobista tu nie obowiązywała. Wciskają grube paluchy w fiszbiny mojego biustonosza i siadają na łóżku, żeby wysypać zawartość mojej torby do metalowej tacy. Chyba mogę już nazwać to łóżko moim. Nie wolno tu mieć długopisów. Są zbyt ostre. Zakazane są też kosmetyki do makijażu, perfumy, sznurki w spodniach i sznurówki w butach. Widzę, jak zerkają na moje ramiona; lśniące zrosty, warstwa na warstwie, i kilka jeszcze świeżych cięć. Zostawiają mi pół torby durnych czasopism i jeden filtr od papierosa.
Wchodzę do łóżka w bieliźnie. Jedna z pielęgniarek siada w otwartych drzwiach i czyta gazetę. Jeden na jednego – to ładne określenie na obserwowanie samobójcy. Nie zostawią mnie tu samej.
Gapię się w czerwone światło na suficie i słyszę, jak pielęgniarka przewraca strony.
Niewygodnie mi w tej śliskiej pościeli. Zasłony przytrzymywane przez magnesy falują, choć nie ma wiatru, a zielone światło dobiegające z korytarza nie pozwala mi zapomnieć, że jestem w szpitalu. Pielęgniarki hałaśliwie odbijają karty w biurze obok. Dolatuje do mnie odległy szum autostrady. Kubki herbaty wędrują w tę i we w tę. Słyszę otwieranie paczek i prowadzone szeptem rozmowy.
Deszcz zaczyna bębnić w szyby, a mi się wydaje, że Iris jest wszędzie. Widzę ją za powiewającą zasłoną. Słyszę ją w deszczu, a gdy zamykam oczy, czuję jej oddech na szyi, jej ramiona na plecach i jej dłonie owinięte wokół gardła. Jej paznokcie wbijające się w moje dłonie. Gramolę się z łóżka z Iris trzymającą mnie za kostki, a pielęgniarka daje mi dwie owalne tabletki nasenne. Wtedy dopiero udaje mi się pozbyć Iris – do momentu, gdy burza się kończy, a zaczyna się kolejny dzień.
Budzę się i widzę ostre światło. Nowa pielęgniarka siedzi na krześle naprzeciwko mnie.
Jest niska i pulchna, jej ufarbowane na ciemnorudy kolor włosy zostały bezlitośnie wyprostowane. Przez chwilę ją obserwuję, leżąc w kokonie, w którym się umościłam, podczas gdy kobieta przegląda cicho artykuł pod tytułem: Mój mąż zjadł nasze maleństwo!. Na podłodze obok niej leży podkładka do pisania i karta pacjenta. Zapewne moja.
Siadam. Odwraca się do mnie.
– Dzień dobry – mówi radośnie. Zbyt radośnie. – Jestem Emma.
W jej głosie słychać akcent, chyba szkocki.
Uśmiecham się niezręcznie. Tak już mam, jestem nieogarnięta. Zawsze mi się wydaje, że wszystko, co robię, jest strasznie żenujące.
Emma siedzi na szpitalnym krześle z otworami i gąbczastym wypełnieniem wyłażącym spod obicia, a ja na łóżku. Pyta mnie, czy chcę wziąć prysznic.
– Jasne – odpowiadam drętwo. Mówię to, jakbym nie mogła się zdecydować, choć od chwili zjawienia się tutaj chcę się umyć. Powinnam powiedzieć jej to w dobitniejszy sposób. Czemu tego zrobiłam? Nie wiem.
– Trzeba ci czymś zakryć opatrunki, żeby nie zamokły. Mamy tu wodoodporne rękawy, możesz ich użyć, zaraz je przyniosę… – Odwraca się do szafy za swoimi plecami i podaje mi kawałek plastiku śmierdzącego gumą.
Wychodzę z pokoju i idę w stronę najbliższego znaczka oznaczającego łazienkę.
– Oj nie, nie do tej! – woła za mną Emma. – Zimna woda nie leci, a gorącą mogłabyś się poparzyć, to niebezpieczne. Łazienka naprzeciwko też nie nadaje się do użytku, prysznic jest popsuty.
Idę za Emmą do łazienki znajdującej się na drugim końcu korytarza.
– Przepraszam, chwilowo możesz korzystać tylko z tej. – Chichocze.
– Okej, dzięki.
Emma stoi bez ruchu. Super. Nigdzie się nie wybiera.
– Po prostu wyobraź sobie, że mnie tu nie ma – sugeruje, dołączając do mnie sekundę później. – To dla mnie nic nowego.
Zaczynam się rozbierać, jednocześnie przyciskając do siebie szpitalny ręcznik wielkości serwetki i zmagając się ze zdjęciem kamizelki jedną ręką. Niby jak mam sobie wyobrazić, że jej tu nie ma? Przecież jest właśnie tutaj, udaje, że nie patrzy na moje nagie ciało, podczas gdy majstruję przy pokrętle od prysznica, ale wiem, że mnie obserwuje. Nigdy nic nie wiadomo, a nuż będę chciała utopić się w sedesie. Musi pełnić nade mną straż.
Prysznic powoli zaczyna działać. Sięgam po zasłonę.
– Przykro mi, nie wolno ci jej zasuwać.
Obracam się do ściany, próbując ocalić resztkę godności. Jestem świadoma każdego centymetra mojego ciała, gdy wchodzę pod krztuszący się prysznic. Czuję krople rozbijające się o skórę. Moje nerwy budzą się do życia i prawie krzyczą przy każdym dotyku. Patrzę na siebie, sprawdzając, czy nie lecą ze mnie iskry. Pewnie, że nie. Co to w ogóle za myśl?
W łazience nie ma normalnych kurków, tylko guziki wbudowane obok umywalki. Deski sedesowej też nie ma. Nie wiem dlaczego. Chyba przecenili moją zdolność do autodestrukcji. Nie sądzę, aby deska mogła mi ją w jakikolwiek sposób ułatwić.
Myję się niespiesznie kostką szarego mydła, nie śmiem się odwrócić i popatrzeć na Emmę, na wypadek gdyby się akurat naśmiewała z mojego ohydnego ciała. Nie chcę tego widzieć. Prysznic wyłącza się w chwili, gdy szampon spływa mi po twarzy, więc z zamkniętymi oczami szukam guzika, macając ściany namydlonymi dłońmi. Jeśli Emma do tej pory się nie zaśmiała, to teraz już na pewno zrywa boki. Płaty piany z szamponu spływają mi po ramionach i ściekają do odpływu. Mrugam, aby usunąć wodę z oczu, i wyłączam prysznic. Zimne powietrze uderza we mnie jak zwykle, gdy wychodzę z kąpieli, więc szukam ciepła w tym żałosnym ręczniczku, który pełni funkcję grzewczą równie marnie, jak ukrywa mnie przed Emmą. Ściągam plastikowe rękawy i dostrzegam na ramieniu kropelki potu. Pielęgniarka przechodzi koło otwartych drzwi łazienki, klucze dyndają jej na biodrach. Pielęgniarka? Raczej klawisz.
Ubieram się bardzo szybko, wciskając się pospiesznie w ciuchy. Gdy wbijam się w dżinsy, ich zamek zadrapuje mi udo. Ktoś wzywa jakiegoś pacjenta, by odebrał swoje leki.
– Śpię – odpowiada chłopiec umęczonym głosem. – Potem je wezmę.
Jesteśmy z powrotem na korytarzu. W towarzystwie cienia Emmy mijam drzwi z napisem: „Pokój badań”. Na zewnątrz, w krótkiej kolejce, stoi dwóch chłopaków i dziewczyna w spranym kombinezonie z Myszką Miki, z kapturem naciągniętym na głowę. Pielęgniarka rozdaje papierowe kubeczki. Obserwuje kolejnych pacjentów, gdy połykają zawartość kubków, po czym każe im otwierać usta i wystawiać język.
Emma wciąż trajkocze wesoło o swoich trzech psach, którym nie wolno skakać na kanapę, o jabłoni w jej ogrodzie, o znajomych ze studiów, którzy nie piją alkoholu, o przystojnym malarzu remontującym jej dom… Uśmiecham się, kiwam głową i udaję, że nie chcę być martwa.
Zatrzymujemy się w pomieszczeniu przypominającym salon. Woda z mokrych włosów cieknie mi po plecach. Kolejny pielęgniarz w niebieskim uniformie siedzi na wielkiej poduszce w rogu pokoju ze wzrokiem wbitym w poranny program telewizyjny. Płaski telewizor znajduje się za przejrzystą taflą. Pielęgniarz podśpiewuje Don’t Worry, Be Happy i unosi rękę w moją stronę. Przysiadam cicho na brzegu najbliższej kanapy, próbując zignorować lęk, który najpierw odzywa się niemiłym ssaniem w żołądku, a następnie pełźnie do klatki piersiowej, skąd przemieszcza się w dół do ud, kostek i stóp. Drętwieją mi łydki. Emma siada obok.
– Panie Willu, ta zewnętrzna pielęgniarka nie chce mi dać paracetamolu i mówi, że doktor Flores mi go nie przepisał! – Do pomieszczenia wchodzi dziewczyna w kombinezonie z Myszką Miki.
– I co ja niby mam w związku z tym zrobić, Alice? – pyta śpiewnie pielęgniarz zwany Willem.
– Głowa mi pęka… Proszę – próbuje dalej dziewczyna.
– Przykro mi, nie ma mowy – rzuca pielęgniarz bez cienia współczucia. – Porozmawiaj o tym z doktorem Floresem, kiedy przyjdzie.
– Dobra – burczy pacjentka ponuro i wychodzi tak samo dramatycznie, jak się tu zjawiła, najwyraźniej nie zauważając mojej żałosnej obecności. W moim ciele krąży żal za każdy cholernie głupi błąd, jaki kiedykolwiek popełniłam, ponieważ skończyłam przez to tutaj. Nie mogę tu zostać.
– Zwykle zbieramy się na śniadanie o ósmej – informuje Emma, podejmując oczywistą próbę wciągnięcia mnie w rozmowę.
Nie mam głowy do tak przyziemnych spraw. Nie mogę tutaj zostać, pilnowana niczym niesforny pies, traktowana wykrywaczem metalu i obserwowana przez okienko w drzwiach jak zwierzę w zoo. Nie powinnam tu być. Kiwam tylko głową i udaję, że patrzę na zegar ścienny, choć szczerze mówiąc, nie jestem w stanie nawet odczytać godziny, bo mój mózg jest zbyt zmęczony brakiem snu i nadmiarem myślenia. Wydaje mi się, że jest czwarta trzydzieści, ale to oczywiście niemożliwe.
Gdy wreszcie udaje mi się dojść do wniosku, że jest za piętnaście piąta, w pomieszczeniu zbiera się więcej pacjentów.
– Alice, chodź się przedstawić – mówi wyniośle Emma do dziewczyny w kombinezonie.
– Cześć! – Alice posłusznie siada obok mnie.
– To Tamar.
– Jestem Tamar – powtarzam tępo. Jak długo znam się z Alice? Jakieś siedem sekund, a już zdążyłam wyjść na idiotkę.
– Ładne imię – stwierdza.
– Dzięki.
Rozmowa dobiega końca. Dziewczyna uśmiecha się ponownie i wraca do skubania paznokci. Nawet paznokcie wydają się jej ciekawsze ode mnie.
Pielęgniarka z krzywo narysowaną kreską na powiekach pojawia się w drzwiach salonu. Sprawia wrażenie, jakby uczyła się makijażu z tutoriali na YouTube.
– Chodźmy na dół – nakazuje. – Śniadanie juz gotowe.